Post
autor: Dziki Gon » 26 kwie 2018, 1:17
— Dużo? Wcale niedużo — odpowiedział kupiec, drapiąc się po nosie. — W sam raz. Tyle ile potrzeba. Nie mniej, nie więcej. I to wcale nie z chęci dania możliwości zarobienia grosza innym, a z przezorności. Tęga to operacja będzie, panie Ziggurd, to i ludzi potrzeba przy tym zebrać.
Tymi słowy Janos wstał od stołu, golnął sobie jeszcze strzemiennego i nasunął na łeb chaperon.
— Będę na was czekał przy zatoczce. Tylko ostrożnie idźcie, nie zwracajcie na siebie uwagi. I na łeb załóżcie coś aby, bo, bez obrazy, panie Ziggurd, nie dość że zdrowi w oko się rzucacie, to z tą twarzą ubabraną w jusze to już całkiem.
Zigg usłyszał jak drzwi wejściowe jego przybytku otwierają się, a potem zamykają z charakterystycznym brzdąknięciem stalowych elementów zamka.
Krasnolud był wkrótce gotowy do wyjścia. Ubrany w strój lekki, tak jak zalecał mu Janos, będzie mógł czuć się na łajbie znacznie bezpieczniejszy, gdyby przypadkiem przyszło mu nurkować w morzu. Cóż jednak z odpowiedniego odzienia, skoro i tak nie umie się pływać? Żadna z takich myśli nie zaprzątnęła wszelako głowy krasnoluda.
Na opustoszałej plaży wysoka postać Janosa była rzeczywiście łatwo dostrzegalna. Kupiec wszak nie był sam i tak jak wspominał w kuźni, zebrał ze sobą kilku ziomków, którzy teraz ruszali się przed nim w pośpiechu, ślęcząc i dłubiąc nad czymś tu przy brzegu. Kiedy Zigg podszedł bliżej, zrazu mógł rozpoznać twarze zebranych.
— Wędka? Co wyście? Niepoważni? Będziem zarzucać sieć! Tu właśnie moi chłopcy zajmują się jej rozplątaniem, bo strasznie się nam to dziadostwo zasupłało. Pozwólcie zatem, że przedstawię. Ten oto rosły i krzepki młodzieniec to Radek. Głuchy jest, nie trudźcie się zatem mówieniem do niego, bo i tak niczego nie pomiarkuje, za to silny jak tur. Tu, w tym skórzanym czepku, to Słomiasty, stryjeczny brat mojego szwagra. Też się-li przyda, bo to rybak zawodowy i po prawdzie to też od niego cały ten pomysł z wyprawą zaczął się.
— Bry.
— No. A, i ten ostatni to dziatek mój, Tristan, osiem wiosen liczący. Bystry chłopak, uczynny, na wodzie się przyda chociażby i bukłaczek poda. A i też przyznam się, że z nim co i zrobić w domu nie miałem, bo stara, znaczy się małżonka, pilnie wyjechać gdzieś musiała. — Kupiec zrobił sobie przerwę, żeby smarknąć, a potem zarechotał klepiąc trzymaną przez cały ten czas ogromną kuszę. — Widzicie to? Ha! Jakem już mówił nie raz, przezorny ze mnie człek. Będę dozorował całą pracę z tym oto cymesem. Mówią, że potwór jaki się we wodzie zaległ, nie wierzę w to, dobrze wiecie, panie krasnolud, ale gdyby nawet i taki kraken, albo inny pingwin wyskoczył, to przecieć jak ja go z tego w czerep pierdolnę, to go będą kovirczycy wyławiać, ha, ha!
Janos świszczał ze śmiechu, rozbawiony własnym żartem, zaraz jednak spoważniał i zaczął nawoływać.
— Dawać, dawać, prędzej, na łajbę, pakować to wszystko. Radek. Radek! Psia mać, zapomniałem-li, że on wcale głuchy. Szturchnij go ktoś. E, ty. Na łajbę. NA. ŁAJBĘ. No, wolniej się powie to i głuchy zmiarkuje.
Wkrótce jednomasztowa łajba, zwana też potocznie kutrem tudzież małą barką, zaczęła odbijać od brzegu, niosąc ze sobą pięcioosobową załogę. Janos nie ukrywał swojego świetnego humoru.
— Panie Ziggurd, jak się panu widzi ta wyprawa? Maszt rozwinięty, troszku wiatru złapiemy, podpłynie się na strzał z łuku i będziem wyrzucać sieć. Pomóżcie tylko, bo to ciężkie skurwysyństwo i pewności nie mam, czy chłopcy sobie dadzą radę.