Zbiegł w noc jak złodziej, jak wilk w ciemną knieję, nie oglądając się. Nikt nie próbował go zatrzymać, a gdyby próbował, pożałowałby.
Kamieniste aleje pustoszały z każdą chwilą, gdy niebo ciemniało, inne wręcz przeciwnie — wypełniały się ruchem, światłem i cieniem, wypełniały się sylwetkami. Gwarzyły, to wołając, to śmiejąc się, wybuchały dźwiękami tłuczonego szkła oraz trzaskających drzwi. Czasem w oddali było słychać krzyk trwogi, czasem w pobliżu, w którymś z otwartych na przestwór okien, krzyk rozkoszy. Krzyki o pomoc rozlegały się rzadko i cichły szybko.
Rud obojętnie mijał uliczki, nie rozglądając się, szedł żwawym krokiem donikąd. Albo dokądkolwiek, grunt, że było mu tam spieszno, aż musiał powstrzymywać rwące się przemożnie do biegu nogi. Krew buzowała mu w żyłach i szumiała w uszach jak kipiel, ale słuch miał nadal dość wyostrzony, by jego własne kroki wydawały się nieznośnie głośne. Jakby ktoś w gorączkowym rytmie kołatał o trotuar. Z drugiej strony, dzięki wyczulonym przez fisstech zmysłom kroki jegomościów, którzy towarzyszyli mu aż od gmachu Teatrum, słyszał niemniej wyraźnie i przez dłuższą chwilę mógł śledzić ich równie pilnie, co oni śledzili jego.
Trzech ich lazło, z wulgarnych docinków wynikało, że jednego zwano Lem albo Len. Trzymali się w odległości niewzbudzającej na pierwszy ani żaden kolejny rzut oka podejrzeń — przynajmniej dopóty, dopóki noc nie wymiotła z alei ostatnich wieczornych przechodniów, wtedy ani odległość, ani podejrzenia nie miały już większego znaczenia. Trio maszerowało tedy raźniej, a zachowywało się coraz głośniej.
Szermierz również maszerował. Minął front strzelistej kaplicy Wiecznego Ognia, na której schodach biała kocica gziła się z burym kocurem. Jegomoście znajdowali się już bardzo blisko, któryś musiał rzucić kamieniem w bezwstydne zwierzaki, nagle bowiem przy akompaniamencie donośnego rechotu umknęły z wrzaskiem między nogami
frei i zniknęły za węgłem najbliższego domu.
—
Dobra, Lenneth, Jesper, dosyć tych ceregieli, tu będzie dobrze — zawadiacki głos uciął wesołości. —
Pospacerowaliście, zabijako? — Do kogo zwrócił się w drugiej kolejności, to było jasne. Spoglądając za siebie, Rudolf miał szansę zaobserwować, że głos należał do wysokiego, szczupłego człeka, podobnie jak jego towarzysze odzianego w ćwiekowaną skórę, broń noszącego na plecach.
Nie, to nie był człowiek, stwierdził Rud, gdy nieznajomy odsłonił zęby w parodiującym uśmiech grymasie. Półelf, może kwarteron.
—
Nic osobistego, powiedziałbym ci, tak na pocieszenie — oznajmił niepewnej proweniencji mieszaniec. —
Ale pewnie cię to pierdoli. Tańczmy tedy, ty czarny rzeźniku, wiemy, żeś zawsze na to chętny. Niech nam gra muzyka!
Broni dobył ruchem zręcznym, nawet bardzo zręcznym, sprawnie balansując wąskim, szablastym ostrzem ułożonym w poprzek piersi. Zawtórowali mu weselący się Lenneth i Jesper, również dobywając mieczy — prostych, ale bynajmniej prostackich. Rud znał się na orężu, nie były to ani odpady z kuźni, ani przyrdzewiałe zabytki wygrzebane z piwnicy dziadunia, tak często spotykane w rękach żądnych przygód smarków oraz pospolitych bandziorów.
Wyglądało tedy, że nie miał do czynienia z powyższymi osobnikami.