Hirvo
Nie umknęło ci przybycie uzbrojonych po zęby krasnoludów, na czele których stał brodacz z uszkodzonym, lecz pięknym toporkiem. Postanowiłeś podzielić się znalezionymi fantami z baszty, a potem zabrałeś się do zmajstrowania pułapek. Stworzyłeś pułapkę z olejem oraz niespodziankę pod postacią niebezpiecznego złomu i gówna, którego nawałnica miała spadać na sukinsynów. Majstrowałeś w warsztacie Izajasza, natomiast sam właściciel przytulał się do swej niesamowitej maszyny, uważnie obserwując wskazówki zegarów i mamrocząc coś pod nosem. Zupełnie cię zignorował. Rozstawiłeś pułapki po opuszczeniu budynku.
Znalazłeś Jackowsky’ego siedzącego przy przepaści, jego nogi zwisały nad mroczną nicością, wystarczyłoby lekko go popchnąć, aby spadł. Podchodziłeś do niego od lewego boku, natychmiast rzuciło ci się w oczy spuchnięcie na lewym ramieniu. Wyglądało paskudnie, jakoby złamane. Zanim się odezwałeś, jasnowidz przemówił pierwszy.
— Porobiło się, co? — zapytał, patrząc w odmęty przepaści.
— Zobacz, co robi odcięcie od świata oraz nuda. Najpierw zaczęliście pić — mówił beznamiętnie. Być może planował obarczyć cię winą, jednak ton jego głosu był smutny, bez mocy, przez co brakowało mu wyrazu. Wzbudzał litość, niżeli gniew.
— Potem zamordowaliście gubernatora, a teraz mordujecie siebie nawzajem. — Powstał na równe nogi.
Odwrócił się ku tobie. Spojrzał ci w oczy. Ujrzałeś trzeźwego człowieka, którego wejrzenie zdradzało zmęczenie. Człowiek ten nosił na barkach ciężar, który go wykańczał. Nie przypominał bohatera, raczej umierającego chorego na łożu śmierci, oddanego zupełnie nurtom przeznaczenia. Wątła budowa i wysoki wzrost wzmagały to wrażenie.
— A ja to wszystko przewidziałem — dodał.
— I nie zrobiłem nic, żeby was powstrzymać. Jestem tak samo podły jak wy. Dlatego może się zabiję? Bo jestem bezwartościowym śmieciem I zasługuję... — spostrzegł na gorzałę, natychmiast zmienił mu się ton
— na wódę. Dawaj to.
Oddalił się od przepaści. Zgarnął od ciebie butelczynę. Wyczuł, że jest lekka. Uniósł ją, potrząsnął, zamieszał ciecz w środku, a ta zadźwięczała, wirując.
— Istotnie, jesteśmy żałośni. Nawet taki pijak jak ja nie może już dostać całej butelki. — Odkorkował naczynie.
— Ażebyśmy zdechli, Hirvo. Niechaj świat się kończy, bo my na niego nie zasługujemy! Naszej zguby! — Zaczął pić duszkiem. Wlał w siebie na raz to, co pozostało.
Nie musiałeś czekać długo. Jackowsky skutecznie się upodlił. Raz nawet rzygnął, wprost na ciebie, niemniej uniknąłeś wielobarwnego strumienia. Pijak wyłożył się na ziemi. Zaczął drżeć i się tarzać. Próbowałeś mu pomóc, a ten nagle cię złapał za barki. Jego szaleńcze spojrzenie niemal dotykało twojego, stykaliście się czołami.
Już przybyło! Klan z klanów znów ucieka. Tak jak zostało przepowiedziane, nigdy nie utrzymają własnej fortecy. Ich następne dziecko karleć w duchu będzie, albowiem pozbawieni macierzy, nie trwają w tradycji. Wygnańcy nie pogodzą się z tym, bo już uciekają, nieumarli ich wypierają. Płyną pod prąd nurtom losu, a wy, jeśli oddacie się temu, dołączycie do nich. Pan potrzebuje swojego sługi. Dopiero razem, gdy niebo i ziemia są połączone, wzniesiecie królestwo. Wtedy pojawi się król. Poprowadzi swe figury ku zwycięstwu. Ale to sługa nosi, i ginie, kiedy pan widzi porażkę. Jeśli wygnańców odprawicie, ostatnią przeszkodą nieumarłych będziecie wy! WY!
Gorszy od wywróżonych smętów wymierzonych prosto w ryj, był zapach wymierzony prosto w nos. Ale byłeś przyzwyczajony do zapachu gówna. Wytrzymałeś to i usłyszałeś wizję pijaka. Ten na moment odzyskał świadomość.
— Izajasz. — Po wymówieniu imienia, stracił przytomność. Zdałeś sobie sprawę, że Jackowsky długo tak nie pociągnie, jeśli będzie dalej pił. Z drugiej, przeczuwałeś, że nadchodziło rozstrzygnięcie sprawy Ścianek. Czy zdrowie tego człowieka było warte zachowania, kiedy jego wartość sprowadzała się do chlania i udzielania informacji?
Po wszystkim musiałeś przygotować się na noc.
► Pokaż Spoiler
Straciłeś alkohol. Napisz proszę w następnym poście, gdzie konkretnie rozstawiłeś pułapki.
Croll
Wkroczyłeś do środka warsztatu, po drodze mijając młodego ucznia łowczyni.
Nie od razu spostrzegłeś Izajasza. Byłeś niską istotą, górki metalowych gratów przesłaniały ci widok. Rzadko tutaj zaglądałeś, ale kiedy zrobiłeś to ostatni raz, dawno temu, jeszcze przed ostatecznym przeobrażeniem, warsztat był uporządkowanym miejscem. Aza i Izajasz znali każdy zakamarek i każda śrubka, blaszka, sprężyna i linka miały swoje miejsce. Chaos wdarł się tutaj, ale różnił się od chaosu przyrody. Bowiem w pozornym nieładzie natury odnajdowało się perfekcyjną równowagę, natomiast nieład umysłu człowieka przynosił wyłącznie zgubę.
Omijając bajzel, omijałeś w istocie skupisko chorego mózgu, którego kreacja pokazywała, iż Izajasz stał się własnym cieniem.
Nie znalazłeś użytecznych fantów. Jeśli miałbyś czas, mógłbyś takie tutaj stworzyć, wykorzystując złom. Natomiast wydawało ci się, że znalazłeś ukryte przejście. Nurkując w złomie jak w wodzie, rozrzucając śrubki na lewo i prawo, dopłynąłeś do blachy zasłaniającej dziurę. Odsłoniwszy ją, wylałeś się wraz z złomem do sieci tuneli naznaczonych glifami. Zdałeś sobie sprawę, że była to sieć, dzięki której dotarły tutaj mechaniczne pająki. Istoty twojego rozmiaru winny się tu zmieść. Pojąłeś, że dzięki temu mogłeś dotrzeć do każdej lokacji, jeżeli posiadała ukryte tunele.
Usłyszałeś w oddali odgłos zawalenia. Jeden z końców sieci został zawalony. Wróciłeś na górę, wspinając się po korpusach maszyn, każdej naznaczonej znakiem Nieśmiertelnego.
W końcu postanowiłeś porozmawiać z samym Izajaszem. Widziałeś jego plecy. Klęczał nad przedziwną maszynerią. Ta, wedle opowieści i plotek, wskazywała kres konceptów. Oznaczało to, iż mógłbyś zadać maszynie pytanie, a ona precyzyjnie określiłaby kres istnienia tego, o co zapytałeś. Trudno było ustalić, w jakim celu Izajasz to zbudował. Konstrukcja wydawała się tak samo stara, jak sam warsztat.
— ...potrzebuje czasu, wymaga ponownego nastawienia — odezwało się coś metalicznego za twoimi plecami.
Przyrządy podłączone do kotłów zaczęły parować.
— Sssszzzzzuuuuum nieeee suuuuuuu— wysyczała para wydobywająca się z nieszczelnych rur.
Wśród kupek wylazły pająki. Były małe i podobne do tych, które was zaatakowały. Przedziwne podobieństwo pomiędzy jednymi i drugimi.
Poczęły uderzać rytmicznie nóżkami o podłoże.
W tym samym czasie zębaki w rozbebeszonych urządzeniach ruszyły się.
Żelazne sprężyny naciągały się gwałtownie i zwijały.
— Po-łą-cz-yyyyyyy — kakofonia zrodziła głos.
Izajasz klęczał i milczał.
-
- Trz-e-b. A-k-t-yyyyyy-w. — wyklekotały pająki wraz z parą.
Mosiężne ośmiopiki wychodziły z każdej strony, różnych rozmiarów, wszystkie zmierzały w synchronicznym ruchu w twym kierunku. Za tobą, przed tobą, nad tobą.
Wyczułeś smar w powietrzu, a sekundę później cały warsztat zagrał. Głos dobiegł zewsząd.
— KONIECZŁADUNKIEMNATYCHMIASTODRAZUCIEKAJ.
Nagle pająki rozpadły się w złom.
Woda w kotłach przestała wrzeć.
Zegarowe elementy zatrzymały się.
Izajasz odwrócił się ku tobie.
— Przepraszam, ale gdzieś zgubiłem prezent Azy — zaczął technomanta zakłopotanym głosem.
— Dzisiaj jest rocznica jej terminu — mówił w zdziwieniu, jakby orientował się sekwencyjnie, co się działo wokół niego.
— Gdzie ja to położyłem? Chcę docenić jej pracę.
Westchnął. Zmierzał do ciebie, ale zauważyłeś, że po chwili jego wyraz twarzy ponownie się zmienił.
Zatrzymał się.
Zakłopotanie. Kolejny raz zorientował się o twej obecności.
— Wybaczcie. Nie usłyszałem, kiedy pan wchodził. Kim pan jest? Miałem właśnie iść do akademii... — powiedział lekkim, ale zestresowanym głosem. Zaczynał się bać.
— Nie poznaję tego miejsca. Czy jesteśmy w piwnicy uczelni? — Rozglądał się gwałtowniej.
Zapomniał.
Dante z Rosenburga
— Jak żółtodziób po pierwszej bitwie — wyjawił z syknięciem Dante leżący w łóżku. Obok niego, w obszernym koszu wyłożonym kocem, spoczywał sokół z rannym lewym skrzydłem.
— Zanim zaczniemy rozmawiać — mówił z wysiłkiem
— wyjmij proszę z szafeczki piersiówkę. Boli strasznie, a ja już nie mam na to nerwów. Jestem za stary.
W szafeczce znajdowała się srebrna piersiówka. Wygrawerowano na niej liczbę dwanaście. Osadzono ją w kole zębatym, które połączone z mniejszymi, tworzyło skomplikowane rozstawienie mechanizmów zegarowych. Była stara, ale pomimo lat, zadbana. Po odkorkowaniu czuć było aromat karmelu, dębówki, gorzkiej czekolady.
— Quintus. Nazywa się Quintus. — Wyjawił imię nieznajomego z rysunku. Skrzywił się, jakoby rozdrapał stare rany. Zapijał ból podanym alkoholem.
— Frederic był przebrany za naszych przodków, którzy przypłynęli tutaj wieki temu. Nawet wtedy było trzynaście legionów. Kiedy podbili te ziemie, utworzyli Caecras. Mundury górników były żywcem wyrwane ze starożytnych czasów, dzisiaj nasi żołnierze nie noszą takich pancerzy — wytłumaczył, sapiąc. Raz na jakiś czas zwilżał gardło trunkiem.
— Żyjemy w ruinach Wczesnego Imperium. Pamięć jest zapisana w bibliotekach, ale i przekazywana ustnie, w tradycjach wszystkich legionów. Tutaj, na granicy z pustkowiami, leży nasze dziedzictwo. Stworzyliśmy je dawniej, żeby wieki później je ponownie odkryć, zbadać i odzyskać. Odległość do pustkowi również ma znaczenie. Tam, daleko na północy, żyją ci, których stąd wygnaliśmy.
Trzeci łyk. Weteran nabrał powietrza przez nos. Sokół na niego zerknął.
— Zdezerterowałem. Nie wykonaliśmy rozkazu, a dzięki wpływom Izajasza, oszukaliśmy nasz legion. A było to tak...
Odział zgrupował się przy moście prowadzącym do niższych poziomów. Przewodził nimi Izajasz, pod nim był już Daniel i Quintus. Trzydzieści osób mila po mili przemierzała cylindryczny tunel, odkrywając mroczne zakamarki. Tam, gdzie nie było to możliwe, magowie ziemi manipulowani skałą niczym gliną. Nieśmiertelny pozostawił po sobie wiele tajemnic, ale prędzej czy później nauczyliby się od nowa wykorzystywać jego dary. Dzieliły ich dziesiątki pokoleń, ale należeli do dwunastki.
Centralna sala była drugim z trzech węzłów. Ostatni znajdował się na dnie. Tam, gdzie duszę zaklinano w maszynę. Drugi węzeł służył jako próbnik. Wszelkie niedoskonałości były usuwane, a jeżeli automaton nie przeszedł próby, był niszczony i rekonstruowany. Później maszerowali wyżej, a biel wskazywała im drogę.
Ekspedycja zeszła na sam dół. W przestrzeni szerokiej na kilka kilometrów, gdzie niebo przypominało wąską kreskę, a mrok był gęsty niczym kurtyna, ujrzeli Świata Odbicie. Na jego ścianach ukrzyżowano półmartwych. Ich rasa odeszła z tego świata, odnalezienie ich było przełomem. Skazani na agonię, przebici do ścian w równych odstępach, mogli odnowić Świata Odbicie. Wystarczyło jedynie ich przebudzić, żeby świadomie przeżywając ból, otworzyli ranę.
Prawda okazała się powodem rozłamu. Daniel i Izajasz nie zamierzali przebudzać uśpionych, ale Quintus pragnął poznać tajemnice. Doszło do bratobójczej walki, której przywódcy nie wygrali. Uciekali na górę. W drugim węźle Izajasz pozostawił pułapkę, lecz nie zdołał jej dokończyć. Urządzenie zdolne wykorzystać potęgę baszty przeciw niej.
Patrzyli na most, który zniszczyli. Ci, którzy wrócili razem z nimi, zostali zabici. Nie mogli pozostawić świadków, legion nie mógł się dowiedzieć. Izajasz utkał intrygę. Okłamywał legion, dzięki czemu zyskali czas, którego nie wykorzystali. Postanowili trwać na posterunku.
— To cała moja historia, Dante. — Stary żołnierz wyglądał na wykończonego, niewiele pozostało mu sił.
— Czuję, że niedługo umrę. Chciałbym cię o coś poprosić — spojrzał ci prosto w oczy.
— Chciałbym porozmawiać z córką. A kiedy odejdę, proszę, pochowajcie mnie godnie. Mam swoje za uszami, ale nie chcę być pożywką dla grzybów. Spalcie mnie, a prochy oddajcie mojej córeczce.
Podał ci piersiówkę.
— Pamiętaj o tym, kiedy przyjdzie wam rozstrzygać los. Jak zapamiętają nas dzieci.
Przez moment patrzył na ciebie. Po jakimś czasie zasnął głęboko.
Musiałeś przygotować się na noc, żywiąc nadzieję, że zawalony tunel nie sprowadzi kolejnych niespodzianek.
Aza
Oczywistym było, że wśród prostaków i starców ścisły umysł stanowił niezbędny klucz do otwarcia zamków tajemnicy. Nie znałaś się na magii, Aza, ale zdołałaś ustalić, że glify w ciasnych tunelach nie należały do znaków Nieśmiertelnego, ani nie miały związku z technomancją. Niemniej, domyśliłaś się, iż znaki oddziaływały na powierzchnię, którą obejmowały. Wydawały się one wyblakłe, pozbawione mocy w przeciwieństwie do symboli Nieśmiertelnego. Jednak nie miałaś pewności czy glify były zdezaktywowane na zawsze.
Kolejnym krokiem było przesłuchanie Maksymiliana kadłubka, zdanego na twoją łaskę. Wyczułaś pewną szczyptę sadyzmu w swoich obietnicach, albowiem pozbawiwszy go kończyn, teraz snułaś przed nim obietnicę wykaraskania się z tragicznej dla niego sytuacji. Gubernator zamiast twarzy posiadał blachę z jednym przyrządem optycznym niczym cyklop. Bez organicznego ciała, nie zdradzał zmęczenia, strachu, podziwu czy fascynacji. Tak jak ty, mógłby trwać w bezruchu całą wieczność. Jedynie poruszający się kluczyk zdradzał fakt, że Maks był aktywny.
— Rozumiem swoją sytuację. Dziękuję za sposobność przeprowadzenia rozmowy — zaczął elokwentnie, ale głos miał dziwny, jakby przepuszczony przez tubę; zaszumiony oraz zniekształcony przez wewnętrzne usterki.
— Będę współpracował. Nie chcę sprawiać kłopotów — kontynuował, a pomimo bycia istotą nieorganiczną, stres wkradł się w jego głos.
— Czego, Azo, chciałabyś się dowiedzieć, hm?
Po wysłuchaniu pytań, Maksymilian zamyślił się. Odezwał się dopiero po jakimś czasie.
— Źle to zapamiętałem. Mój powrót... — wyciszył aparat głosowy. Skrzywił nagle głowę. Człowiek wykonałby to subtelnie, ale Maks był ograniczony do mosiężnych stawów pozbawianych szerokiego zakresu ruchowego.
— Obudziłem się w ciemności. W tym ciele. Nie byłem sam. Wszyscy, którzy tutaj zginęli. Ludzie, krasnoludy, gobliny byli tutaj wraz ze mną. Przetrzymywali nas. Zabierali po kolei. W końcu nastała moja kolej.
Znów na ciebie zerknął.
— Zorientowałem się, że byłem na samym dole. Później zauważyłem, że za mną znajdował się magazyn automatonów, przede mną również. W koncentrycznym planie wydrążyli pomieszczenia, gdzie trwaliśmy do momentu przebudzenia. Na środku, w centrum... Było to coś.
Zaczął się bać.
— Tam... Zawieszona w powietrzu kropla, jakby rtęci. Gigantyczna, olbrzymia, oko boga czy księżyc. Powierzchnia tej kropli była perfekcyjnie gładka, a na jej ścianach — przerwał. Znów milczał, albowiem zorientował się, że nie panował nad swoim głosem. Doprowadziwszy się do porządku, kontynuował.
— Na jej ścianach poprzebijano istoty. Ich korpusy ciągnęły się po sferze, tworzyły makabryczny wzór siatki. Kazano mi czekać. Później wyłonił się On z kropli. Geomanta, stary znajomy Izajasza.
— Moja misja składała się z dwóch etapów. Pierw stworzyliśmy sieć tuneli wraz pająkami. Odbijały znaki na skałach, żeby Quintus mógł czarować na odległość, formując skały wedle własnego zamysłu. Gdy zakończyłem ten punkt, rozkazali mi zorganizować wypad na Ścianki. Miałem zdobyć dzieciaki. Pierwszy był Daruś.
Cyklopie szkło skoncentrowało się teraz na podłodze.
— Łatwo było przekonać Frederica. W końcu rządziłem wami przez długi okres, znam wasze potrzeby. Po mojej śmierci nie poradziliście sobie najlepiej. Zamiast się zorganizować, popadliście w pijaństwo i desperację. Frederic chciał się wydostać, więc obiecałem mu to. W zamian za dzieci. Cóż, mówiąc szczerze, byłem w podobnej sytuacji jak on, ale to, co mnie wyróżnia, to fakt, że mam olej w głowie w przeciwieństwie do tego gbura. Udało nam się zdobyć jeszcze jedno dziecko, ale koniec końców powstrzymaliście uderzenie.
Nagle spojrzał na ciebie.
— W głębinach, na samym dnie, jest nas legion. Prędzej czy później będą następni tacy jak ja. Zdesperowani. Być może Frederic? Nie wiem po cholerę potrzebne są im dzieci, ale już mnie to nie obchodzi. Zamiast tego mam do zaoferowania układ. Widzisz, Azo, jestem w stanie przeprowadzić was przez tunele na sam dół. W zamian za to chcę odzyskać swoje kończyny, a potem chcę opuścić Ścianki. To miejsce nas zabiło.
— Ach, zapomniałbym, skarbiec. Cóż, nie ma klucza tutaj i nie wiem, gdzie się on znajduje. Być może trzeba inaczej je otworzyć?
Lekko się schylił w twoim kierunku. Skrzywił głowę w prawo.
— Zreperujesz mnie, proszę? Swoją drogą, co ci się stało? Jakim cudem zmieniłaś formę?
Gnark
Pierw zapoznałeś się z trucizną dostarczoną przez łowczego. Okazała się silną toksyną zdolną bez większego problemu uśmiercić człowieka, goblina, być może nawet orka. Wystarczyło, aby substancja dostała się do organizmu ofiary. Problemem było jedynie odporność krasnoludów na trucizny, ich rasa znana była z legendarnej odporności. Tak czy siak miałeś w rękach broń oraz antidotum, a przeczucie podpowiadało ci, że nawet jeśli trucizna nie zabiłaby brodaczy, z całą pewnością osłabiłaby ich.
Pęknięta Tarcza i Erika
Krasnoludy zareagowały gwałtownie.
— Zajebać, skurwieli! — wyryczał Keren.
— Zajebać orka!
Wszystkie kusze wymierzano w jego kierunku ze snajperską precyzją.
Nagle przywódca bandy uniósł dłoń. Nie wystrzelono bełtów.
Czarne żyły kreśliły jego bladą niczym stary pergamin skórę. Był łysy, jego broda była przerzedzona, gdzieniegdzie ziały ubytki odsłaniające krzywy i niby kanciasty podbródek. Patrzył oczami zalanymi bielmem, dziwna wypustka kostna przebiła jego czoło, jakby wyrastał mu róg. Smoliste pryszcze szpeciły jego cerę.
Uśmiechnął się. Brakowało mu zębów.
Zawiesił toporek na pasku. Wyciągnął fajkę drewnianą. Jej trzon był gruby i długi, natomiast kominek zdołałby pomieścić wiele tytoniu. Nabił sobie fajkę z udawaną dumą. Keren wyciągnął zapałki i mu rozpalił.
Zaciągnął się, wnętrze komina rozjarzyło się żarem. Po chwili krasnolud wypuścił śmierdzący dym.
— Niespokojne czasy nastały. Bardzo nerwowe. Stresujące — mówił w swoim ojczystym języku, dla większości brzmiał on jak potok skał —
dni. Bardzo łatwo jest się... urazić. A ja się poczułem urażony.
Skinął głową.
Dźwięk nagle zwolnionych cięciw, wystrzały. Mlask przeszytego ciała.
Grzmot padł trupem.
— Przychodzę do was jak ojciec do swoich dzieci, a wy tak mnie witacie niegodnie? — mówił, pykając sobie z fajeczki.
W tym samym czasie krasnoludy sprawnie przeładowywali kusze nowymi pociskami.
— Rozczarowałem się. To zmienia sytuację — rzekł z przekąsem. Pomimo niskiego wzrostu patrzył na was z góry, w szczególności na ciebie, Eriko.
— Nie mamy szacunku i zaufania względem siebie. Czas to zmienić. Widzicie, wasza walka nas zainteresowała. Oznacza to, ze macie, dzieciaki, broń. Oj, oj, oj. Niedobrze. — cmoknął i pokiwał palcem w przekornym geście.
— Dzieci nie powinny się bawić takimi zabawkami, Eriko. Pierwsza sprawa jest taka. Oddajecie cały swój oręż. W zamian to my będziemy was chronić i dopilnujemy, żeby wasz ogródek sprawnie nas wszystkich wykarmił. Do jego uprawy są potrzebne sprawne dzieciaki, a nie martwe. Damy wam trochę czasu. Zbierzecie broń i załadujecie na wózek.
Poruszył uszkodzoną ręką. Pojawiła się nowa plama krwi, ale krasnolud zdawał się niewzruszony.
— Po drugie, teraz potrzebujemy gwarancji. Wygląda na to, że musimy ponownie zbudować relacje, a one wymagają szacunku. Oddacie nam jednego z waszych szczeniaków albo... Poczujemy się urażeni. Później zbudujemy tutaj placówkę i pomożecie nam w tym. Trzeba już przestać bawić się w piaskownicy i zacząć robić poważne sprawy.
Wysypał resztki palonych ziół na glebę.
— Oczekuję, Eriko, że zorganizujesz swoich ludzi i wypełnisz moje polecenia. Czas leci, kochana. Taś, taś, do dzieła!
W tym momencie czekał na twoją odpowiedź. Zdałaś sobie sprawę, że stanęłaś przed wyzwaniem. Od twoich słów zależała przyszłość Ścianek i wszystkich jej mieszkańców. To, co wypowiesz, stworzy przestrzeń do dalszych interakcji z Pękniętą Tarczą. Mogłaś po prostu zaakceptować warunki... Albo wywalczyć swoje.
W tym czasie reszta drużynników mogłaby ci pomóc, wykonując swoje posunięcia. Tej nocy przyszło wam się zmierzyć z krasnoludami.
Grzmot
Ustrzelili cię, a zorientowałeś się po eksplozji bólu w klatce piersiowej. Flaki, serce, bark i muśniecie po żebrach. Wiele w życiu wycierpiałeś, zniosłeś to godnie, ale świadomość opuszczała cię niczym woda przez sito. Zamiast tego zalewała cię nicość. Usłyszałeś krzyk swoich kobiet, śmiech krasnoludów i własne sapanie.
Padłeś na ryj.
Nie wiedziałeś, ile to trwało, ale powstałeś w miejscu, w którym umarłeś. Byłeś absolutnie sam, a otoczenie wykrzywiło się w niesamowitych kątach. Nie czułeś niczego poza ukuciem.
Natarczywa potrzeba zmusiła cię do popatrzenia na niebo.
Płonęło ognistym morzem. Pomyliłeś rozwścieczone wody z falą cierpiących grzeszników, których las powyginanych kończyn wskazywał wprost na ciebie. Kakofonia krzyków kaźni zaatakowały twoje uszy, niemal rozdzierając twą jaźń na strzępy. Krzyk potępionych wyniszczał cię, a to był dopiero początek.
Niebo spadało. Sklepienie grzeszników w powolnym, jednostajnym tempie opadało, pochłaniając materię. Niespodziewanie wynurzyły się inne istoty. Upiorni rycerze na ognistych pegazach wylecieli, unosząc swoje zakrzywione miecze. Wściekłe ogary, cerbery, wynurzały się, przeżerając sobie drogę. Zastępy złych duchów postanowiło na ciebie zapolować, i wiedziałeś, że staniesz się mizerną papką, kolejnym straceńcem w kotle, jeśli cię dopadną.
Wyczułeś zew. W głębinach znajdowało się łono. Emanowało potęgą, ciepłem, wybawieniem. Chciałeś w nie wejść, spenetrować, ażeby przetrwać. Zorientowałeś się także, że temu wszystkiemu przyglądała się Obecność. Istniała pomiędzy, trwała za zasłoną, patrząc na światy. Jej Cień stał się widoczny, padł na Ścianki, na piekło, na cały świat ci znany.
Długo się nie zastanawiałeś. Byłeś martwy, więc po prostu skoczyłeś w przepaść. Spadałeś, a ścigało cię niebo. W pewnym momencie poczułeś jak aura łona cię objęła. W tym momencie ujrzałeś rozcięcie w materiale gobelinu wszechrzeczy. Przeszedłeś przez niego.
A potem zakuto cię w tryby, zamknięto w blachach, ograniczono kluczem.
Urodziłeś się na nowo w ciemnościach.
► Pokaż Spoiler
Zapraszam do ustalenia terminów napisania nowej KP.