Ślub Na Dzikim Zachodzie [FUNT RPG, gra]
: 08 paź 2023, 13:38
Osadę górniczą Redwood Canyon założono nieopodal rzeki Humboldt, przy jej łagodniejszym odcinku, która kilka mil dalej zwężała się w stromej kotlinie. To właśnie tam rosły unikalne na całe Stany Zjednoczone czerwone araukarie, a sam lasek jest uważany przez Pajutów za święty. Według legend tubylców okoliczne tereny zostały pobłogosławione krwią orłów, dzięki czemu ziemia stała się urodzajna, stanowiąc życiodajny teren wśród pustyń Nevady. Po krwawych walkach z czerwonoskórymi, urząd USA doszedł z nimi do porozumienia, kupując żyzny teren, a kilka lat później pierwsi osadnicy zaczęli stawiać tutaj domy. Obecność złota okruchowego w rzece doprowadziła...
Evangelina Montgomery przecierała oczy, gdy przy dogasającym świetle lampy naftowej kończyła notatki na temat geografii miasteczka. Znajdowała się w swoim gabinecie, z którego miała dobry widok na główną ulicę. Najjaśniejszym punktem był Thirsty Trails Saloon, przybytek miłego Roy McKenna nieżałującego klientom ani czułych słówek, ani najpodlejszej whiskey. Wieść o ślubie stanowiła powód do radości, a dla zdecydowanej większości mieszkańców i przyjezdnych powód do pijaństwa. Ludzie świętowali zanim rozpoczęła się sama ceremonia.
— Och, moja droga! — Wpadł do środka Travis Cooper, siwiejący, pulchny, ledwo mieszczący się w strój wieczorowy mężczyzna. Zazwyczaj pogodny, łagodny i opanowany przypominał białego gołębia, nieznającego zła czy występku. Teraz ten tłusty, biały gołąb zamartwiał się nieustannie, zestresowany jutrzejszym dniem do takiego stopnia, że niemal latał. Dygotał, rozglądał się panicznie, obgryzał palce, ciągle zasięgał opinii innych, przez co wielokrotnie zmieniał zdanie. Biedaczyna tak się martwił przez ostatnie dni, że nabył przeróżnych problemów zdrowotnych, między innymi potężne komplikacje jelitowe, z którymi mierzyli się najodważniejsi, kiedy wchodzili do wychodka po opuszczeniu go przez gubernatora.
— Nie wytrzymam, panno Montgomery. Ślub mojej córki już jutro, a wszystko niegotowe, nieprzygotowane, nieugotowane, ach! — mówił szybko, panicznie, łapiąc się za głowę, czerwieniejąc. — To będzie kompromitacja, a moja ukochana Eleanor mi nie wybaczy! Co o nas powiedzą później sąsiedzi? Musimy stanowić wzór do naśladowania! — uniósł palec wskazujący, ale nawet on wydawał się miętki.
Załamany Travis podszedł do okna, obok biurka urzędniczki.
— Muszę się napić — stwierdził nieśmiało. — Szklaneczka dobrej, importowanej brandy, spod lady pana McKenna. Ale nie mogę iść przecież sam! Jeszcze przesadzę i nie wstanę jutro! Zawsze mam problem z umiarem, kiedy nie wytrzymuję nerwowo, och! — narzekał i zerknął na kobietę. — Dlatego proszę, aby poszła wraz ze mną! W innym przypadku może mieć pani człowieka na sumieniu, a co wtedy powie pastor Ezekiel!
Tymczasem rudowłosa Betty przygryzła wargę, gdy szeroko rozstawiła nogi przed młodym kawalerem. Rumieniec nie schodził z policzków, gdy mężczyzna eksplorował jej wnętrze, czasami nawet kusiła się na wyćwiczone jęki zawodowej kurwy. Wiedziała, że złapanie za włosy gościa byłoby niestosowne, więc zacisnęła piąstki na pościeli łóżka.
— Ach! Proszę, bądź delikatny — rzekła prawie teatralnie, a gdyby wśród dziwek istniały plebiscyty, za sprawą jej głosu przyjemnego dla ucha zdobyłaby go bez dyskusji. — I jak? Podoba ci się? — zapytała, chichotając.
Doktor Obadiah Wheelock musiał się napić, gdy kończył badanie ginekologiczne najpopularniejszej kurtyzany, Betty. Ta, drocząc się z nim, znakomicie utrudniała oględziny. Tak jak się spodziewał, opryszczka połączona ze stanem zapalnym narządu płciowego gnębiła jego pacjentkę. Wykrył obecność rzeżączki.
— Doktorze, zapomnij o zapłacie od wujka Roya, przecież możesz ją odebrać tutaj i teraz. Ode mnie — zaproponowała uwodzicielsko, oblizując wargi. — Dla takiego przystojniaka... Mmm... To sama przyjemność. — Chora prostytutka albo dziesięć dolarów; oto jest pytanie.
Dźwięk muzyki fortepianowej poniósł się po całym przybytku, Esma rozgrzewała palce, grając prostą, ale wpadającą w ucho melodię. Gwary, śmiechy i przekleństwa niosły się aż tutaj, na piętro, z sali głównej.
Wydawało mu się, że słyszał również dziewczęcy szloch z sąsiedniego pokoju.
Gdy pakował instrumenty swojej pracy do torby lekarskiej — której wyposażenie nadawało się do pracy znacznie lepiej, niżeli starsze modele, zdolne jeno opatrzeć powierzchowne obrażenia — zorientował się, zerkając za okno, że do saloonu nadjeżdżał pan młody wraz z towarzystwem. Doktorowi rzuciło się w oczy, że jeden z jeźdźców był robotnikiem wśród dobrze ubranych panów.
— Panowie, to moja ostania noc jako wolny człowiek. — Pociągnął porządnie z piersiówki i podał ją następnemu jeźdźcowi. Wszyscy ujeżdżali konie, pięciu było dżentelmenami, a tylko jeden z nich był młodocianym wieśniakiem, co prawda ubranym odświętnie, lecz nadal prezentował się wyjątkowo widowiskowo wśród bardzo dobrze wystrojonych na wieczorowo panów. Pomimo tego traktowali go jak równego sobie, przynajmniej udawali albo naśladowali Cola Mavericka, który przekazał srebrną flaszencję Archiemu Baxterowi.
— Zamierzam przeżyć tę noc jak wolny człowiek. Jutro będę mężem, lecz dzisiaj jadę przez pustynie jak kawaler! — zarechotał głośno.
Odpowiedział mu śmiech kolegów z pobliskich plantacji czy przybyszów z bogatych stron.
— Poza tym czuć, że jeden z nas, panowie, nie zna smaku wolności — wszystkie oczy skupiły się na nastolatku — i smaku kobiety. Dzisiaj, w tą wspaniałą noc, staniesz się prawdziwym mężczyzną, Archie! Pójdziemy sobie do Betty czy Alice! O, Betty to się dobrze tobą zajmie, ona lubi takich niedoświadczonych szczyli, ha, ha, ha!
Wjechali do miasteczka od strony zachodniej, drogą z plantacji Mavericków.
— Zechce przypomnieć mi pan tę historię o waszej plantacji? — zapytał łysy, ogolony do skóry dwudziestoparolatek, jeden z jeźdźców w drodze do saloonu. — Czy to prawda, że pana ojciec dokonał egzekucji Indian na polu, gdzie teraz hodujecie tytoń?
— Mój ojciec to miłośnik kolorowych ludzi — stwierdził bezpośrednio młody Maverick. — Waha się, kiedy ma ochrzanić murzyna za to, że się obija na robocie, bo może ujść za rasistę. Ostatnio nawet założył szkółkę dla murzyńskich dzieci, bo chce walczyć z analfabetyzmem — ujawnił pogardliwie. — Strata kasy! Lepiej byłoby zainwestować w interesy, moim zdaniem. Kiedy już przyjmę plantację, to wszystko się zmieni!
— Poczekajcie, ale czy przypadkiem pana narzeczona nie jest Indianką?
Pan młody spoważniał.
— To inna para kaloszy. Dość o tym, jutro będziemy gadać na takie tematy — wyrzekł gniewnie. — Dzisiaj się bawimy, panowie! Pijemy, gramy w karty i korzystamy z dziewczyn McKenna! No, Archie! Pij, bo nie urośniesz! — rozmowa zeszła na zabawniejsze tory. — Powiedz no, odwiedzisz dzisiaj rudą czy czarną, bo na pewno odwiedzisz. Nie odpuścimy tego, oj nie! Jeśli trzeba, zrobimy to na dwa baty, cha!
— Wstawaj, Fuchs. — Kopnął lekko w stopę towarzysza siedzącego na krześle, który spał z kapeluszem przykrywającym twarz. — Przyjechali. — Rzucił krótko Callahan, rówieśnik swojego zastępcy.
Szeryf, szczupły jak tyczka, sprawiał wrażenie niebezpiecznego człowieka, bowiem w jego ruchach było coś z kobry. Poruszał się finezyjnie, prawie płynął, a swymi ruchami potrafił zahipnotyzować. Ludzie, patrząc na niego, tracili uwagę, a to dawniej wystarczyło, aby wpakować kulkę w między oczy bandyty. Dzisiaj plecy Wyatta Callahana strzelały, narzekał na bolące kolana, jednak nadal uchodził za sprawnego rewolwerowca.
— Patrz. Cała zgraja grajków. — Mówił cicho, kiedy uchylił drzwi wejściowe biura, zerkając przez szczelinę na gromadę ubranych na czarno przybyszy. Światło księżyca oświetlało ich przyjazd. — Przywitajmy się.
W drodze zapinał pas z kolbą wraz z rewolwerem w środku. Wyszedł, zakładając biały kapelusz. Na widok szeryfa, jeden z grajków zagrał wesołą melodię na flecie. Muzykanci zbliżali się na tyle powoli, że irytujący dźwięk fletu zapowiadał charakter spotkania.
— Nie podobają mi się. Słyszałem same złe rzeczy na temat McLeoda — wyjaśniał pokrótce Why. — Mam złe przeczucia.
Flecista zatrzymał się na granicy, przed sobą mając osadę, za sobą pustynię, gdzie granicę ustalał szeryf wraz ze swoim zastępcą. Grajek pokusił się na niezwykle denerwujące treble wwiercające się w uszy. Jego zespół zatrzymał konie w taki sposób, że ustawili się otwartym łukiem do strażników prawa, jakoby byliby otwartą paszczą gotową chapnąć ofiary.
— Witajcie — przywitał sucho przybyszy Wyatt. — To spokojne miasteczko, a jutro obchodzimy ślub. Widzi mi się, że będziecie przestrzegać naszych zasad.
Na powitanie flecista wytarł ciemnoczerwoną chusteczką ustnik fleta, schował instrument za pazuchę, a potem splunął, tryskając śliną wokoło.
— Gadasz tak, jakbyś nie wiedział, dlaczego tutaj jesteśmy. — Irlandzki akcent zdradził pochodzenie przystojnego, dobrze zbudowanego McLeoda. Poprawił czarny kapelusz na głowie, patrząc z nieukrywaną wyższością na szeryfa. — Zaprosił nas sam gubernator Travis Cooper. — Urękawiczona dłoń sięgnęła po kopertę z listem. Jeździec rzucił dokument pod nogi szeryfa.
— Czy tak Redwood Canyon wita gości? — cynicznie rozpoczął wypowiedź Irlandczyk, tym razem patrząc w oczy zastępcy szeryfa. — Witacie nas insynuacją? Sugerujecie coś, panowie? Przybywamy tutaj, żeby uraczyć piękną muzyką gości, przynieść wieści ze świata i ducha cywilizacji, w dobrym tonie porozmawiać, a spotykamy ścianę pod postacią gburnego reprezentanta prawa? Winniście nas teraz przeprosić! — dokończył żywiołowo, domagając się przeprosin z nikczemnym uśmieszkiem na ustach.
W oczach Eliasa odbijały się płomienie, kiedy patrzył na płonący stos wraz z pastorem Ezekielem. Palili zbezczeszczone figurki Jezusków, przerobione obrazy Czarnej Madonny i świętych męczenników. Kolejny raz sąsiedzki donos wskazał duchownym drogę do jednego z domów czarnoskórych mieszkańców, którzy ukrywali swoje pogańskie praktyki za chrześcijańską otoczką. Za czasów niewolnictwa karano takie akcesy surowo, teraz wyegzekwowanie czystości religijnej było śliską sprawą.
— Panią Scarlett zaniepokoiły śpiewy sąsiadów — tłumaczył, a raczej cedził przez zęby pastor, kiedy wrzucał drewnianego bożka do ognia. — Pierw uznała to za śpiewy, w końcu ochrzczeni czarnoskórzy bardzo dobrze sprawdzali się w chórkach — pokręcił zawiedziony głową, gdy przechodził do sedna. — Tylko, kto pije wtedy rum? Kto wtedy wyje i gra na bębenkach? Dzięki pani Scarlett dotarliśmy do źródła tego zepsucia — dokończył cicho, szeptem, złowieszczym głosem.
Ezekiel odwrócił się do kompana, cień padł na jego twarz, zniekształcając aparycję starego człowieka, którego głębokie zmarszczki przypominały rozpadliny. Długi nos, szerokie brwi, które Bóg połączył, oraz kanciasta szczęka sprawiły, że pastor uchodził za wielce nieurodziwego mężczyznę. A teraz, wśród gry cieni, mógł zdawać się upiornym.
A to dalej wydawał się obraz łagodny, gdy porównać go z prezencją Kuznetsova, który wśród płomieni przypominał bardziej anioła śmierci, niżeli śmiertelnika.
— To Whitowie — w końcu zdradził. — Bracia pewnie teraz chleją w przybytku McKenna. Siedzą, wśród członków naszego zboru, pewnie szepcząc do uszów murzyńskie herezje. Jutro Bóg połączy Cola i Eleanorę więzami małżeńskimi, lecz z jakimi sumieniami zjawią się świadkowie tego wydarzenia? A to nie wszystko...
Pastor wyciągnął z torby biblię.
— Panna Eleanor musi zostać ochrzczona — ujawnił.
Eleanor Cooper była przedstawicielką rdzennego ludu amerykańskiego. Nikt nie wiedział, skąd poczciwy gubernator wytrzasnął Indiankę, ale wychowywał ją od maleńkości w protestanckim duchu. Pana Cooper wyrosła na elokwentną kobietę, niemniej jej rasa budziła kontrowersję w miasteczku, a wieść na temat jej ślubu z Maverickiem stała się powodem plotek.
— Dzisiaj o północy skończy dwadzieścia lat, gotowa przyjąć miłość pana Boga. Twierdzi, że jest gotowa, dlatego musimy ją sprawdzić. Sprawdzić czy jej dusza jest czysta, ażeby ślubem połączyć młodą parę. — Zdradzając rewelacje, sprawdził godzinę na srebrnej tarczy zegara kieszonkowego. Dochodziła punkt dziewiąta.
— Bracie, trzeba podzielić się obowiązkami. Kto ukarze pogan, a kto ochrzci dziewczynę, jeśli okaże się godna?
Niespodziewani usłyszeli grę na flecie, od strony biura szeryfa.
Evangelina Montgomery przecierała oczy, gdy przy dogasającym świetle lampy naftowej kończyła notatki na temat geografii miasteczka. Znajdowała się w swoim gabinecie, z którego miała dobry widok na główną ulicę. Najjaśniejszym punktem był Thirsty Trails Saloon, przybytek miłego Roy McKenna nieżałującego klientom ani czułych słówek, ani najpodlejszej whiskey. Wieść o ślubie stanowiła powód do radości, a dla zdecydowanej większości mieszkańców i przyjezdnych powód do pijaństwa. Ludzie świętowali zanim rozpoczęła się sama ceremonia.
— Och, moja droga! — Wpadł do środka Travis Cooper, siwiejący, pulchny, ledwo mieszczący się w strój wieczorowy mężczyzna. Zazwyczaj pogodny, łagodny i opanowany przypominał białego gołębia, nieznającego zła czy występku. Teraz ten tłusty, biały gołąb zamartwiał się nieustannie, zestresowany jutrzejszym dniem do takiego stopnia, że niemal latał. Dygotał, rozglądał się panicznie, obgryzał palce, ciągle zasięgał opinii innych, przez co wielokrotnie zmieniał zdanie. Biedaczyna tak się martwił przez ostatnie dni, że nabył przeróżnych problemów zdrowotnych, między innymi potężne komplikacje jelitowe, z którymi mierzyli się najodważniejsi, kiedy wchodzili do wychodka po opuszczeniu go przez gubernatora.
— Nie wytrzymam, panno Montgomery. Ślub mojej córki już jutro, a wszystko niegotowe, nieprzygotowane, nieugotowane, ach! — mówił szybko, panicznie, łapiąc się za głowę, czerwieniejąc. — To będzie kompromitacja, a moja ukochana Eleanor mi nie wybaczy! Co o nas powiedzą później sąsiedzi? Musimy stanowić wzór do naśladowania! — uniósł palec wskazujący, ale nawet on wydawał się miętki.
Załamany Travis podszedł do okna, obok biurka urzędniczki.
— Muszę się napić — stwierdził nieśmiało. — Szklaneczka dobrej, importowanej brandy, spod lady pana McKenna. Ale nie mogę iść przecież sam! Jeszcze przesadzę i nie wstanę jutro! Zawsze mam problem z umiarem, kiedy nie wytrzymuję nerwowo, och! — narzekał i zerknął na kobietę. — Dlatego proszę, aby poszła wraz ze mną! W innym przypadku może mieć pani człowieka na sumieniu, a co wtedy powie pastor Ezekiel!
Tymczasem rudowłosa Betty przygryzła wargę, gdy szeroko rozstawiła nogi przed młodym kawalerem. Rumieniec nie schodził z policzków, gdy mężczyzna eksplorował jej wnętrze, czasami nawet kusiła się na wyćwiczone jęki zawodowej kurwy. Wiedziała, że złapanie za włosy gościa byłoby niestosowne, więc zacisnęła piąstki na pościeli łóżka.
— Ach! Proszę, bądź delikatny — rzekła prawie teatralnie, a gdyby wśród dziwek istniały plebiscyty, za sprawą jej głosu przyjemnego dla ucha zdobyłaby go bez dyskusji. — I jak? Podoba ci się? — zapytała, chichotając.
Doktor Obadiah Wheelock musiał się napić, gdy kończył badanie ginekologiczne najpopularniejszej kurtyzany, Betty. Ta, drocząc się z nim, znakomicie utrudniała oględziny. Tak jak się spodziewał, opryszczka połączona ze stanem zapalnym narządu płciowego gnębiła jego pacjentkę. Wykrył obecność rzeżączki.
— Doktorze, zapomnij o zapłacie od wujka Roya, przecież możesz ją odebrać tutaj i teraz. Ode mnie — zaproponowała uwodzicielsko, oblizując wargi. — Dla takiego przystojniaka... Mmm... To sama przyjemność. — Chora prostytutka albo dziesięć dolarów; oto jest pytanie.
Dźwięk muzyki fortepianowej poniósł się po całym przybytku, Esma rozgrzewała palce, grając prostą, ale wpadającą w ucho melodię. Gwary, śmiechy i przekleństwa niosły się aż tutaj, na piętro, z sali głównej.
Wydawało mu się, że słyszał również dziewczęcy szloch z sąsiedniego pokoju.
Gdy pakował instrumenty swojej pracy do torby lekarskiej — której wyposażenie nadawało się do pracy znacznie lepiej, niżeli starsze modele, zdolne jeno opatrzeć powierzchowne obrażenia — zorientował się, zerkając za okno, że do saloonu nadjeżdżał pan młody wraz z towarzystwem. Doktorowi rzuciło się w oczy, że jeden z jeźdźców był robotnikiem wśród dobrze ubranych panów.
— Panowie, to moja ostania noc jako wolny człowiek. — Pociągnął porządnie z piersiówki i podał ją następnemu jeźdźcowi. Wszyscy ujeżdżali konie, pięciu było dżentelmenami, a tylko jeden z nich był młodocianym wieśniakiem, co prawda ubranym odświętnie, lecz nadal prezentował się wyjątkowo widowiskowo wśród bardzo dobrze wystrojonych na wieczorowo panów. Pomimo tego traktowali go jak równego sobie, przynajmniej udawali albo naśladowali Cola Mavericka, który przekazał srebrną flaszencję Archiemu Baxterowi.
— Zamierzam przeżyć tę noc jak wolny człowiek. Jutro będę mężem, lecz dzisiaj jadę przez pustynie jak kawaler! — zarechotał głośno.
Odpowiedział mu śmiech kolegów z pobliskich plantacji czy przybyszów z bogatych stron.
— Poza tym czuć, że jeden z nas, panowie, nie zna smaku wolności — wszystkie oczy skupiły się na nastolatku — i smaku kobiety. Dzisiaj, w tą wspaniałą noc, staniesz się prawdziwym mężczyzną, Archie! Pójdziemy sobie do Betty czy Alice! O, Betty to się dobrze tobą zajmie, ona lubi takich niedoświadczonych szczyli, ha, ha, ha!
Wjechali do miasteczka od strony zachodniej, drogą z plantacji Mavericków.
— Zechce przypomnieć mi pan tę historię o waszej plantacji? — zapytał łysy, ogolony do skóry dwudziestoparolatek, jeden z jeźdźców w drodze do saloonu. — Czy to prawda, że pana ojciec dokonał egzekucji Indian na polu, gdzie teraz hodujecie tytoń?
— Mój ojciec to miłośnik kolorowych ludzi — stwierdził bezpośrednio młody Maverick. — Waha się, kiedy ma ochrzanić murzyna za to, że się obija na robocie, bo może ujść za rasistę. Ostatnio nawet założył szkółkę dla murzyńskich dzieci, bo chce walczyć z analfabetyzmem — ujawnił pogardliwie. — Strata kasy! Lepiej byłoby zainwestować w interesy, moim zdaniem. Kiedy już przyjmę plantację, to wszystko się zmieni!
— Poczekajcie, ale czy przypadkiem pana narzeczona nie jest Indianką?
Pan młody spoważniał.
— To inna para kaloszy. Dość o tym, jutro będziemy gadać na takie tematy — wyrzekł gniewnie. — Dzisiaj się bawimy, panowie! Pijemy, gramy w karty i korzystamy z dziewczyn McKenna! No, Archie! Pij, bo nie urośniesz! — rozmowa zeszła na zabawniejsze tory. — Powiedz no, odwiedzisz dzisiaj rudą czy czarną, bo na pewno odwiedzisz. Nie odpuścimy tego, oj nie! Jeśli trzeba, zrobimy to na dwa baty, cha!
— Wstawaj, Fuchs. — Kopnął lekko w stopę towarzysza siedzącego na krześle, który spał z kapeluszem przykrywającym twarz. — Przyjechali. — Rzucił krótko Callahan, rówieśnik swojego zastępcy.
Szeryf, szczupły jak tyczka, sprawiał wrażenie niebezpiecznego człowieka, bowiem w jego ruchach było coś z kobry. Poruszał się finezyjnie, prawie płynął, a swymi ruchami potrafił zahipnotyzować. Ludzie, patrząc na niego, tracili uwagę, a to dawniej wystarczyło, aby wpakować kulkę w między oczy bandyty. Dzisiaj plecy Wyatta Callahana strzelały, narzekał na bolące kolana, jednak nadal uchodził za sprawnego rewolwerowca.
— Patrz. Cała zgraja grajków. — Mówił cicho, kiedy uchylił drzwi wejściowe biura, zerkając przez szczelinę na gromadę ubranych na czarno przybyszy. Światło księżyca oświetlało ich przyjazd. — Przywitajmy się.
W drodze zapinał pas z kolbą wraz z rewolwerem w środku. Wyszedł, zakładając biały kapelusz. Na widok szeryfa, jeden z grajków zagrał wesołą melodię na flecie. Muzykanci zbliżali się na tyle powoli, że irytujący dźwięk fletu zapowiadał charakter spotkania.
— Nie podobają mi się. Słyszałem same złe rzeczy na temat McLeoda — wyjaśniał pokrótce Why. — Mam złe przeczucia.
Flecista zatrzymał się na granicy, przed sobą mając osadę, za sobą pustynię, gdzie granicę ustalał szeryf wraz ze swoim zastępcą. Grajek pokusił się na niezwykle denerwujące treble wwiercające się w uszy. Jego zespół zatrzymał konie w taki sposób, że ustawili się otwartym łukiem do strażników prawa, jakoby byliby otwartą paszczą gotową chapnąć ofiary.
— Witajcie — przywitał sucho przybyszy Wyatt. — To spokojne miasteczko, a jutro obchodzimy ślub. Widzi mi się, że będziecie przestrzegać naszych zasad.
Na powitanie flecista wytarł ciemnoczerwoną chusteczką ustnik fleta, schował instrument za pazuchę, a potem splunął, tryskając śliną wokoło.
— Gadasz tak, jakbyś nie wiedział, dlaczego tutaj jesteśmy. — Irlandzki akcent zdradził pochodzenie przystojnego, dobrze zbudowanego McLeoda. Poprawił czarny kapelusz na głowie, patrząc z nieukrywaną wyższością na szeryfa. — Zaprosił nas sam gubernator Travis Cooper. — Urękawiczona dłoń sięgnęła po kopertę z listem. Jeździec rzucił dokument pod nogi szeryfa.
— Czy tak Redwood Canyon wita gości? — cynicznie rozpoczął wypowiedź Irlandczyk, tym razem patrząc w oczy zastępcy szeryfa. — Witacie nas insynuacją? Sugerujecie coś, panowie? Przybywamy tutaj, żeby uraczyć piękną muzyką gości, przynieść wieści ze świata i ducha cywilizacji, w dobrym tonie porozmawiać, a spotykamy ścianę pod postacią gburnego reprezentanta prawa? Winniście nas teraz przeprosić! — dokończył żywiołowo, domagając się przeprosin z nikczemnym uśmieszkiem na ustach.
W oczach Eliasa odbijały się płomienie, kiedy patrzył na płonący stos wraz z pastorem Ezekielem. Palili zbezczeszczone figurki Jezusków, przerobione obrazy Czarnej Madonny i świętych męczenników. Kolejny raz sąsiedzki donos wskazał duchownym drogę do jednego z domów czarnoskórych mieszkańców, którzy ukrywali swoje pogańskie praktyki za chrześcijańską otoczką. Za czasów niewolnictwa karano takie akcesy surowo, teraz wyegzekwowanie czystości religijnej było śliską sprawą.
— Panią Scarlett zaniepokoiły śpiewy sąsiadów — tłumaczył, a raczej cedził przez zęby pastor, kiedy wrzucał drewnianego bożka do ognia. — Pierw uznała to za śpiewy, w końcu ochrzczeni czarnoskórzy bardzo dobrze sprawdzali się w chórkach — pokręcił zawiedziony głową, gdy przechodził do sedna. — Tylko, kto pije wtedy rum? Kto wtedy wyje i gra na bębenkach? Dzięki pani Scarlett dotarliśmy do źródła tego zepsucia — dokończył cicho, szeptem, złowieszczym głosem.
Ezekiel odwrócił się do kompana, cień padł na jego twarz, zniekształcając aparycję starego człowieka, którego głębokie zmarszczki przypominały rozpadliny. Długi nos, szerokie brwi, które Bóg połączył, oraz kanciasta szczęka sprawiły, że pastor uchodził za wielce nieurodziwego mężczyznę. A teraz, wśród gry cieni, mógł zdawać się upiornym.
A to dalej wydawał się obraz łagodny, gdy porównać go z prezencją Kuznetsova, który wśród płomieni przypominał bardziej anioła śmierci, niżeli śmiertelnika.
— To Whitowie — w końcu zdradził. — Bracia pewnie teraz chleją w przybytku McKenna. Siedzą, wśród członków naszego zboru, pewnie szepcząc do uszów murzyńskie herezje. Jutro Bóg połączy Cola i Eleanorę więzami małżeńskimi, lecz z jakimi sumieniami zjawią się świadkowie tego wydarzenia? A to nie wszystko...
Pastor wyciągnął z torby biblię.
— Panna Eleanor musi zostać ochrzczona — ujawnił.
Eleanor Cooper była przedstawicielką rdzennego ludu amerykańskiego. Nikt nie wiedział, skąd poczciwy gubernator wytrzasnął Indiankę, ale wychowywał ją od maleńkości w protestanckim duchu. Pana Cooper wyrosła na elokwentną kobietę, niemniej jej rasa budziła kontrowersję w miasteczku, a wieść na temat jej ślubu z Maverickiem stała się powodem plotek.
— Dzisiaj o północy skończy dwadzieścia lat, gotowa przyjąć miłość pana Boga. Twierdzi, że jest gotowa, dlatego musimy ją sprawdzić. Sprawdzić czy jej dusza jest czysta, ażeby ślubem połączyć młodą parę. — Zdradzając rewelacje, sprawdził godzinę na srebrnej tarczy zegara kieszonkowego. Dochodziła punkt dziewiąta.
— Bracie, trzeba podzielić się obowiązkami. Kto ukarze pogan, a kto ochrzci dziewczynę, jeśli okaże się godna?
Niespodziewani usłyszeli grę na flecie, od strony biura szeryfa.