Strona 4 z 6
Wieża pod miastem
: 17 cze 2021, 8:56
autor: Dziki Gon
Kawałek na północny wschód od miasta, gdzie rozciągają się żywiące je pola uprawne wraz z gospodarstwami, spoglądając na horyzont, można dopatrzyć się widoku w obecnych czasach zgoła niecodziennego. Oto na porośniętym niewielkimi klonami pagórku rzut kamieniem od sadyb i obsianych gruntów, stoi samotna wieżyca, górująca nad całą nieprzystającym doń rolniczym krajobrazem. Budowla, wzniesiona na ośmiobocznej podstawie, ma na oko szesnaście sążni wysokości oraz zadartodache lukarny otaczające szczyt rogatą koroną, wespół z wierzchołkiem nadającej jej zwieńczeniu charakterystyczny gwiaździsty kształt. Konstrukcja zdaje się nową, a podróżni bywający w Aldersbergu twierdzą, że nie było jej tu jeszcze przed ostatnią wojną z Nilfgaardem. Okolica budowli zdaje się być opustoszała, rzadko uczęszczana, wręcz celowo unikana nawet przez mieszkańców najbliżej położonych gospodarstw, lecz światła zapalające się co noc na szczycie wieży, a czasem towarzyszące im hałasy nieomylnie zdradzają, że daleko jej do bycia niezamieszkałą.
Re: Wieża pod miastem
: 17 gru 2022, 20:21
autor: Arbalest
Na twarzy ciągle opartej o wóz Istki malował się nieciekawy grymas, tak jakby nie była do końca zdecydowana czy się przesłyszała, czy może naprawdę stojący obok czarodziej wołał podchodzącą do nich wiedźminkę per „mutant żeńskiej odmiany”. Mogła sama być nawykła do „Rivek-dziwek”, „parszywego nieludzia”, „brudnego kocmołucha”, czy nawet słyszanej z ust niektórych pobratymców „kurwiącej się z ludźmi zdrajczyni rasy” (zwyczajowo właśnie w starszej mowie), ale implikacja Ristearda jasno sugerowała, jakoby ten miał zaraz złożyć wiedźminkę na ołtarzach — zarówno nauki, jak i własnej niepohamowanej ambicji. I — delikatnie mówiąc — wolałaby nie iść tą ścieżką. Na potwierdzenie tego ostatniego, schowała do pochewki ciągle trzymany w dłoni puginał.
— To teraz tak będziemy do siebie mówić? — nie wytrzymała, rzucając swój sarkastyczny przytyk. — Rozumiem waszą fascynację, ale ja też nie widuje zwyczajowo czarodziejów, a jakoś nie krzyczę „ludzki samiec z talentem magicznym” za każdym razem, gdy jakiegoś zobaczę. Bądźmy cywilizowani... — nie omieszkała zestrofować mistrza, choć wtrącenie miało też za zadanie powstrzymać cudaka, nim zrodzi w głowie jeszcze bardziej oderwane od rzeczywistości wizje.
Powyższe stwierdzenie, jak i te które miało nadejść niedługo po nim, było jasnym sygnałem, że elfka przeszła już fazę pierwszego szoku po cudownym ocaleniu życia, a aktualnie zaczynała z niej wychodzić ironiczna wredota, mająca ewidentnie komuś za złe, że w ogóle znalazła się w sytuacji zagrożenia. Może nie całemu światu, jak to ironiczne wredoty mają w zwyczaju, ale gospodarzowi — już jak najbardziej. Podobnie przecież było w dworku, kiedy użarł ją nietoperz. Tyle dobrego, że nie podniosła już głosu. Dziewczyna skrzyżowała ramiona na piersiach, bowiem ostatniego słowa jeszcze w kwestii narażania jej życia nie powiedziała, nieważnie jak nieudolnie dyplomatyczny starał się być czarodziej.
— Nie widzicie powodu do nerwów...? Mhm... A więc wy możecie się „pomylić” i nie powiedzieć mi o stworach, które grasują na polu, gotowe mnie zabić, ale jak ja pomyliłam się przy przyrządzaniu pestycydu, o którym mam niewiele pojęcia i robię to pierwszy raz, to to jest „błąd w sztuce”? Mogłam się pomylić, nie przeczę — tym razem to ona się broniła, ciągle dobrze pamiętając wątpliwości, które miała rano. — Wyraźnie przecież mówiłam, że w ważeniu trucizn żadna ze mnie specjalistka, bo jestem chirurgiem, nie alchemikiem, jeno mam trochę życiowego doświadczenia i spróbuję pomóc. I to też obiecałam, a nie że wszystko uda się bez kłopotów. A wy winniście mi powiedzieć konkretnie co znajduje się na polu. Prosiłam o te informacje co najmniej dwa razy, o konkrety, kiedy omawialiśmy czego ode mnie oczekujecie... A wszystko co od was usłyszałam to „duże kręgowce”. No faktycznie, małe to one nie są, d'yaebl...! — nerwowo wskazała palcem przytargane przez Breith truchło teriantropa.
Odpuściła trochę na informację, że czarodziej, mimo osiągnięcia odmiennych rezultatów, nie będzie migał się od zapłaty.
— Nie jestem podła, nie chcę brać pieniędzy, które mi się nie należą. Ale naraziliście mnie, wiedźminka cudem mnie ze szponów śmierci wyrwała. Więc tak, chciałabym jednak dostać jakąś... rekompensatę. Mogę się podzielić, bez zapłaty jej przecież nie zostawię... — to ostatnie stwierdzenie było już o wiele łagodniejsze w tonie, jak i skierowane właśnie do Kaatarine. W długach wdzięczności było coś takiego, że nawet największe łotry czuły potrzebę ich spłacenia, nawet jeśli wierzyciel odpuszczał je z uśmiechem na ustach. A Istka miała więcej moralności niż zwykły łotr... Przynajmniej lubiła tak sądzić.
— Rozpylacz został na polu — wskazała mniej więcej w kierunku, gdzie rzeczywiście pozostawiła urządzenie. — Chyba nie muszę dalej tłumaczyć, że ratowałam życie, a z nim byłabym tylko jak cholerny wabik. Powinien być cały, ale mowy nie ma, nie wrócę na to pole! Choćby mi pół Aedirn i zamążpójście z księciem Stennisem oferowali, za nic tam więcej nie pójdę... — wzbroniła się rękoma, zarzekając się, że — istotnie — nie pójdzie. Bo pójść nie zamierzała. I koniec.
A potem... potem miała już dosyć. Wszystko co miała wygarnąć — zdawało się, że po kolejnej, tym razem podszytej głównie kwaśną ironią i argumentami tyradzie, mężczyzna musiał zrozumieć na co ją naraził. Bo co innego miała mu zrobić? Wciąż była tylko elfią felczerką z nizin społecznych, a przed nią stał mag-rezydent Aldersbergu. I tak na wiele sobie pozwoliła. Gdyby mężczyzna chciał ją zamienić w kawał gliny, tak jak ostatnie dwa kretołaki, to po prostu by mógł. Ona, z kolei, niewiele by mogła zrobić, by go powstrzymać.
To powiedziawszy — stojąca obok Gryfinka, a także Asteral i Aust, którzy zdążyli już pojawić się na miejscu, zapewne mieliby coś przeciw. Istka ruszyła w stronę ostatniej dwójki.
— Zaraza... — nie dosłownie, ale coś jednak było na rzeczy, bo krwawy kaszel nigdy jeszcze nie był objawem jakiegokolwiek dobrego stanu zdrowotnego. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że rudy czarodziej jeno zdarł sobie gardło do posoki i nie stało się coś jeszcze gorszego. Niemniej, Risteard najpewniej miał tu rację — przyczyna pylicy leżała zwykle w oskrzelach, ale o ich mutacji nie byłaby w stanie stwierdzić tak po prostu, jak zrobił to koziobrody czarodziej. Póki co, pozostawało leczenie objawowe.
— Ja tak, ale ty jesteś blady, jakbyś się z grobu wygrzebał... Napij się. Woda zwilży gardło, powinna pomóc... chwilowo. Aust! — zwróciła się bezpośrednio do chłopaka, chcąc wyrwać go ze stuporu; potrzebowała jego uwagi. — Zabieraliście do wozu to lekarstwo, które twój mistrz bierze? Możesz sprawdzić? — ni to nakazała, ni to poprosiła, ale widać było, że w moment się ogarnęła.
Felczerka też miała, niestety, pewne wątpliwości, czy Asteral zabrał ze sobą potrzebne mu medykamenty. W najgorszym razie mogło się okazać, że nagle ma pod sobą dwójkę pacjentów, którzy będą wymagali natychmiastowej uwagi. Niemniej, zrobił się niemały bałagan, a elfka zdawała sobie sprawę, że tak być nie może, że potrzebny będzie jakiś plan działania. Trzeba było opatrzyć wiedźminkę, zadbać o Asterala, dokończyć środek na kretołaki (bowiem wątpiła, że aktualny stan rzeczy zadowala rezydenta), znaleźć Osta... wychodziła z tego kupa pilnej roboty, a wszelka nieufność, nabzdyczanie się i obarczanie winą musiały zostać odsunięte na bok. Dla dobra ogółu.
— Proponuję wejść środka, jak tylko Aust sprawdzi wóz. Tam opatrzę Kaatarine w pierwszej kolejności, a potem postanowimy co dalej. Asteral na pewno musi choć chwilę odpocząć. Kaszel powinien przejść samoistnie, albo szybciej — jeśli weźmie lekarstwo. Możemy tak zrobić? — pytanie skierowała do wszystkich obecnych.
Re: Wieża pod miastem
: 18 gru 2022, 11:06
autor: Asteral von Carlina
Istoty choroby nie zdradził, nie wdając się w dyskusję. Nie przepadał, gdy skupiano się na jego defektach, jak każdy człowiek, a tym bardziej czarodziej. Magicznie udoskonaleni, wiecznie młodzi i pełni sił witalnych. Jego parszywy kaszel zupełnie nie pasował do tego opisu. I Asteral nic na niego nie potrafił poradzić. Sam onegdaj próbował przygotować kilka specyfików wziewnych, które w ostateczności okazały się, jedynie niwelować najbardziej dokuczliwe objawy i zwiększać ogólną wydolność płuc. Otrzymał również błogosławieństwa i opiekę kapłanek Melitele świątyni w Ellander. Korzystał z innowacyjnej terapii hormonami steroidowymi, wypreparowanymi z narządów zwierzęcych, prowadzonej przez dziwacznego alchemika z Wyzimy, który w pierwszym kontakcie zaproponował mu sekcję zwłok, gdy ten umrze. Konsultował się z Mistrzem z Ban Ard, który przekazał mu podobną diagnozę, jak rezydent spod Aldersbergu — nieodwracalna mutacja oskrzeli. Jedynym rozwiązaniem była potężna magia.
Z wdzięcznością, uprzednio kiwnąwszy głową, odebrał od uzbrojonej kobiety manierkę, a następnie wziął z niej kilka łyków. Zwilżenie gardła na moment przyniosło ukojenie, ale nie rozwiązywała problemu. Po chwili znów zaczął okropnie charczeć. Nie przejmował się tym. Od kilkunastu lat już zmagał się z chorobą i przywykł do niej. Dzisiaj trochę się przeforsował, mknąc pośpiesznie po rzucaniu potężnych zaklęć ku towarzyszce.
Rudy czarodziej z mniejszą dozą ciekawości patrzył na zdeformowane potwora, niż jego uczeń, będąc zajęty rozmową z konfratrem. Przeważnie jednak interesował się wszelakimi stworzeniami – ich pochodzeniem, anatomią, mechanizmami adaptacyjnymi, czy zwyczajami godowymi. Godzinami potrafił obserwować i badać zwierzęta. Uważał bowiem, że każda istota jest warta uwagi, każda zasługuje na życie, ale każda ma również prawo do żerowania, obrony i… wyginięcia, jeżeli nie potrafi właściwie zaadaptować się do nowych warunków. Kretołaki najwyraźniej świetnie odnalazły się na polach Ristearda. Niezależnie czy były tutaj sprowadzone sztucznie, czy same przywędrowały – zajmowały niszę wcześniej zamieszkaną przez inne organizmy. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie stwarzały zagrożenia dla zwykłych ludzi i nieludzi.
Asteral uśmiechnął się do Karri przyjaźnie, gdy oddawał naczynie obite w skórzany pokrowiec, bacznie obserwując jej posturę, rysy twarzy i bystre spojrzenie. Pierwszy raz widział przedstawicielkę płci żeńskiej wśród mutantów, co mimowolnie wzbudzało zaciekawienie. Poczuł nadzieję, że będzie miał okazję lepiej ją poznać. To co zaś tyczy się wiedźminów, nigdy nie kierował się uprzedzeniami. Z doświadczenia zaś nie mógł o nich zbyt dużo powiedzieć. Niekiedy tylko wtrącali się w sprawy, którymi spokojnie mogli się zajmować wiedzący.
Ujrzawszy naszyjnik spoczywający na jej piersi, przypomniał sobie historie, które poróżniły cech gryfa z czarodziejami. O lawinie, która zeszła z gór za sprawą czarów, niszcząc twierdzę i grzebiąc większość tamtejszych wiedźminów. Magowie zapłacili zawiścią, za gryfią chciwość. Było to jednak dawno, a wiele osób uczestniczących w tamtym wydarzeniach już nie żyje. Asteral należał do nowego pokolenia czarodziejów, którzy kierowali się innymi wartościami.
– Nie roztrząsając dalej owych wydarzeń, powinniśmy… khy khy… przejść do konkretów. W rzeczy samej powinienem odpocząć. Przymknijmy oczy na pewne niedopatrzenia. Ugościsz nas w swojej wieży? Tam dokończymy rozmowę – podszedł do kumotera, aby razem z nim skierować się ku jego siedzibie – Nie zaprzeczysz, że nie ostrzegłeś… khy khy… naszej małej Aen Seidhe, przed niebezpieczeństwem. To małe niedopatrzenie. Nie tylko ja musiałem zaangażować się w ratowanie jej, ale również przypadkowa wiedźminka. Uczciwym byłoby ująć to przy wypłaceniu Istce… khy khy… jej doli. Jeżeli będzie trzeba na pewno przygotuje Ci mocniejszy i bardziej trafny na te stworzenia specyfik.
Re: Wieża pod miastem
: 20 gru 2022, 3:06
autor: Dziki Gon
— Mutacja, w sporym uproszczeniu sprowadza się do ewolucji. Z tą jednak przewagą, że na mierzalne rezultaty nie czeka się wiekami. To już nie jest kwestia opłacalności podjęcia ryzyka, ale jego konieczności. Nie oczekuję, że osoba twojej profesji i kompetencji to zrozumie.
Wbre zastrzeżeniom Karri sytuacja, jakkolwiek niebezpieczna była jeszcze przed chwilą, wydawała się opanowana. Risteard promieniował pewnością kogoś, kto na swoim terenie posiada nieledwie nieograniczone możliwości. Nawet pogoda, do niedawna z wiszącą nad ich głowami groźbą pluchy i migrenogennymi skokami ciśnienia zdawała się uspokoić.
— Traktujące o ghulach i alghulach właśnie — Dokończył urwane przez wiedźminkę zdanie, popisując się erudycją. — Nazywam się Aust. Aust von Molauch.
Chwilowo nie było im dane dokończyć introdukcji, co wcale nie speszyło Austa von Molauch, który korzystając ze wcześniejszego zaproszenia wiedźminki, ochoczo przyklęknął, by przyjrzeć się usieczonemu przez nią monstrum.
— Vulnus incisivum. Rana cięta, zadana ostrzem ze stopu srebra, letalnego dla części istot postkoniunkcyjnych — błysnął po raz wtóry, mówiąc bardziej do siebie niż otoczenia, wyraźnie zainteresowany widokiem rozciągniętego na ziemi truchła.
— Nieładnie imputować komuś brak odpowiedzialności. Nieładnie, niegrzecznie i niezgodnie z prawdą — odparował zjadliwie na pouczenie udzielane mu przez charakterniczkę, nawet nie starając się kryć niechęci tym wywołanej. — O moich możliwościach możesz mieć pojęcie blade i podszyte uprzedzeniami. Jak widzisz, żyję, tedy tutejsi mieszkańcy mogą się dowiedzieć w inny sposób. Twoje zadanie zostało wykonane, więc jeżeli nie potrzebujesz pomocy medycznej, którą notabene mogę ci zapewnić, byłoby stratą czasu kazać im dłużej czekać na wieści. Idźcie i przekażcie miastu, że respektuję warunki kontraktu i zamierzam się z nich wywiązać w odpowiednim czasie.
Zestrofowany przez Istkę posłał elfce przeciągłe spojrzenie poparte wydęciem warg. Było jasne, że nie zamierzał zaszczycać reprymendy repliką.
— Udzieliłem dostatecznej ilości informacji do wykonania tego zadania. Kiedy tak się nie stało, zapewniłem bezpieczeństwo. Wespół z konfratrem Asteralem i mutantką. — Mężczyzna zrobił krótką pauzę. — Otrzymasz pełną zapłatę pomimo fiaska. Sądzę, że będzie to wystarczająca rekompensata. Wiedźminka otrzyma swoje wynagrodzenie od miasta.
Nie naciskał, gdy elfka odżegnywała się od powrotu po rozpylacz. Zbył jej słowa brakiem uwagi zarezerwowanym dla wybuchu nieadekwatnej histerii.
Zawołany przez elfkę Aust oderwał się od oglądanego truchła niechętnie, ale bez ociągania, ruszając w kierunku wozu celem odnalezienia środka łagodzącego objawy kaszlu. Woda przynosiła tylko krótkotrwałą ulgę: po odstawieniu manierki od ust, Asteral rozkaszlał się na nowo, stopniowo odzyskując chrapliwy i świszczący, ale regularny oddech.
— Oczywiście. Moja wieża stoi dla was otworem — przytaknął słowom Piołuna Risteard. — A nawiasem mówiąc, winszuję sprawnego uporania się z pogodą. Lepiej sprawiłby się chyba tylko Jan Bekker. Zaiste, rezultat równie zadowalający co spektakularny.
Sugestię konfratra skwitował namysłem połączonym ze skubaniem cienkiej brody. Namysł nie trwał długo.
— Dobrze. Możemy pomyśleć o renegocjacji wynagrodzenia. — odpowiedział — Proszę pomyśleć nad stosowną kwotą. Zapraszam.
Z tymi oto słowami ruszył w kierunku wieży, której iluzoryczne wnętrze wyobrażało otoczoną ciemnym lasem taflę jeziora odbijającą nocne, gwiaździste niebo zastępujące strop. Czekał, aż goście zechcą doń dołączyć, oferując im medykamenty i opatrunki ze swoich zbiorów na użytek opatrzenia ewentualnych ran. Jako ostatni dołączył Aust, oznajmiając, że nigdzie nie udało mu się znaleźć zapasu lekarstwa dla mistrza.
— Zatem — zwrócił się do nich gospodarz, siadając rzeźbionym krześle z oparciami, które razem ze stołem i czterema innymi siedziskami wychynęły spod powierzchni jeziora, zatrzymawszy się na lustrze wody. — Zgodnie z ustaleniami, teraz to moje umiejętności będą do waszej dyspozycji. Mogę dopomóc w zlokalizowaniu celu waszej wizyty w Aldersbergu. Jestem w stanie to sprawić, aczkolwiek wasza niewielka pomoc byłaby wielce wskazana.
Re: Wieża pod miastem
: 20 gru 2022, 14:49
autor: Arbalest
Z tego wszystkiego miała nieszczególną ochotę, by w ogóle włączać się w konwersacje pomiędzy wiedźminką a czarodziejem na tematy mutacji, nawet jeśli mogła mieć co nieco do powiedzenia na ten temat. Ten drugi, jak percypowała, miał ewidentne problemy z jakąkolwiek opinią, która nie była jego własną, a przynajmniej z nią zgodną, przez co prędki był do wypominania tej pierwszej braku znajomości tematu i ogólnej niekompetencji, jakby był to jedyny argument, który pozostał mu w kieszeni. Sama Istka, zaś, była zdania, że obydwie strony mają po trochu racji. W przeciwieństwie do naturalnej ewolucji, w którą dziewczyna jak najbardziej wierzyła, mutacje, nawet udane, niosły ze sobą zwyczajowo szereg powikłań, w ramach prastarej — z niewybrednego doboru słów, najpewniej krasnoludzkiej — zasady, że „jeśli coś się robi chybcikiem, to robi się też na odpierdol”. I o ile wiedźmini byli tu chyba chlubnym wyjątkiem (pozostawało się domyślać po jak wielu nieudanych próbach), a w przypadku roślinek można było eksperymentować do woli — na tym konkretnie polu nie miała co Risteardowi zarzucić, tym bardziej, że cel miał raczej szczytny — to „trzydzieści procent genów ludzkich” w kretołaku brzmiało jak chory wybryk nie tyle natury, co kogoś kto tą abominację stworzył. Zakładając, że nie był to sam stojący przed nią Wiedzący.
Ponownie, pod spojrzeniem rezydenta dosłownie cofnęła się o dwa kroki, chowając się częściowo za stojącym obok Asteralem. Mimo, że swoją uwagę uważała za celną, to podkopywanie autorytetu maga mogło skończyć się dla niej marnie, niezależnie od tego ile miała racji. Pozostawała nadzieja, że ten brał na wzgląd jej przewrażliwienie, wywołane niedoszłą utratą żywota. Kolejny raz odezwała się dopiero na kwestię dotyczącą zapłaty, niesprowokowana nawet kolejną „mutantką”, na co Risteard, jak jej się zdawało, liczył.
— W... W porządku... Niech będzie — wydukała. Uległość elfki nie była jednak podyktowana szacunkiem do autorytetu czarodzieja, a raczej zwykłym przestrachem, połączonym obawą, że czarodziej zmieni zdanie co do — bądź co bądź — sowitego wynagrodzenia. — Dziękuję... Po prostu nie chcę więcej takich sytuacji. Myślałam, że tam zginę...
Na jej szczęście, nic nie wskazywało na to, że zostaną tu jeszcze nazbyt długo. Będą mogli na wieczór zatrzymać się w oberży, zjeść, coś wypić, noc w cieple spędzić... W przypadku jej samej, może przy okazji w czyichś objęciach, na co gorąco liczyła. Tydzień celibatu to było i tak nazbyt długo, jak na jej przyzwyczajenia.
W sukurs przyszedł ciągle dławiący się Asteral. To jest, w próbach pertraktacji z właścicielem wieży, nie zaspokojenia pierwotnych potrzeb. Gdy ten się zgodził na renegocjacje, elfka szybko przejęła od rudowłosego inicjatywę.
— W zasadzie to przydałyby nam się zioła. Jeśli macie coś rzadszego... korzenie pimentu, ranog, ginatię, dwugrot, korzeń wroniego oka, czarny szalej... Z tego ostatniego robię miksturę znieczulającą na czas operacji, a nie jest łatwo go znaleźć. Jeśli nie to bardziej pospolitymi też nie pogardzimy, mości czarodzieju. Albo dodatkowymi... dwiema markami? Co sądzisz, Asteralu? — zapytała konfratra. Wszak to on jej zapewniał ten „dodatek” i być może potrzebował czegoś bardziej niż ona. A była mu wdzięczna — jak się dowiedziała, to jemu dane było unieruchomić drugiego stwora. Dzięki niemu jeszcze żyła...
— Nie wziąłeś zapasu? A receptę, pamiętasz? Jeśli tak to może będę w stanie je przygotować ci lekarstwo. Na tym akurat się znam, powinno pójść o wiele łatwiej — przekonywała jasnowłosa i było w tym sporo prawdy. Specjalizacja to jednak specjalizacja — coś z czego w momencie przyrządzania środka na kretołaki nie mogła skorzystać.
— Chętnie skorzystam, potrzebuję tylko kilka bandaży, spirytusu z wodą, trochę ziół... na początek powinno starczyć. Dziękuję, mistrzu — w końcu pokusiła się o jakąkolwiek tytulaturę, podbierając zapasy od maga. Głównie po to, by nie marnować swoich. Na biednego wszak nie trafiło... — Ale wybór kto będzie ją leczył, pozostawiam wiedźmince, jako pacjentce.
Ten nie okazał się dla wojowniczki szczególnie skomplikowany, i nie było co się jej dziwić. Elfka przynajmniej zdawała się interesować raną z perspektywy czysto medycznej, a nie jakby zabierała się za krojenie półtuszy. Istka poprosiła jeszcze o jakiś cichy kąt i krzesło, gdzie mogłaby przeprowadzić wszystkie zabiegi w jakimś komforcie, zarówno dla siebie jak i Breith. Gdy miały już odrobinę prywatności, poprosiła ją, by usiadła i odsłoniła klatkę piersiową, w szczególności żebra; pomogła jej też rozebrać się z kurty, jeśli była ku temu konieczność. Potem kucnęła, wpatrując się w jej bok, niczym kapłanka w ołtarz Melitele.
Typowej, otwartej rany nie uświadczyła, co było dobrą wiadomością, chyba że coś stało się z organami wewnętrznymi. Musiał za to być rozległy siniec, a pierwsze wysiłki felczerki poszły na sprawdzenie, czy ten nie jest „przyprawiony” tą samą trucizną, która miała wybić kretołaki, co szybko wyszłoby podczas oględzin. Nie powinien być, bo uderzenie nastąpiło przez gruby materiał i miało charakter mocno obuchowy, nie sieczny. Jeśli nie, chwilę potem przejeżdżała już palcem po żebrach, co jeśli nie powodowało u wiedźminki wprost bólu, to dyskomfort już raczej na pewno. Opatrująca ją dziewczyna potrafiła być zręczna, delikatna w swoich ruchach, ale nawet ona nie potrafiła dokonać niemożliwego.
— Wybacz, muszę sprawdzić ile z nich jest złamanych, bo przy takim uderzeniu ciężko się obyć bez strat. O tych pękniętych już nie mówiąc. Dobrze, że takie obrażenia leczą się w większości same, o ile nie będziesz ich nadwyrężać, ale to pewnie już sama wiesz. Jeno owinę ci je bandażem. Kilka dni, może tydzień mniejszego wysiłku i będą całe. Ponoć rany na wiedźminach goją się jak na psach, tak gdzieś słyszałam... — zagaiła, mimo sytuacji, dość sympatycznie.
— Mówiąc szczerze, to nigdy żadnego nie miałam okazji opatrywać. Jak się w ogóle czujesz? Ból jest do wytrzymania? Czujesz go jakichś innych miejscach? To był jedyny raz, kiedy cię dosięgnął? I czym to zrobił? Łapą, pazurem, głową? — kontrolnie zadała parę pytań, które dałyby jej nieco szerszy wgląd w to co się zadziało. Sama była zajęta wtedy uciekaniem...
Przy braku komplikacji, wystarczyło przemyć ranę mieszanką wody i spirytusu, a potem — tak jak już rzekła — owinąć dookoła czystym, zaoferowanym przez Ristearda bandażem, kładąc wprzód pod spód, na stłuczenie, odrobinę tłuszczu, wymieszanego z jaskółczym zielem i zachowanymi w całości liśćmi babki, którymi to fortunnie dysponowała też samodzielnie, jeśli nie miał ich rezydent. Opatrunek zacisnęła mocno, bandaże nakładając w kilku warstwach — tak by jak najbardziej unieruchomić potłuczone elementy szkieletu.
Re: Wieża pod miastem
: 21 gru 2022, 6:02
autor: Breith
Reakcję Istki skomentował niedbałym machnięciem ręki. Nic takiego. To nic takiego. Nazwał rzeczy po imieniu. Stety czy nie, ludzie jego pokroju szerokiego wachlarza słownictwa w tym pozytywnym aspekcie mogli nie posiadać. Naukowo. Dosadnie.
Przedstawienie kolejnego z kolei mężczyzny skwitowała skinięciem głowy. Zaintrygował ją na tyle, by poświęciła mu więcej uwagi podczas swej analizy. Młode umysły chłonęły wiedzę chętnie. Coś, co ceniła. Niejednokrotnie spisywała pewne notatki z podróży. Pamięć zawsze mogła szwankować w zmęczeniu, gdy na stare lata człowiek stopniowo oddalał się od wyuczonego rzemiosła. Psiakrew, za wcześnie na emeryturę!
— Nie zrozumcie mnie źle — podjęła, biorąc to głęboki wdech — albowiem me przypuszczenia w pełni uzasadnione są. — Skręcie ukrywała narastającą z tyłu głowy niecierpliwość. Rozwodzenie się nad istotą "potęgi", ewolucji czy czego by tam sobie jeszcze nie wymyślili, znacznie przedłużało pobyt jej. I wszystkich tu obecnych. Nie, żeby sama przypadkiem chwilę temu zajęła czas ten opowiadaniem. Za to pouczenia odmówić nie potrafiła. To już leżało w jej naturze. Tej kobiecej, będąc konkretnym.
— I owszem, powody mam ku uprzedzeniom. Otwarcie przyznaję — rzuciła, wiedząc, że do rozmowy tej i tak przejść będą musieli w wieży. Nawet przyznając w ten sposób rację co do części wypowiedzi potencjalnego szaleńca, nie czuła się z tym źle. Ważne, że szczera była sama ze sobą. Nie musiało oznaczać to, że zgadza się z nim i z jego poglądami.
— Za propozycję dziękuję. — Kiwnęła głową. Mogli nie zgadzać się, mógł być podejrzanym czarodziejem, ale gościny odmówić nie można było. Piąta cnota? Ósma? A cholera je.
Odwzajemniła uśmiech wycieńczonego Asterala. Otrzymaną z powrotem manierkę sprawdziła, zakręciła mocniej. Następnie zapięła na pasie. Wiedziała, że to nie pomoże. Przynajmniej da chwilową, niewielką ulgę.
Milczała, gdy padła propozycja rozmówienia wszelkich szczegółów wewnątrz. Również nie protestowała. Do tematu, który brodacz jakże elegancko zbył, miała zamiar wrócić tuż po uporaniu się z obecną niedogodnością.
Podjęcie decyzji, na temat własnych ran, problemu nie stanowiło. Równie szybko odpowiedziała, jasno wskazując na chęć zaopatrzenia przez kobiece dłonie. Absolutnie nie idąc tokiem rozumowania, jakoby ruchy jej delikatniejsze miały być, bo i magią wiele zdziałać można. O dziwo dla niektórych, nawet bez kontaktu ze skórą. Magia, choć praktyczna, niebezpieczną była. W rękach nieodpowiedniej osoby zdziałać wiele krzywdy mogła, nieporównywalnej do źle prowadzonego ostrza. Tędy Karri nie myśląc długo, mając dość oczywiste spostrzeżenie na niepoczytalność czarodziejską, przystała elfiej propozycji. Pozbawion rozumu nie była, by w popłochu wyskoczyć w drogę dalszą mając wiedzę na temat własnego uszczerbku. Ten z kolei emanował coraz to bólem większym, okrutnie przypominając o swej obecności. Adrenalina ustąpiła, toteż ból stał się wyrazisty. Nieszczęśliwym zbiegiem mogło być natrafienie na kolejną przeciwność losu w materialnej postaci, przed wylizaniem obecnych ran. Bądź co bądź obiecała wierzchowca znaleźć, niezależnie od tego, czy należał do przedstawicielki starszej rasy o licu gładkim, czy też do rudowłosego chorusa. Dane słowo świętym było. Trzecia, szósta i siódma cnota rycerska.
Usiadłszy we wskazanym miejscu, jęła odkładać na bok zbędne odzienie. Wpierw w ruch poszedł podstawowy ekwipunek, z którym to nie rozstawała się nigdy. Miecze odłożone zostały tuż przy niej, niemal w nogach. Od ręką musiały być zawsze, na wypadek wszelki. Nigdy nie wiadomo. Oczywistym było, że wiedźminka absolutnie nie robiła tego przez wgląd na medyczkę. Co więcej ta mogła domyśleć się pobudek do takiego, a nie innego kroku. Wielką zagadką nie było, zważywszy na wcześniejszą wymianę zdań z gospodarzem.
Ostatecznie z górnego odzienia została lniana, wiązana koszula, którą to uniosła znacząco. Kocie oczy biegały po pomieszczeniu, przez wystrój próbując dojść do samego Ristearda. Patrzenie na ręce elfki nie kalkulowało się. Stresować jej nie chciała, więc wzrok swój skupiła z dala od jej rąk, jednak wyczulają zmysły. Czujna.
Ciężko doszukiwać się na skórze Karri świeżej, oblepionej juchą rany. Istka znalazła wiele pozostałości po innych. Ugryzienia o przeróżnym rozstawie szczęki, pazury, niekiedy i rany cięte. Bledsze, wtapiające odcieniem w, i tak stosunkowo bladą, skórę. Te, co paskudnie zagoiły się bez opieki medycznej, będące ewidentnie głębszymi urazami. Oraz te świeższe. Jedną z nich dostrzec mogła tuż pod prawą piersią, praktycznie zgrywająca się z miejscem uderzenia kretołaka.
Spięła się. Drgnęła. Oczy zmierzyły ku kobiecie.
— Utrafiliście w sedno — odparła. Przyzwalająco kiwnęła głową. — Wiele z tych tutaj zabić mogło. Wystarczyłoby tylko, by serce zabiło w tempie waszym. I pada człowiek nieprzytom, a resztka posoki przeciekają między palcyma. Niczym piasek — niepotrzebnie kontynuowała.
— O, na przykład to tutaj. Tak, to — powiedziała, wskazawszy palcem po własnej skórze — to cholerstwo prawie zabiło mnie. Niby wielkie nie, a paskudne co nie miara. Problem w tym, że mnie, to wyjątkowo cieżko ubić — parsknęła. Zaciekawiona czy elfka zachęcona opowiadaniami będzie, oczekiwała potwierdzenia. Gotów w każdej chwili puścić wodzę języka, by ten jął rozprawiać o rzeczach błahych i zaskakujących dla postronnego śmiertelnika.
— Nic dziwnego. Nieczęstym widokiem jest mutant, jak to Mistrz zgrabnie ujął — zaśmiała się. Ładnie. Dźwięcznie. — I nieczęsto lubimy obnosić się z ranami, choć pomocy nie odmówimy — dodała prędko.
Skupienie na rozmowie oddalało pewien dyskomfort na bok. Nie była skrępowana dotykiem czy badaniem, mimowolnym, reszty ciała. Przyzwyczajona. Niektórzy nie lubili ciepła rozchodzącego się od ludzkiej dłoni. Karri była tego przeciwieństwem. Należała do znacznej części Gryfitów o bardziej ludzkim podejściu. W połączeniu z początkowym naiwnym poglądem na świat.
— Dobrze. Bywało gorzej. Wyłącznie tutaj. Tak. Pazury przedniej łapy — doprecyzowała szybko.
Siedząc tak w spokoju, wolną dłonią rozmasowała bok szyi, czekając na dogodne momenty co by wspomóc elfkę w jej działaniu.
Osobiście nie posiadała przy sobie szczególnych substancji medycznych czy ziół. Z wyjątkiem przygotowanej ostatnio Wilgi. Ah, cóż za fart. Uratować tą, co rzemiosłem szycia po ciele zna się jak mało kto.
— Dziękuję, Istko — uśmiechnęła się. Łagodnie. — Tak fachową opiekę należałoby odpowiednio opłacić. Myślę więc, co byś wstrzymała się, moja droga, z zapłatą za wyciągnięcie z opresji. Tyle w zupełności starczy. Być może wiele słyszałaś o nas, ale chciwymi zbójami nie jesteśmy. W większości.
Nie wracała na chwilę obecną do pozostałej trójki. Chwilę te wykorzystać chciała na rozmowę, dopóki ta mogła zostać poprowadzona w pełni naturalnie poza niechcianymi spojrzeniami.
— Myliłam się. Wzięłam Cię za pracownicę Ristearda. A wy, w istocie rzeczy, przybyliście do niego po przysługę — zaczęła. — Nie zamierzam ingerować w wasze interesy, bądź spokojna. Choć układy bywają zgubne. Tylko sprawę, w której zjawiłam się tu, muszę do końca doprowadzić. Sam fakt, że ten żyje, na niewiele zda się, gdy umowa nagli — kontynuowała. Tymczasem podziwiała jakość założonego opatrunku.
— Jeśli spytać można, czego tak poszukujecie? Uzdrowiska, mhmm? Może będę w stanie pomóc. Chodzę już trochę po tym świecie .
Dłoń spoczęła na rękojeści jednego z mieczy. Wyjęła go z pochwy, ruchem ostrożnym. Srebrny. Z bliska wyglądał dość makabrycznie. Dlatego w ruch poszedł wymiętoszony kawałek materiału, którym to ścierała resztki krwi.
— Nikt nie poniesie uszczerbku — odpowiedziała, jakby na myśli rozmówczyni. Spojrzała w duże, błękitne oczy.
Re: Wieża pod miastem
: 22 gru 2022, 15:07
autor: Asteral von Carlina
Nie wdając się dalej w niepotrzebną dyskusje na temat kompetencji rozmówców, braku odpowiedzialności, wypowiedzianych bądź niewypowiedzialnych niegrzeczności i niezgodności z prawdą, uprzedzeniach i mutacjach, przekroczył próg wieży, wkraczając w iluzorycznie powiększoną i upiększoną przestrzeń.
– Na moje objawy pomocny byłby… khy khy… wyciąg z bielunia dziędzierzawego, którego olejki eteryczne działają korzystnie na drogi oddechowe. – był świadomy również skutków ubocznych, tj. omamów, drętwienia języka, dezorientacji, chwilowego zaburzenie widzenia, czy senności — Przygotowanie… khy khy… bardziej skutecznego preparatu wymagałoby z byt wiele czasu. – po chwili zwrócił się do gospodarza — Dysonujecie może… khy khy… w swoich zbiorach?
Poczuł się tylko nieznacznie lepiej. Ciągle doskwierał mu ból w klatce piersiowej, brał z dużym trudem każdy oddech, świszcząc przy tym niemiłosiernie, chociaż nie kręciło mu się już w głowie, mógł nabierać w płuca powietrze, a ledwo dostrzegalne drżenie mięśni twarzy ustało. Pylica wywołana oparami magicznymi była rzadką, niezbadaną i niesklasyfikowaną jednostką chorobową, oporną na jakiekolwiek leczenie. Magia Asterala spokojnie minimalizowała, a nawet leczyła chorobowe objawy u górników czy gruźlików, ale nie sprawdzała się przy jego przewlekłym zapaleniu oskrzeli i postępującej rozedmie płuc.
– Starałem się, aby efekt był stosowny do oczekiwań. Mam jednak do Ciebie pytanie. Czy na aktualne warunki pogodowe miał wpływ krąg druidów? Odczuwałem stanowczy opór podczas rytuału, próbujący utrzymać słotę. – przeczucie podpowiadało mu, że Risteard był świadomy, że ingeruje w sprawy jemiolarzy. Nie zamierzał jednak wprost informować go, że miał kontakt jednym z nich.
– Właśnie – zatrzymał się jeszcze na moment – mój wierny druh, Ost, choć już trochę wiekowy, uciekł podczas tego zamieszania. Mógłbym skorzystać z twojej pomocy, aby odnaleźć konia? – spojrzał się na wiedźminkę, nim ta ruszyła do odosobnionej przestrzeni razem z felczerką – Konie nie są przyzwyczajone do życia na wolności, a Ost tym bardziej. Nie chciałbym, aby zjadła go jakaś bestia. Oczywiście odwdzięczę się.
– Wracając do tematu. Nim pomożesz mi przy odnalezieniu naszego celu, obiecałeś nauczyć mnie zaklęcia użyźnienia. Czy propozycja nadal się aktualna?
Re: Wieża pod miastem
: 24 gru 2022, 23:58
autor: Dziki Gon
Wiedźminka siedziała na zydlu, a elfka uwijała się wokół niej z bandażami, zadając pytania. Obydwie znajdowały się na niższej antresoli ze schodami i rzeźbioną balustradą, tej samej, która mieściła stanowisko alchemiczne z paleniskiem, przy którym Istka wytworzyła truciznę. Rana wiedźminki, a właściwie rozległy, zadrapany z wierzchu siniak nie był wyzwaniem dla doświadczonej felczerki. Żebra Karri były całe, choć obolałe. Wystarczył zwykły opatrunek z okładem poprzedzony oczyszczeniem miejsca zadrapania.
Wzrok wiedźminki krążył po wnętrzu wieży, dostrzegając detale misternej iluzji, którą mag przystroił i zakamuflował wnętrze swojej pracowni. Kawałek wyżej, za schodami prowadzącymi w górę kolejnej antresoli, gdzie zapewne mieściła się prywatna część pracowni agromanty, spowijał gęsty, nienaturalny i nieprzenikniony nawet zmutowanymi oczami mrok. Kolejna iluzja. Srebrny gryf na łańcuszku podrygiwał bezustannie od momentu, w którym przekroczyła próg wieży.
Karri obnażyła miecz — piękny, misternie cyzelowany miecz o lśniącej klindze. Przejechawszy wymiętą szmatą po całej długości, kilkoma ruchami oczyściła go z zakrzepłej i pociemniałej posoki świętej pamięci kretołaka. Podobnie jak wiedźminka, również Istka miała sposobność, by móc rozmawiać i pracować jednocześnie. Aust co prawda powiedział jej, że lekarstwo dla Asterala wymagało śladowej ilości magii podczas przygotowania, ale w obecnej sytuacji pomoże każdy lek oddziałujący na drogi oddechowe. Pozostające do jej dyspozycji zapasy Ristearda zawierały większość pospolicie występujących ziół i kilka rzadkich, lecz nie dostrzegła wśród nich pimentu ani ranogu, o które pytała wcześniej. Bielunia, o który pytał Asteral, nie znalazła także. Po raz kolejny przyszłoby jej zatem improwizować.
Nieco niżej, na powierzchni nocnego jeziora, obydwaj konfratrzy toczyli rozmowę, której z nieukrywanym i szczerym zainteresowaniem przysłuchiwał się Aust, próbujący zapamiętać jak najwięcej potencjalnie przydatnych informacji.
—
Nie będę udawał, że było inaczej — odparł Risteard na zadane mu wprost pytanie, kładąc swoją magiczną laskę na kolanach. —
Nie żyję w najlepszej komitywie z pobliskim Kręgiem. Poróżniły nas kwestie światopoglądowe. Zupełnie niepotrzebnie. Niepotrzebnie i nieproduktywnie.
Agromanta pokręcił głową w zamyśleniu, wydając się szczerze ubolewać nad opisanym przez siebie stanem rzeczy.
— Mogę pomóc w znalezieniu twojego konia, chociaż nie jest to moja specjalizacja… Bardzo pomocne byłoby coś, co należało do waszego wierzchowca, sierść albo… wydzieliny. Ostatecznie nie wykluczałbym możliwości przejścia się po okolicy. Jest bezpieczna, nie mógł uciec daleko. Możliwe, że ktoś go już znalazł.
Po kolejnym pytaniu rudego czarodzieja Risteard wyciągnął dłoń, przywołując na blat iluzorycznego pożółkły zwój opatrzony kilkoma schematami gestykulującej dłoni oraz inskrypcjami w Starszej Mowie. Aust pochylił się do przodu, by zapuścić żurawia. Asteral nie musiał, z miejsca rozpoznając w arkuszu opracowanie czaru. Miał do czynienia z podobnymi jeszcze w trakcie studiów w Ban Ard.
—
Propozycja jest aktualna, choć dziwię ci się, dlaczego akurat ta sztuczka… Nie ubliżając niczyim zainteresowaniom ani predyspozycjom — dodał, zachęcając konfratra, by zabrał pismo ze sobą. —
Z tego zwoju dowiesz się wszystkiego, co konieczne aby opanować zaklęcie. Czar jest na tyle prosty, że nie będziesz miał problemów z przyswojeniem go samodzielnie.
► Pokaż Spoiler
Istka: automatyczny sukces w teście uzdrawiania.
Rana Karri zostaje opatrzona i będzie leczyć się w tempie 4 obrażeń na 8 godzin.
Asteral otrzymuje zwój z opracowaniem czaru „Użyźnienie”.
Re: Wieża pod miastem
: 25 gru 2022, 15:26
autor: Arbalest
— A jednak, masz sporo szczęścia w nieszczęściu — poinformowała felczerka, skończywszy badać wiedźmińskie żebra. — Nie są uszkodzone, choć nie ukrywam — mogą przez jakiś jeszcze czas pobolewać. Postaram się przyrządzić ci coś, żeby oszczędzić cierpień. Dla bohaterki — wszystko — obiecała w przyjaznym półuśmiechu.
Tak naprawdę nie robiło jej wielkiej różnicy, czy ktoś gapił się jej na ręce. Trzydzieści lat w fachu to trochę za dużo, by elfka wątpiła we własne umiejętności, nawet pod spojrzeniem kilka razy starszej od niej kobiety o kocich oczach. Jasnowłosa, zresztą, sama się zreflektowała, zerknąwszy na wszechobecne na ciele pacjentki blizny, których kształt i rozmiar nie pozostawały dużych wątpliwości od kogo, a raczej od czego, pochodzą. Karri kwestię poruszyła z własnej inicjatywy, więc Istka nie miała nawet powodu, by się dyscyplinować. W normalnych warunkach powinna obchodzić ją tylko najświeższe skaleczenie, ale skoro tamta już wspomniała...
— Ano, właśnie widzę, że część z nich nawet nie była leczona. Albo była leczona przez jakiegoś wioskowego znachora, choć i tak przyznam, że lepszy rydz niż nic, a wśród tego typu ludzi też zdarzają się fachowcy. Tyle blizn nie miał nawet mój były chłop... a był ze Skellige — parsknęła serdecznie. — O mnie samej nie wspominając. Fachu ci nie zazdroszczę. Jednocześnie podziwiam, że masz siłę to robić... Walczyć z potworami. Ja nawet z twoimi zdolnościami i możliwościami nie miałabym odwagi.
Następne dwie minuty spędziła skacząc dookoła Kaatarine z bandażem, jak elfia tancereczka, którą — nomen omen — do jakiegoś stopnia bywała. A wmawiali jej, że z tych wszystkich karczemnych zabaw nic dobrego nie wyniesie. Żadnej pomocy nie było jej trzeba. Na koniec pozostało to tylko zawiązać porządny supeł...
— No, i gotowe! Po prostu ściśnij trochę mocniej pas i nie bierz zbyt głębokich wdechów przez pewien czas... To wszystko na ten moment. Gdyby wystąpiły jakieś komplikacje, na przykład nagłe wewnętrzne krwawienie, to daj znać. Co zaś do zapłaty to nie ma o czym mówić, naprawdę. Można powiedzieć, że jesteśmy kwita, za to że mnie stamtąd wyciągnęłaś, bez uszczerbku — zakończyła temat, puszczając do wiedźminki oko.
Dopiero teraz elfka miała okazję złapać za misę z wodą, by przemyć z twarzy i włosów resztki ziemi oraz felernego makijażu, przez który mogła do tej pory nie wyglądać zbyt poważanie. Ubranie, z kolei, musiała po prostu wymienić na zapasową koszulę i spódnicę, co zrobiła zaszywając się w kącie pod wyższą antresolą, następnie odwracając pokrytym rzadkimi bliznami tyłem do Breith. W odróżnieniu od niej, jednakowoż, blizny owe były zaleczone w większości bez zarzutu i nie rzucały się zanadto w oczy, jakby nad ranami z przeszłości czuwał jakiś inny profesjonał, o podobnych umiejętnościach, jeśli nie lepszy. Jednocześnie odpowiedziała na kolejne pytanie żmijookiej.
— Pracuję dla Asterala, w pewnym sensie. A trafiliśmy tu, przyznam, zdrożeni głównie ciekawością, która w tym przypadku popłaciła, bo rezydent zaoferował pomoc. Szukamy sposobu na zdjęcie klątwy z dworku, w którym tamta dwójka zamieszkała — wskazała dłonią gdzieś w stronę niższej kondygnacji. — Jesteśmy chyba na dobrej drodze, bo pozostało nam zwrócić pewien naszyjnik... Nie wiemy tylko jeszcze komu. Ale o szczegóły pytałabym samego Asterala, albo Austa, oni będą się na tym lepiej znać.
Nie wiedziała jakby zareagował von Carlina na przekazanie tych rewelacji wiedźmince, ale winić mógł tylko siebie — trzeba było zawczasu ją ostrzec, żeby nadmiernie nie kłapała jęzorem o klątwie. Istka z kolei uznała, że skoro mogła powiedzieć Risteardowi, to Karri też może, tym bardziej, że według popularnych doniesień — wiedźmini również się takowymi zajmowali, obok zabijania potworów. Nie miałaby nic przeciw, gdyby Kaatarine chciała się zabrać razem z nimi. Zawsze to jedna obrończyni więcej.
— Wybacz... chętnie bym pogadała, ale muszę zająć się kaszlem mojego konfratra, więc jeśli tylko Risteard mi pozwoli to czeka mnie kolejnych kilka godzin przed tym stołem — westchnęła ze zmęczeniem, wskazując dłonią to samo stanowisko pracy, przy którym przygotowywała truciznę na kretołaki, a które znajdowało się zaraz obok kobiet. — A jemu, z kolei, przydałaby się pomoc ze znalezieniem konia. Do Ristearda też masz chyba sprawę, o ile mnie pamięć nie myli... Tak więc myślę, że będzie jeszcze czas, żeby lepiej się poznać. Nocować chciałabym już w karczmie, więc jeśli tylko masz ochotę to zapraszam z nami. Babskiego towarzystwa nigdy za wiele, bo po trzech dniach z samymi facetami to zwariować idzie... — podsumowała bez kurtuazji, za to z cwaniackim uśmiechem, ruszając po schodach w dół.
Już w czystej koszulinie i spódnicy, Issaen trafiła z powrotem do trójki czarodziejów, gdzie też nie omieszkała poinformować towarzystwa o sytuacji, jak i jej najbliższych planach.
— Wiedźmince nic nie będzie, więc pora zająć się twoimi oskrzelami — rzekła do Asterala, ale adresatem kolejnej prośby okazał się nie on, a Risteard, jako gospodarz wieży.
— Wybaczcie, że kłopoczę, ale muszę poprosić was o ponowne skorzystanie ze stołu alchemicznego. Olejek eteryczny powinien złagodzić objawy zapalenia. Będę musiała go wydestylować z mięty i bzu, bo jeśli dobrze się zorientowałam, to niestety nie znajdę u was ni pimentu, ni bielunia. Do czasu aż nie wrócimy do Vengerbergu — to będzie musiało wystarczyć. Wiedźmince, zaś, przydałoby się coś przeciwbólowego, ale tutaj potrzebuję od was tylko trochę białego mirtu, resztę składników posiadam. Jeśli musicie, odliczcie mi to wszystko od zapłaty — pacjenci są dla mnie najważniejsi. Jeśli dacie radę znaleźć chwilę i odrobinę Mocy na przyspieszenie procesu i ten użytek o którym mówił Aust, to byłabym rada — zatrzepotała rzęsami, choć głównie po to, żeby sprawdzić reakcję rezydenta. Nie liczyła na wiele, ale uniwersalną prawdą było to, że prośbie ładnej dziewczyny trudno odmówić, gdy jest się mężczyzną, a w czystym ubraniu i z przemytą twarzą, Istka prezentowała się na pewno ładniej niż kwadrans temu, z czego zamierzała skrzętnie skorzystać...
Zakładając, że uzyskała zgodę, elfka ruszyła z powrotem na antresolę, przygotowała sobie całą aparaturę, po czym przystąpiła do destylacji wspomnianego olejku z mięty, co zdarzało jej się już robić w przeszłości. Jeśli starczyło, ponadto, miejsca nad paleniskiem, złapała resztę alkoholu i jaskółczego ziela ze swoich zapasów, dobierając jeno odrobinę płatków i wyciskając soku z białego mirtu, by przygotować kolejny prosty anestetyk, który mógł przydać jej się w przyszłości, a aktualnie pomóc Kaatarine. Risteardowi dalej do końca nie ufała, po tym co zaszło na polu pod jego wieżą, ale z trójką swoich konfratrów (licząc też samą wiedźminkę) mogła czuć się w miarę bezpieczna.
Re: Wieża pod miastem
: 30 gru 2022, 15:08
autor: Asteral von Carlina
Nadal oddychał ciężko, nierównomiernie i świszcząco, co jakiś czas pokasłując. Nieprzyjemne gniecenie w klatce piersiowej jedynie zelżało, nadal powodując grymas na jego dojrzałej, lecz niestarej twarzy. Uraczył się winem, którego u rezydenta było dostatku. Musiał znów zwilżyć gardło. Czuł się paskudnie, ale bywało gorzej. O tym jednak można byłoby opowiadać długie i nudne historie.
Asteral był bardziej zainteresowany sprawą swojego kumotra, który nie tylko żył w złych stosunkach z kręgiem druidów, ale również nie wywiązywał się z zobowiązań wobec miasta. Nie zamierzał więc odpuścić.
– Zdradź proszę, co takiego się wydarzyło, że… khy, khy… poróżniliście się. Druidzi bywają porywczy i krótkowzroczni, ale nie… khy, khy… bez przypadku poświęcają swoje mocy, aby wpływać na okoliczną pogodę... khy, khy… Musiałeś zakłócić ich harmonię i spokój. Czym ich zaniepokoiłeś?
Przy znalezieniu konia liczył na pomoc wiedźminki, dlatego zbył ofertę pomocy. Nadnaturalny instynkt, wyostrzone zmysły i doświadczenie mutantów wystarczyło, aby odnaleźć zwykłego zbłąkanego i przestraszonego wierzchowca.
Z wdzięcznością przyjął zapłatę z pomoc przy odczynieniu nieprzyjemnej aury atmosferycznej. Rozwinął zwój przed sobą i z zaciekawieniem przestudiował zapiski. Palcami przejechał po treści zaklęcia. Nie mógł się już doczekać momentu, gdy nauczy się nowej sztuczki. Czar „użyźnienie” należało bowiem do magii transformacyjnej, przemieniając nieużytki w bogate grunty. Zaklęcie będzie niezastąpione podczas wspierania lokalnych chłopów. Bowiem Asteral zamierzał wykorzystać zdobytą wiedzę dla ludu. Dzielić się swoimi zdolnościami, a nie tylko żyć w odosobnionych wieżach, napawając się własną magią i bezmyślnością.
– Czy mogę jeszcze jakość pomóc w sprawie wspomnianej przez wiedźminkę… khy, khy… umowy z miastem? Moja sprawa może poczekać, a zarządca Aldersberg widocznie się niecierpliwi. Co trzy… khy, khy… pary magicznych dłoni, to nie jedna.
– Szczęśliwy jestem, że zdecydowałaś się z nami… khy, khy.. wyruszyć. Jak zawsze gotowa i zwarta do pracy, zgodnie z przysięgą konsyliarza, świadcząca… khy, khy… pomoc bez konieczności zapłaty i pisemnej umowy, zaś swą wiedzą i… khy, khy… umiejętnościami starająca się pomagać, nigdy szkodzić pacjentom. Niestety nie mogę chwilowo nadwyrężać… khy, khy… swojego zdrowia, nie wesprę Cię swoją mocą. – zbliżył się do elfki z uśmiechem i szepnął jej do ucha, zupełnie nieświadom dwuznaczności – rozliczymy się wróciwszy do dworku.
Re: Wieża pod miastem
: 31 gru 2022, 23:53
autor: Breith
Iluzje. Coś, co wiecznie towarzyszyło osobnikom pokroju Ristearda. Przynajmniej w mniemaniu obserwującej otoczenie wiedźminki. Potem zdziwienie, że takowym ciężko zaufać, gdy wszystko może być fałszem zakrywającym oczy. Kolejny powód do ukrycia tajemnic przed magicznymi rękoma. Jakiekolwiek by one nie były.
— Bohaterki — powtórzyła automatycznie, kręcąc głową w pewnym rozbawieniu. Podobnych określeń długo nie słyszała. Ludzie bali się, na ogół musiała zadowolić się szczątkowym "dziękuję" w akompaniamencie brzdęku monet.
— Ah, Skellige. To wiele mówi — przyznała otwarcie. — Blizny potrafią określić człowieka. Choć im dłużej się żyje, tym bardziej dochodzi się do wniosku, że nie są w stanie zgrabnie ująć tego, co człek przetrwał. One nie mówią o tym, za co przelewałaś własną krew — kontynuowała, wchodząc na nieco inny grunt myślenia. No tak. Kto by zliczył ile tych blizn jej ciało kreśli. Ponad setka lat na szlaku robiła swoje. Pierwsze rany zapamiętywało się, skrętnie notowało w pamięci ich położenie i kształt. Kolejne stawały się nieistotne. Ot. Kolejna do, i tak już licznej, kolekcji.
— Wiesz Istko, to nie tak proste, jak wydawać by się mogło. Ty masz wybór. Ja mam obowiązek — uśmiechnęła się. — I to nic złego bać się.
Kaatarine nie kryła wdzięczności za udzieloną pomoc. Zawsze miała dwie lewe ręce do bandażowania swych ran. Mistrz powiadał, jakoby robiła to niechcenia. A przeca rzecz to istotna, na równi z dbaniem o oręż. Gdy ten został skrupulatnie wyczyszczony, przejrzany z każdej to strony, kocie oczy utkwione zostały w plecach elfki. Z czystym zainteresowaniem, rzecz jasna nie nachalnie, analizowała jedną po drugiej, niemal wtapiającej się w skórę. Zdecydowanie robota fachowca, a takich to ze świecą szukać. Sama Kaari przywdziała z powrotem elementy własnego rynsztunku, chcąc pozostać w gotowości. Koniec pracy nigdy nie następował, nie w tym fachu. Stosując się do zaleceń, porządnie ścisnęła pas na materiale.
— Nie ukrywam, klątwy to jedna z partii mej roboty. Także jeśli pomocy potrzeba, udzielę jej — poprawiła się, wstając na równe nogi — bo rzecz to iście niebezpieczna. Oczywiście w ramach usług wymiennych bądź zapłaty, bowiem żyć za coś trzeba.
Tyle spraw do dopięcia, tyle możliwości... Propozycji Istki przystała ochoczo, wiedząc, że jeśli upora się z zadaniem od miasta, to i kolejna rzecz w grafiku zajmie jej głowę. Tak, Karri uwielbiała zajmować umysł. Gdy praca wrzała, czasu nie było na myśli mniej przyjemne. A ich sporo było, chcąc czy nie. Z kolei towarzystwo elfki, traktującej ją tak życzliwie, wyłącznie kusiło do spędzenia czasu w tak specyficznej drużynie.
Kroczyła tuż za felczerką, w pełnym osprzęcie. Żebra faktycznie pobolewały uciążliwie, ale jaka to cena, za wdzięczność nowych towarzyszy i przyszłą, dość sporą, wypłatę? W alchemicznym rzemiośle przeciętna była. Ot, tyle co tworzyć eliksiry i oleje, które to znacząco pomagały w walce z różnymi bytami. Zatem nie wciskała nosa do pomocy elfce, za to poświęcając uwagę pozostałym towarzyszom. Rzecz jasna odnalezienie wierzchowca podejmie się, co również potwierdziła samemu zainteresowanemu. Bo cóż to dla niej, znaleźć wierzchowca, i to po tak świeżych śladach? Za to podjęła znów sprawę zaczętą znacznie wcześniej, przed wieżą.
— Mistrzu Risteardzie, opuścić towarzystwo nie zamierzam w tej chwili. Pomijając rzecz jasna obietnicę pomocy obecnym tu — wzrokiem powędrowała ku Istce — jest sprawa, którą wciąż muszę się zająć.
Nie siadała, nie dotykała niczego. Iluzja. Wszystko jest iluzją.
— Spytam wprost. Co powstrzymuje Cię przed dopięciem swojej części umowy? Pomogę na miarę moich możliwości. Nie zważając na wszelkie niechęci, ludzi tych zostawić nie można.
Re: Wieża pod miastem
: 04 sty 2023, 23:34
autor: Dziki Gon
— Proszę, korzystajcie. Zarówno ze stołu, jak i wszystkich ingrediencji, które uda wam się znaleźć. — Risteard i tym razem nie odmówił prośbie elfki. Sam proces przygotowywania leku nie interesował go w najmniejszym stopniu, toteż oszczędził sobie detali, wchodząc elfce w słowo. — Macie wolną rękę. Jeżeli potrzebujecie asysty czarodzieja przy destylacji, jestem pewien, że młody konfrater zechce przyjść ci w sukurs.
„Młody konfrater” podniósł wzrok znad studiowanego znad ramienia Asterala zwoju z zaklęciem użyźnienia. Wnosząc z jego miny, faktycznie byłby skłonny przyjść jej w sukurs, choć niechętnie opuszczając interesujące towarzystwo dwóch starszych magów.
— Skoro wspominacie o zapłacie… — Risteard podniósł się na moment z iluzorycznego siedziska, sięgając za pazuchę wzorzystej szaty, wyciągając z niej przygotowany zawczasu, niewielki, lecz odznaczający się przyjemnym ciężarem i przewiązany sznurkiem woreczek brzęczących marek. Wyciągając dłoń z sakiewką, wręczył ją Istce. — Oto ona. Dziękuję wam za pomoc.
Pytanie o zadrę z Kręgiem skierowało uwagę agromanty na zadającego je Asterala. Mistrz Risteard nie zdołał ukryć kwaśnego grymasu, który odruchowo pojawił się na jego twarzy po usłyszeniu słów Piołuna.
— Krótkowzroczność i porywczość. Łagodnie powiedziane — prychnął. — Ja nazwałbym to ortodoksją i zwykłym szantażem. Nie w smak im moje eksperymenty i ignorują ich potencjalne korzyści. Nazywają postęp abominacją, a wszystko w imię skostniałych, zeszłowiecznych tabu. Grożą, że ześlą grad i nieurodzaj na moje uprawy, straszą plagami…
— Moja umowa z miastem — dodał już ciszej i spokojniej, odnosząc się do zainteresowanej kontraktem z miastem wiedźminki oraz również zafrapowanego tą kwestią Asterala. — Pozostaje w mocy i doczeka się rychłej konkluzji. Komplikacje, które spowodowały moje opóźnienia, należy uznać za zaszłe i niebyłe. Między innymi dzięki profesjonalnej pomocy tego tu zaklinacza pogody. I waszej… brawurowej interwencji na polu. Ale najpierw pozwolę sobie odwzajemnić przysługę i zgodnie z obietnicą pomóc wam w lokalizacji źródła klątwy.
Risteard niedbałym gestem dłoni odwołał iluzoryczny stół, który zdematerializował się w ułamku sekundy.
— Będziemy potrzebowali do tego sadzawki. Stańcie na brzegu — polecił im, samemu zmierzając nad skraj iluzorycznego jeziora po jego powierzchni, zostawiając za sobą krótkotrwałe ślady na zmąconej powierzchni. — Poproszę lokalizator.
— Ja… Z tym może być mały problem — odezwał się z antresoli Aust, podchodząc do poręczy i wyciągając rzeczony artefakt na światło dzienne, a raczej iluzoryczne światło gwiazd i kaganków. — Mam go… Ale nie chce zadziałać pomimo impulsu. Jest całkiem martwy.
Agromanta spojrzał najpierw na ucznia, a później na mistrza, pogładziwszy brodę w zamyśleniu.
— Ciekawe. Raczej wykluczyłbym tu zewnętrzną interferencję. W przeciągu ostatniej godziny nie rzucałem żadnego czaru, który mógłby takową spowodować. Odtworzenie połączenia nie powinno być trudne, zwłaszcza że zostało zerwane całkiem niedawno. Wtedy powinniśmy być w stanie wywołać stosowną wizję, która przybliży was do celu waszych poszukiwań. Czy mogę zaczynać?
Re: Wieża pod miastem
: 05 sty 2023, 12:37
autor: Arbalest
— My nie składamy przysiąg, Asteralu. Chirurdzy działają podług... własnego sumienia, żeby nie szukać lepszego określenia. Wiesz, że dopiero planuję iść na uniwersytet, dlatego cię wypytywałam — poinformowała rudowłosego czarodzieja, szybko rozwiewając romantyczny mit, który mógł się narodzić w jego głowie, najpewniej wtedy, gdy usłyszał względny profesjonalizm w jej głosie. Cóż, zawód felczera mylono z medykusem nierzadko, a i nie bez przyczyny, bo oba zwyczajowo się ze sobą przeplatały. Czarodziej nie był tu pierwszym winowajcą. I na pewno nie ostatnim.
Nie znaczyło to, że jego słowa nie łechtały elfiego ego, a to co wyszeptał jej zaraz potem na ucho, jeszcze bardziej poprawiło jej nastrój po tym co zaszło na polu. Przy czym Istka — jak to Istka — w swojej chutliwej naturze po prostu nie mogła się powstrzymać przed wykorzystaniem okazji, zwłaszcza po tym jak Asteral poświęcił część swojej mocy, by uratować jej życie...
— Dopiero w dworku? — zapytała, również na ucho, wtórując cichym chichotem. Równie niegłośny pomruk zadowolenia zdradzał propozycję, która miała paść za dwa zdania. — Nie jestem ani wybredna, ani cierpliwa. Wynajmijmy dziś osobną izbę w zajeździe...
Można by było przysiąc, że od cmoknięcia go w policzek powstrzymali ją tylko świadkowie, którzy zaczęliby się czuć z tym wszystkim niezręcznie. Jeśli nie czuli się tak już teraz.
Tymczasem, dziewczyna odkleiła się w końcu od von Carliny, by odebrać zapłatę od Ristearda. Nie do końca zasłużoną, ale nie planowała dłużej unosić się honorem. Po prostu odebrała z namaszczeniem mieszek, nawet nie zaglądając do środka. Rezerwa, którą tak naprawdę odczuwała wobec gospodarza wieży, nie obejmowała mimo wszystko obaw o oszustwo przy wynagrodzeniu.
— Dziękuję, mistrzu. I... przykro mi, że nie wyszło tak jak planowaliśmy. A także, jeśli jakoś was uraziłam, tam, na podwórzu... Nie jestem sobą, kiedy się boję — wyznała, licząc, że było to wystarczające usprawiedliwienie.
Kwestia druidów intrygowała ją, nawet jeśli nie zająknęła się na jej temat. Być może nawet na tyle, że warto było ich potem odwiedzić, by dowiedzieć się co im na sercu leży. Pytanie tylko — czy cokolwiek to zmieni. Stare krasnoludzkie porzekadło głosiło, że postęp jest jak stado świń. Jak wiedział każdy gospodarz takiej hodowli, zanim będzie golonka, najsampierw będzie chlew i gówno. A, ponieważ Istka lubiła golonkę, była gotowa mierzyć się i z gównem, jak było trzeba. No chyba, że to przybierało kształt kretołaka, albo inszej potworności. Drudzi zaś mieli na ogół z tym problem, nie chcąc ani gówna, ani golonki. Problemem było to, że większość populacji nie podzielało ich opinii, co doprowadzało do oczywistych waśni.
— To ja może już pójdę... — zasugerowała ostatecznie, zwracając się jednak do Austa, nim to nastąpiło. — Postaram nie zająć się zbyt wiele twojego czasu. Zakładam, że zaklęcie będzie nieodzowne dopiero na koniec destylacji, czyż nie? Zawołam cię, gdy przyjdzie pora. A tobie powodzenia, Kaatarine, bo zakładam, że zamierzasz wziąć się za poszukiwania wierzchowca. Tylko uważaj, proszę, na żebra!
I to by było na tyle. Magia dokonywana przez trójkę mędrców (a raczej dwójkę, z jednym ciągle aspirującym do tego miana) była, bez wątpienia, o wiele ciekawsza niż wpatrywanie się w to jak aparatura, kropelka po kropelce, destyluje roztwór z bzem i miętą, by mogła potem wyekstrahować pożądane przez nią olejki, tudzież wąchanie gryzącego, gotującego się z białym mirtem i jaskółczym zielem spirytusu, jak ostatnim razem w dworku. Na szczęście Asterala (bo to na jego lekarstwo planowała poświęcić kilka kolejnych godzin), Istce zdecydowanie bliżej było do kurwy niż do polityka, albowiem miała jakiś honor (wyjąwszy przyjęcie zapłaty za niewykonaną w pełni robotę) i jakieś zasady, skupiając się na tym na czym polegało jej zadanie. Tylko od czasu do czasu, na krótkie momenty, spoglądała z zainteresowaniem w stronę dziwów, które miały zadziać się poziom niżej od jej antresoli.
Re: Wieża pod miastem
: 08 sty 2023, 17:13
autor: Asteral von Carlina
Dopiero po odpowiedzi ze strony elfki, zrozumiał swój nietakt, który został pokrętnie zrozumiany. Nie zamierzał jednak wyprowadzać towarzyszki ze złudnych nadziei. Nigdy nie wiadomo co wydarzy się w podróży, jakim urokiem otoczy Piołuna, co magicznego jeszcze się wydarzy na ich drodze. Uraczył ją jedynie uśmiechem, który mógł zostać zinterpretowany zarówno jako potwierdzenie pomysłu, jak i kpina. Choć bardziej zamierzał być uprzejmy. Spojrzał jeszcze na moment w stronę schodów, gdzie zmierzała. Niesamowita istota.
Sprawy, które mieli do załatwienia z Mistrzem Risteardem, zostały rozwiązane. Pogoda została zaklęta zgodnie z zapotrzebowaniem, kretołaki zostały przetrzebione, a zobowiązanie wobec miasta winno stać się dopełnione. Nic nie stało na przeszkodzie, aby skorzystać z proponowanej pomocy potężnego wiedzącego i ruszyć dalej w swoją stronę. Asteral nie zamierzał tutaj pozostawać zbyt długo, aby nie nadszarpnąć gościnności, a poza tym wzywały ich własne obowiązki. Istka zaś czuła się tutaj nieswojo, co łatwo było wyczuć w jej postawie. Zresztą sugerowała, aby wynająć pokój w gospodzie.
Poinstruowany, stanął na brzegu sadzawki. Przygotowany do wsparcia swoją mocą czarującego. Pośpieszył wzrokiem Austa, by zajął odpowiednie miejsce. Nim to się jednak stało, pojawiły się niewielkie komplikacje. Stworzony przez młodzieńca przyrząd lokalizacyjny, składający się z medalionu i kościanego palca, stał się martwy i na pozór bezużyteczny. Sam spróbował tchnąć w niego moc, aby później przekazać przyrząd konfratrowi, potwierdzając, że już czas rzucić zaklęcie.
Re: Wieża pod miastem
: 10 sty 2023, 3:23
autor: Breith
Wiedźminka uważnie badała wzrokiem rozmówców, próbując wyczytać intencje. Postawiona sytuacja rysowała się jasno. Tak, że nie czuła potrzeby dalszego rozgrzebywania szczegółów. Na chwilę obecną. Katarine człowiekiem była niezwykle dociekliwym i upartym, toteż jeśli uprze się na swoim, to i tak zrobi. Może nawet odwiedziłaby Ristearda za jakiś czas, upewniając się jak wygląda jego umowa z miastem. Nie, nie pilnowała każdego pojedynczego rozrabiaki i ich występków. Zwyczajnie... Ludzie bawiący się potwornymi tematami, i to wręcz dosłownie, muszą być trzymani na krótkiej smyczy. Nigdy nie wiadomo, kiedy takim coś strzeli do starczego łba przesiąkniętego grzybkami alchemicznymi.
Także, kiwnąwszy głową również na wcześniejsze uwagi dotyczące dbałości o żebra, spojrzała raz jeszcze na iluzję pod nogami. Medalion drażnił. Ale cóż zrobić...Czarodzieje zwykli do przechwałek. Samej Kos zdarzało się nadto wymachiwać mieczem, co by przykuć uwagę i przyklask prostej gawędzi. Czasem poczuło się nieodpartą chęć połechtania ego. A to, u magików wszelkich, kruchym było. W jej mniemaniu.
Sprawdziwszy raz jeszcze całość swego wyposażenia, nie przeszkadzając wyruszyła z Wieży. Ciało kretołaka miała zamiar przerzucić na wóz swoich nowych towarzyszy. Nie będą mieli nic przeciwko. Przynajmniej nie Istka, z którą to wymieniła kilka niewinnych zdań.
Na zewnątrz delikatnie rozciągnęła się, na tyle, na ile pozwalały opatrunki i obolałe mięśnie. Wujek zawsze mawiał, że jeśli boli, to trzeba rozchodzić. Inaczej ból zmiecie z nóg i nie przyzwyczaimy się, do stałej pracy pod nim. Cicho westchnęła i ruszyła powoli do wozu, skąd to wyruszył koński staruszek. Ślady kopyt były świeże, toteż większego problemu z śledzeniem ich w glebie być nie powinno. Ba! Widziała oddalającą się hen w dal sylwetkę konia, gdy zmierzała do elfki i gospodarza. Skupiając wzrok i pełnię swych zmysłów, badała ślad końskich kopyt, by następnie ruszyć ich tropem. Obietnica to obietnica. Słowo Gryfity było święte.
► Pokaż Spoiler
Testowana umiejętność: Tropienie
Stopień trudności: 4 (-1 za rozmiary tropionego stworzenia)
Liczba wymaganych sukcesów: 1
Re: Wieża pod miastem
: 12 sty 2023, 0:34
autor: Dziki Gon
Przygotowanie lekarstwa dla czarodzieja okazało się zadaniem prostszym od stworzenia felernego pestycydu. Choć przepis na nie był w istocie dosyć złożony, to bynajmniej nie skomplikowany. Nie dla kogoś, kto miał już do czynienia z podobnymi przepisami, a często posługiwał się składnikami potrzebnymi do jego uwarzenia. Zioła, mimo że nie pierwszej świeżości, nadawały się i ładnie puszczały sok, uwalniając pożądane związki, razem z ostrym aptecznym zapachem, który wkrótce rozniósł się po antresoli. Odmierzywszy dawki i zainicjowawszy dalszą destylację, nie zostało jej już właściwie nic do roboty poza czekaniem. Aparatura Ristearda była zaawansowana, a jej przy odrobinie samozaparcia udałoby się powtórzyć ten proces nawet z pomocą zwykłego paleniska i kilku retort. Nie musząc mieszać ani kontrolować temperatury zachodzących procesów, miała nie tylko dogodną pozycję, ale więcej niż jedną okazję do obserwowania tego, co dało się w dole, na powierzchni iluzorycznego jeziora.
A działo się szybko. I niemało.
Początkowo mistrz Risteard przymknął oczy, pomagając sobie kilkoma werbalnymi formułami oraz komponentem poza medalionem i skorelowanym z nim trupim palcem — pierścieniem z aktywnym magicznie minerałem o żółtawej barwie i szklistym połysku. Dywinacja była dziedziną magii silnie opartą na intuicji i naturalnych zdolnościach — kto ich nie posiadał, musiał wspomagać się artefaktami. I zdawać na kaprysy Mocy.
Powierzchnia jeziora zmarszczyła się kilkukrotnie rozchodzącymi się od środka falami. Jako pierwsze zniknęły odbijające się w tafli gwiazdy, pomimo że te ostatnie wciąż płonęły jasno na sztucznym nieboskłonie nad ich głowami. Potem woda zaczęła falować silnie, zupełnie jak woda na początku wrzenia, po to, by za moment zalśnić niby rtęć.
— Podtrzymajcie połączenie — zaprosił obydwu konfratrów, nie otwierając oczu. — Wizja powinna się wyklarować. Skupcie myśli na tym, co chcecie znaleźć.
Wspomógłszy agromantę aurą oraz myślami, nie musieli długo czekać na rezultaty. Powierzchnia jeziora, na powrót spokojna i połyskliwa zaczęła się mienić pod wpływem pojawiającego się na niej odbicia. Aldersberg z lotu ptaka. Otaczające miasta farmy i gospodarstwa rozciągające się na południowy zachód od głównej bramy miasta, tylko kilka mil od wieży Ristearda. Wizja gubi się na moment, ptasia perspektywa faluje na krótko, by powrócić jako przybliżony obraz gospodarstwa. Skromnego, choć schludnego podwórka z warzywnikiem przylegającego do drewnianego domostwa na kamiennej podmurówce. Na podwórku, między stadkiem krążących rozgdakanych kwok, siedzi mała, jasnowłosa dziewczynka. Nie może mieć więcej niż trzy lata. Bawi się z łaciatym, czarno-białym kundlem liżącym ją po twarzy.
Wizja urywa się. Iluzoryczne jezioro na powrót odbija iluzoryczne gwiazdy, a Risteard otwiera oczy, zwracając Asteralowi medalion oraz szczątki. Zarówno jeden, jak i drugie są całkowicie martwe, pozbawione Mocy, której ślad jeszcze przed paroma sekundami udało im się odtworzyć.
— To niedaleko stąd — zwraca się do nich agromanta, zdejmując pierścień z palca i chowając go do kieszeni przepastnej szaty. — Zapytacie ludzi i traficie, gdzie trzeba.
Skompletowawszy wyposażenie i nadkurowawszy naruszonych kretołackim ciosem żeber, wiedźminka wyruszyła z wieży, cofając się po śladach z zamiarem dotrzymania słowa i odzyskania spłoszonego konia. Chociaż nawierzchnia, po której oddaliło się zwierzę, była dość twarda, to ów mankament nie stanowił dla niej problemu. Nie dla kogoś o jej zmysłach. I doświadczeniu w podobnych sytuacjach.
Zgodnie z logiką, Ost nie skracał sobie trasy przez uprawy, lecz pobiegł wzdłuż drogi wiodącej pomiędzy uprawami, która kończyła się pod wieżą agromanty. Zwierzę było wiekowe — wymuszony galop ewidentnie sprawiał mu problem, skutkując skróconym skokiem i utykaniem na przednie lewe kopyto. Kaatarine szła, wypatrując śladów naprowadzających ją na ciąg dalszy tropu.
Poszukiwania nie trwały długo. Przeszedłszy w sumie kilkaset metrów, dotarła do wyjeżdżonej drogi prowadzącej dalej do miasta. Przy drodze tej rosła smukła i rozłożysta topola. A pod topolą czekał właśnie zaginiony Ost. Nie był sam — otaczała go grupa pięciu chłopskich dzieciaków pod przewodnictwem jednego, którego dało się już uznać za wyrostka z racji wzrostu, którym wyraźnie górował nad pozostałymi. Otaczająca szkapę dzieciarnia wiedziała, jak postępować ze zwierzęciem, zachowując się w jego obecności ostrożnie, ale spokojnie. Wyrostkowi udało się nawet obłaskawić konia jakimś smacznym zielskiem wyszukanym w przydrożnych zaroślach. Wszystkie dzieci, bez wyjątku bose i nieludzko ukurzone wydawały się wyraźnie zafrapowane obecnością zwierzęcia. Zafrapowaniu temu dawały wyraz w toczonej między sobą żywiołowej dyskusji.
— Cij to konik? — seplenił jakiś mały, ostrzyżony jak po wszach albo tyfusie chłopczyk, przykucnąwszy, by zajrzeć zwierzęciu pod brzuch.
— Jakie ma śliczne ciapki! — zachwycała się piegowata dziewczynka, jedyna w całym towarzystwie.
— Pewno bolemirowa. Mój tatko ostatnio powiedzieli, że kupił jedną la parobka, coby mógł jeździć do miasta za sprawunkami.
— Gdzie bolemirowa — zaprzeczył mały, rozczochrany rudzielec. — Jego jest calutka siwa.
— J-ja b-bym j-jej nie ty-tykał — zająknął się mocno opalony brzdąc o włosach jasnych jak słoma, cierpiący na ewidentną wadę wymowy. — Przy-przybiegła od tego szu-szurniętego czarownika.
— Jadwinia mi mówiła, że nocami między chałupami chodzi zmora, co pija krew. Może to taka?
— Głupiś. Jaka tam zmora, kiej widać od razu, że…
Dyskusja urwała się z powodu pojawienia się nadchodzącej wiedźminki. Widząc nadchodzącą od wieży szurniętego czarnoksiężnika postawną postać z dwoma rękojeściami mieczy sterczącymi jej znad barku, wszystkie młodsze dzieciaki jak na komendę wrzasnęły i rozpierzchły się na wszystkie strony. Kilku pobiegło wzdłuż drogi do miasta, jedno gracko wspięło się na topolę, a pozostałe pokryły po pobliskich krzakach, ale zbyt słabo, żeby Svarttrost mogła je przeoczyć.
Jedynym, który zachował zimną krew, był prawie-wyrostek, który na widok nadchodzącej wojowniczki schwycił znalezionego konia za uzdę, przyglądając się kobiecie z wyraźnym zainteresowaniem pozbawionym jednak niechęci czy przestrachu. Wciąż jednak nie znalazł w sobie na tyle śmiałości, by odezwać się jako pierwszy.