Słońce spuszczało się z wolna ku zachodowi, kiedy dojechali do łuku bramy wjazdowej, zwieńczonej herbem Durentiusów: dwa anguły, tak z sobą powiązane, że pięć rogów wyrażają, albo Pentagonum złoty w polu błękitnym, na którego wierzchu we środku lilia biała, na hełmie trzy pióra strusie, całość w labry złoto-błękitne ujęta. W pomarańczowej poświacie zachodu dostrzec mogli delikatne spękania, zlazłą w paru miejscach pozłotę i osrane przez ptaki trzy pióra strusie.
Droga była sucha, posiadająca znośną ilość dziur i wertepów, dlatego też nie potrzebowali wypoczynku przed balem. A nawet gdyby było inaczej, wkrótce miało okazać się, iż potrzeba ta musiała zejść na drugi plan, jeśli nie zamierzali obrazić gospodarza.
Plac z wymyślną fontanną pośrodku oblegał mały tłumek gości, którzy zajechali tuż przed nimi; śmiali się, sprzeczali, konwersowali. Ale nade wszystko — plotkowali. Tematy plotek w każdym ze środowisk były raczej stałe, mało odkrywcze i oscylowały wokół osób nieobecnych, ale tym razem wszyscy szeptali głównie o nieoczekiwanym balu, dziwnej jego porze i tego, co działo się przez miniony rok z hrabim Durentiusem. W powietrzu czuć było woń podekscytowania, ale i niepokoju. Niektórzy nie wyglądali na zachwyconych wyprawianym w Saovine przyjęciem, ale ciekawość — lub wtłaczana do szlacheckich głów od małego etykieta — sprawiła, że jednak przybyli na wezwanie.
W wejściu głównym oczekiwała na gości służba, odziana jednak nie w liberie, ale w czarne szaty z naciągniętymi na głowy kapturami. Kłaniali się i bez słów, jedynie gestem i dziwną monetą, witali przybyłych. W holu paliły się setki świec, było niemal jasno jak w dzień, bo lustrzane i marmurowe powierzchnie odbijały światło. W głębi widać było salę balową, po której wśród stołów krążyli już rozgorączkowani goście. Każdy rozglądał się za Durentiusem, lecz hrabiego nigdzie nie było widać. Elementem dokładającym do pieca niecierpliwości zebranych była potężna, poprowadzona po okręgu kotara z czerwonego aksamitu, zasłaniająca część ze szklaną kopułą. Pilnowali jej gęsto rozlokowali słudzy, toteż nie lza było zapuścić żurawia bez łamania zasad dobrego obyczaju.
Na podeście tuż przed zasłoną stał człowiek o śniadej cerze i łysej czaszce. Również miał na sobie szatę podobną do tych, jakie nosili słudzy, lecz nie zasłaniał twarzy. Mimo że nie prezentował się szczególnie okazale, emanował aurą, która nie pozwalała go ignorować. Uśmiechał się niby gospodarz witający gości lub dobry ojciec swoje dzieci.
Nim zorientowali się, do czego rzecz zmierza, Magister Alvar, Ventios Mastarn, Powell de Loyanel oraz Aleksander von Rogutz zostali wyłowieni z tłumu i jako posiadacze złotych monet, postawieni przed faktem dokonanym. Krótko potem znaleźli się na zewnątrz, każdy z trójką dokoptowanego mu towarzystwa, kartką z zagadką i przedmiotem do zdobycia.
ALVAR
Alvara kopnął nie lada zaszczyt, bowiem do jego grupy przydzielono samą siostrę gospodarza — Atalię. Około czterdziestoletnia, ale doskonale zakonserwowana szatynka o błyszczących inteligencją i jakąś ukrytą żądzą błękitnych oczach, wyglądała na bardzo zadowoloną, że rozdzielono ją z mężem Ventiosem. Starała się to ukrywać, ale zdradzało ją wygładzanie co jakiś czas idealnie gładkiej sukni z szarego aksamitu i błąkający się po ustach uśmiech opitego śmietaną kota. Niestety pozostała dwójka nie prezentowała sobą pokrzepiającego widoku. Magister Reginald, znany Alvarowi wieczny prawiczek i niejaka Lianna von Vern, zgrabna blondynka o ładnych, ale tęskniących za rozumem zielonych oczach, zapowiadali się raczej jako balast niż pomoc.
GARŚĆ CZASU
W proch się obrócisz, jak z prochu powstałeś
Nieubłaganym jest czas, chyba że go okiełznałeś
—
Myślę — natężyła się Lianna po trzykrotnym odczytaniu kartki —
że powinniśmy rozwalić zegar i zabrać wskazówki!
Dumna z siebie rozejrzała się po twarzach towarzyszy, oczekując wyrazów uznania dla jej przenikliwego umysłu, lecz jedyne, co otrzymała, to maślane spojrzenie Reginalda i sceptyczno-zakłopotane Atalii. Ta ostatnia, wyraźnie zaintrygowana i lekko zarumieniona z przejęcia, zmarszczyła brwi i wygładziła suknię po raz piąty tego wieczoru.
—
Skoro jest związek ze śmiercią — rzekła, patrząc na Alvara, bo Lianna strzeliła focha, a Magister Reginald starał się ją pocieszyć. —
To może popiół?
—
Pomysł z zegarem jest doskonały, moja pani — zapewnił Reginald. —
Widziałem jeden w pokojach gościnnych, moglibyśmy sprawdzić twój koncept. Powiedz tylko słowo, a pójdziemy tam razem — mężczyzna oblizał wargi i uśmiechnął się, w swoim mniemaniu szarmancko. Lśniąca od potu, kanciasta twarz Magistra naznaczona dziobami po ospie nie zachęciła jednak Lianny.
—
Nie, dziękuję — odparła grzecznie i odwróciła się do niego tyłem, który Reginald jął skwapliwie podziwiać.
VENTIOS
Ventiosa, być może ku jego zgrozie, połączono z Ilarią Crestcrag. Rudowłosa diablica w karminowej sukni ze szpiczastym dekoltem po sam pępek wyglądała na wielce rozbawioną obrotem spraw, zwłaszcza jeśli Mastarn okazał w jakikolwiek sposób swój dyskomfort. Jakby tego było mało, dołączyła do nich Helena von Rogutz, blond piękność, nieustępująca wcale Ilarii ani urodą, ani sposobem bycia — w jej sarnich, jasnoszarych oczach ewidentnie czaił się diabeł. Niejakim pocieszeniem dla Mastarna mógł być trzeci członek grupy, przybyły w towarzystwie Alvara profesor Katedry Zjawisk Nadnaturalnych, Bernhard Augustin Berlifitzing von Rinde. Mężczyzna wyglądał na rówieśnika Ventiosa.
ŚWIATŁO KSIĘŻYCA
Światło księżyca w kamień zaklęte
Co raz schwytane, może być przejęte
—
A kogóż to moje piękne oczy widzą! — klasnęła w dłonie Ilaria, śmiejąc się perliście. —
Witaj, mój drogi, wyśmienicie znowu cię widzieć! A jak małżonka? Tuszę, że w dobrobycie, zdrowiu i miłości.
Kryształowo błękitne oczy Crestcrag, tak podobne do oczu Ventiosa, zdawały się śmiać i radować, ale szlachcic wiedział, co czaiło się za tymi błyskami, dużo, dużo głębiej. Ukryta w ostatnim słowie szpila nie umknęła jego uwadze.
—
A to państwo się znają? — zagadnęła Helena, wyczuwając pomiędzy Ilarią a Ventiosem jakieś smakowite napięcie. —
Mam nadzieję, że dopuścicie nas do swego towarzystwa. To zawsze trudne, gdy część gości się zna, a reszta nie może nadążyć.
—
Och, jestem pewien, że niechybnie się odnajdziemy, droga pani — wtrącił dobrodusznie profesor Bernhard. —
A co do tej sentencji, czy mają państwo jakieś pomysły?
POWELL
Powellowi dostała się energiczna i trochę roztrzepana Liboria Poisson, profesorka Katedry Alchemii, o krótko ściętych, brązowych włosach, piwnych oczach i piegowatej cerze. Był z nimi również Mortimer Bischoff, zdradzający cierpienie na owsiki i słowotok, a także wciskający kit pannom nie gorzej od de Loyanella brunet o zawadiackim spojrzeniu. Trzecią osobą był ktoś, kogo Powell być może liczył spotkać na balu. Bianca Welhalt wyglądała jeszcze piękniej, niż to zapamiętał z ostatniego rautu. Temerka olśniewała porcelanową cerą bez skazy, pełne usta sprawiały wrażenie stworzonych do pocałunków, a w ciemnobrązowych oczach lza było się utopić. Gdy go zobaczyła, uśmiechnęła się i skinęła głową na powitanie.
KORONA NOCY
Nocą zmysły upaja, po dniu daje wytchnienie
W wonnej bieli kielichów miłość i odrodzenie
—
Ach! — westchnął zachwycony Mortimer, wypuszczając nabrane w płuca jesienne powietrze i podkręcając płowego wąsa. —
Wspaniała aura, cóż za zachód słońca! Prawie tak zapierający dech w piersiach, jak spojrzenie waszych cudnych oczów, moje panie! „Miłość i odrodzenie”, tak! Cóż za poetycki, pełen głębi aforyzm!
Bischoff słał uśmiechy, mrugnięcia i gesty jak najęty, wywołując plamy zawstydzenia, tudzież zażenowania na licach dam, które najwyraźniej nieprzyzwyczajone były do takiej błazenady. Najbardziej nietęgą minę miała Liboria, bądź co bądź intelektualistka i kobieta nauki.
—
Tak, tak — wtrąciła się w powódź słów Mortimera, ale zgubiła wątek. Podjęła go po chwili, przypominając sobie, po co znalazła się zewnątrz. —
Skupmy się może na znaczeniu tych słów, hm? Nie lubię zimna. I mam tu coś do załatwienia. Nie chcę spędzić całego wieczoru na kręceniu się po ogrodach.
—
Jestem za — poparła ją Bianca. —
Trzeba rzecz załatwić prędko i wracać do ciepłego. Zwłaszcza że gwoździem programu ma być sztuka teatralna. Bardzo bym chciała ją zobaczyć.
ALEKSANDER
Aleksandrowi trafiły się dwie trzecie jego rodzeństwa — temperamentny Filip, gotów podpalić świat, byle zdobyć tajemniczy przedmiot przed innymi, oraz stoicki, poważny Piotr, próbujący okiełznać młodszego brata, a także jakiś dziwny jegomość, który zdawał się mieć w głębokim poważaniu wszystko i wszystkich dookoła, a zwłaszcza zagadujących go ludzi. Wciąż ślęczał nad kajetem z jakimiś zapiskami i rysunkami, skórę palców lewej ręki przeżartą miał węglem. Z tego, co Aleksander zdołał się dowiedzieć od innych gości, mężczyzna nazywał się Edward Klutz i był zoologiem z Oxenfurtu. Rzecz potwierdziła się, gdy tylko odczytali kartkę, bo naukowiec nagle zaczął ich zauważać i wyglądał na podnieconego.
PŁASZCZ POSŁAŃCA
Kir jego płaszcza naporem i burzą niesiony
Kto podeń się skryje, będzie przeprawiony
—
To na pewno ptak! — wymruczał z emfazą. —
Ptak, ani chybi!
Klutz rozejrzał się po niebie, wzrok braci podążył za jego spojrzeniem. Tu i ówdzie coś przelatywało, ale w zapadającej ćmie trudno było jednoznacznie stwierdzić, co. Równie dobrze mogły to być nietoperze.
—
Czyli czeka nas polowanie — wyszczerzył się Filip, ale uświadomiwszy sobie, że nie ma przy sobie łuku, żachnął się i kopnął jakiś niewidzialny śmieć. —
Niech to szlag, nie wziąłem ze sobą Osy.
—
Nie sądzę — odezwał się flegmatycznie i z wyższością w głosie Piotr —
by o to chodziło, bracie. Wątpliwym jest, by hrabia Durentius życzył sobie przetrzebić populację tutejszego ptactwa. To przenośnia.
—
Czyli co — burknął Filip, łypiąc na brata spod byka.
—
Czyli mamy coś znaleźć — odparł Filip, poprawiając koronkowe mankiety, co robił zawsze, gdy ktoś zaczynał działać mu na nerwy. —
Nie zabijać.