Nim Sjertag zamienił kilka słów na stronie z rodakiem, pobrał jeszcze od kuracjusza trzy symboliczne denary za oczyszczenie i zszycie rany, za przygotowanie opatrunku i dekoktu. Nie była to wygórowana cena. Ćwiekowi polecił, aby nadal szukał jego brzytwy, a na pewno się odwdzięczy wartą tego wysiłku zapłatą i nie raz, ni dwa będzie potrzebował, by jego ręce go poskładały. Na pożegnanie rozczochrał włosy albinosa, po wtóre zalecając ostrożność o ojca i życząc im, aby nie było potrzeby zawitać znów w progach jego praktyki. I tak opuścili gród Raduń, udając się do opuszczonej chaty w przyległej mu wioseczce.
–
Tak jest ojcze! – Krzyknął chłopiec, znikając w gęstwinie przydomowego ogródka, a zaraz potem podniósł dłoń znad zdziczałego zielonego groszku, w której trzymał jakąś drewnianą figurkę. –
Mam pierwszą!
–
Gdyby był upsątnięty, gówno byśmy tutaj snalesli, – Skomentował Janek, zakrywając nos dłonią. –
a tak to musimy je wdychać. Rosejsyjmy się tutaj sybko, sebyśmy sami nie psesiąkli sgnilisną.
– Miejsce jest nasiąknięte nagłą, tragiczną i bolesną śmiercią. – Szepcząc, wdowa grzebała w palenisku, ale spalone tam pismo zdążyły się już rozpaść w dłoniach żeńskiej mutantki poprzedniego dnia.
Przyglądający się wymiocinom Lasota, nie wiele mógł wywnioskować o niezwykłości ich posiłku, czy przyczyn zatrucia. Nie do końca strawiony bigos z niewielkim, niepogryzionym kawałkiem grzyba, wymieszany z papką chlebową, nie stanowił obrazu do zachwytu, ani większej uwagi. Co innego tyczyło się części domostwa, wyodrębnionej dla dzieci. Przewrażliwiony na punkcie własnego potomka, łysy weteran przyjrzawszy się ich posłaniom, wytargał niewielki pergamin spod poduszki, na którym znajdowały się dziecięce bazgroły. Wykonany kawałkiem zwęglonego drewienka obrazek, nie wzbudził na jego twarzy radości, lecz udzieliła mu się pacholęca trwoga — powróciły wszystkie silne i barwne lęki tego wczesnego okresu życia. Potwory wyłaniające się z cieni, rzucanych przez meble w migoczącym blasku świec. Monstra zamieszkałe w najciemniejszych kątach domostwa, czekające, aż przymkniesz powieki od zmęczenia. Bestie nawołujące z pogrążonego nocnym snem boru, czekające by rozedrzeć na strzępy ofiary.
Na wygarbowanym skrawku skóry widniała czteroosobowa niekształtna rodzina – matka, ojciec, syn i córka, trzymająca się za kółkowe ręce, odwrócona plecami. Starannie wykonany warkocz kobiety sięgał do pasa, ale to nie jemu najwięcej uwagi poświęciło dziecko. Jakby w oddali znajdowały się niby-konie ciągnące wóz, na którym znajdowała się zdeformowana postać o wielkich ślepiach nerwowo zakreślonych, w jednym miejscu przebitych na wylot. Wydawać się mogło, że Lasota ledwie chwilę wpatrywał się w ten obrazek, ale dla niego trwało to wieczność.
Lasota
Czerń jej oczu wirowała, malowana przez dziecięcą dłoń. Kręć się, kręć. Wszystko obracało się w prawo, coraz szybciej i szybciej. Nie potrafił oderwać wzroku od antracytowej głębi, aż w końcu materiał pękł pod naporem ostro zakończonej końcówki przypalonego drewienka, a mrok go połknął.
Żebrząc o drogę w ciemności, nie wiesz kiedy znów zabłądzisz. – brzmiał głos w oddali.
Trzymał ciepłą dłoń matki z jednej strony i drżącą malusieńką rączkę młodszej siostry z drugiej, gdy stojąc w ciemnym pożerającym ich lesie, wpatrywali się na czerwony szlak handlowy. Minął ich wóz ciągnięty przez dwa kare konie, choć równie dobrze mogły mieć każdy inny odcień umaszczenia, bo w tym mroku wszystko wydawało się odcieniem czerni i szarości. Drewniana buda miała niewielkie zakratowane okienko z tyłu, przez które wpatrywały się w nich dwa wielkie ślepia. Najbardziej przerażające dwa jaśniejące nocą punkty. Metalowe pręty objęły kostropate dłonie, zbyt długie na ludzkie, jakby czteropalczaste, obrośnięte gdzieniegdzie dziwną grubą tkanką. Jechali do grodu niosąc śmierć. Tylko on to wiedział.
Zanim widok zakrył mu strażnik, wymawiając niezrozumiałe dla niego słowa, widział w tych oczach strach, przykryty gniewem. I zdążył zatracić się w tym spojrzeniu. Następnej nocy przebudzi go koszmar o tych ślepiach, a kolejnej nocy nie doczeka.
W tym czasie Feigir zdążył się przyjrzeć, wyciągniętemu z trawionej przez czerwie smażonej kapusty z mięsem, grzybowi. Nie był zielarzem, nie znał się szczególnie na mycologii, ale był nienajgorszym kucharzem. Wiedział, jakich grzybów nie wrzucać do gara, aby nie potruć innych i siebie. I tego konkretnego lepiej było nie spożywać – płaski i gładki kapelusz lśnił w świetle kaganka w odcieniach zieleni i żółci, a znajdujący pod spodem pierścień był przyrośnięty do trzonu.
Jeżeli sprawcą ich śmierci były grzyby, dziwnym było, że Sjertag nie zdiagnozował u nich zwykłego zatrucia, a zgodnie z jego zapisami, każdy z denatów miał nietypowy objaw – rozszerzone nienaturalnie źrenice. Intuicja Skelligijczyka jednak podpowiadała, aby podążał drogą usłaną przez grzyby i porosty. Czuł jednak irracjonalną obawę, gdzie może go doprowadzić.
Odganiając od siebie to nieprzyjemne uczucie, zajrzał na antresolę, pełniąca rolę dodatkowej spiżarki na produkty suche, które trzeba było kryć przed szkodnikami. Kilka worków ziarna, kaszy, grochu i soczewicy. Znalazł też trochę suszonych owoców. Między zapasami, mógł odnaleźć też garstkę ziół. Nie potrafił jednak określić na co się nadają. Było też tu kilka narzędzi rzemieślniczych, które przydatne były przy pracy kołodzieja.
Dopiero skrzypienie drabiny przy schodzeniu łysego draba, otrząsnęło Lasotę z letargu, przywróciło do rzeczywistości. Pergamin trzymał w zaciśniętej dłoni, a wpatrywał się w wypolerowany kawałek brązu, leżący przy posłaniu dzieci. Wynurzył się z odbicia ciemności swoich szeroko otwartych oczu. Wizja wydawała się zwykłą ulotną dziecięcą fantazją. Marą przychodzącą przed brzaskiem. Nieuchwytnym wspomnieniem wybujałej wyobraźni.
Rozbrzmiało kolejne skrzypnięcie, gdy wyspiarz stanął na jedną z desek. Rodzina Ignacego, jak wiele tutejszych, mogła sobie pozwolić na drewnianą podłogę zamiast klasycznego klepiska, a wszystko dzięki tętniącej na dużą skalę wycince drzew. Ta jedna skrzypiąca deska zwróciła szczególną uwagę Feigira, który ukucnął i poluzował ją. Pod spodem znajdowała się niewielka dziura, w której wepchnięty był bordowy, satynowy mieszek z kilkoma złotymi koronami. Dość duża sumą pieniędzy, jak na oszczędności miejscowego pomocnika stelmacha.
–
Nic tutaj więcej nie snajciemy, sbieramy się? – Janek niezbyt dobrze znosił przebywanie w tej dusznej i cuchnącej chacie.