Przewróciwszy ciężką, skórzaną, czarną oprawę księgi, z wyrytymi literami, barwionymi srebrem
„Baśnie i Klechdy. Ptasie opowieści o czasach mrocznych i niebezpiecznych”, można natrafić na historię, której autor twierdzi, że był naocznym świadkiem. W zasadzie owa strona samoistnie otworzyła się, gdy tylko rozchyliło się tomiszcze, jakby czekała na czytelnika. Niektóre gawędy tracą swoją moc, gdy zostaną zapisane, lecz legenda zatytułowana
Sromota odtwarzała się za każdym razem na nowo. Nie czekając na zaproszenie, a przenosząc w zupełnie inny świat…
Kasztel Raduń i sąsiadująca z nim wioska Przylesie leżały w krainie Jamurlak, nad rzeczułką Rną, która tworzyła na północy niewielkie rozlewisko, zwane Szarą Wodą. Tutejsze osady z dwóch kolejnych stron okalane były potężnym borem, bogatym w jedlice jamurlskie, pozyskiwane stąd w dużych ilościach z racji swoich potężnych rozmiarów i niepowtarzalnego cynobrowego odcieniu drewna. Nic dziwnego więc, że rozwijają się tutaj zakłady ciesielskie i stolarnie, a w lesie znajduje się obóz drwali, ściągający pracowników z dalszych okolic królestwa. Tedy drewno było spławiane w dół rzeki, aż do Luton, gdzie wędrowało dalej, nawet poza granice państwa.
Okolicznymi terenami rządzi uczciwy kasztelan Czabor von Kegel którego zdrowie, aż do ostatniego miesiąca, nie opuszczało. Mężczyzna bowiem przeżył dwie małżonki, które kolejno dały mu synów – starszego walecznego Bojana, który uczestniczył w II wojnie z Nilfgaardem oraz młodszego lekkoducha Jaksa; a jeszcze niedawno hucznie wyprawił swoje trzecie wesele. Za żonę wziął Salmę, ofirską wdowę, która dawno temu przybyła do Północnych Królestw. Była to piękna śniadoskóra kobieta, nosząca się w futrach na tutejszą modłę, o twarzy, której czas jakby nie chciał ruszyć. Choć miała już pięćdziesiąt wiosen, wyglądała na trzydzieści. Na dworze przebywała jedynie ze swoimi dwoma służkami, a od niedawna towarzyszył jej bratanek Abir. Mężczyzna przybył tutaj na prośbę ciotki, aby pomóc wyleczyć jej schorowanego męża.
Za czasów Czabora, a owymi ziemiami zarządza już od trzydziestu siedmiu lat, rozbudził się tutejszy handel i rozpoczął intensywny wyrąb drzew. Przywrócił smutną dolinę w tętniącą życiem okolicę, przynajmniej tak powszechnie się mówi. Dla mieszkańców Tretogoru czy Novigradu zawsze to będzie zatęchła dziura z dala od stołecznych rozrywek, czy widowiskowych procesów, a przede wszystkim bez ciągle pędzącego tłumu. Życie toczy się tutaj powoli, swoim naturalnym rytmem. Przynajmniej do czasu ostatnich wydarzeń.
Wędrując czerwonym szlakiem handlowym, gdy przedrze się przez leśną gęstwinę, można ujrzeć malowniczą osadę wiejską, której centrum jest plac z potężną murowaną, zadaszoną studnią. Zbierają się tutaj baby, aby wymienić się świeżymi, jak poranne pieczywo, plotkami. Tymczasem każdego ostatniego dnia tygodnia majdan tętnił zupełnie innym życiem – miejscowi wytwórcy i rzemieślnicy z Radunia rozstawiają stragany ze swoimi produktami, ale również pojawiają się kramy z wszelakimi wiktuałami od szynek i świeżego pieczywa, aż po lukrowane bułeczki i flaszeczki z aromatyczną świerkówką – tutejszą specjalnością. Przejeżdżają tutaj też handlarze z dalszych stron, przeważnie pierwszej niedzieli miesiąca, gdy odbywają się większe zabawy. Jak już się zawita do Przylesia, nie można tego przepuścić.
Drugim ważnym punktem, choć nie znajdującym się tak bardzo w środku zabudowań, jest karczma „Dziurawa beczułka”, której szyld wiernie oddaje nazwę. Wbrew wszelkim oczekiwaniom nie jest to zbyt przyzwoite miejsce – zwykła lokalna mordownia, do której zjeżdżają wszelkie moczymordy, miejscowe chłopy, zmęczeni pracą drwale i typy spod ciemnej gwiazdy. Jeśli chce się wiedzieć, co dzieje się w Przylesiu, za murami grodu Raduń, czy na traktach, tutaj można zdobyć wiele ciekawych i zbędnych pogłosek, zakropionych gorzałką i zagryzionych kiszonym ogórem. Piwo mają tutaj ohydne, ale nigdzie taniej się człowiek nie napije. Można również zyskać darmowego guza, zostać ogranym w kości, czy okradzionym z ostatniego miedziaka.
Przemykając między chatami i oborami, skąd dobiegają ludzkie rozmowy, gdakanie drobiu, chrumkanie świń i beczenie kóz, nie sposób nie zwrócić uwagi na kobiety, tłumnie wyplatające koszyki z wikliny i mężczyzn, tworzących drewniane ozdoby, chodaki, koła wozów, a nawet tarcze. Jedna chata szczególnie przykuwa oko, gdyż tutejszy zakład bednarski, był prowadzony przez kulawego, siwiuteńkiego do ostatnich kilku włosów na głowie, pomarszczonego i pogarbionego chłopa, który nie zamierzał przestać produkować beczek, kadzi, cebrzyków, aż do ostatniego dnia swojego życia. Stary Zdzisław, był najstarszym człowiekiem zamieszkującym okolice, mógł opowiedzieć niejedną ciekawą historię. Przylesie, jak sama nazwa mówi, drewnem (sosnowym) stoi. Nawet dym unoszący się z domostw, tutejszej piekarenki i gorzelni, mieszczącej się przy karczmie – pachniał żywicą iglaków.
Na peryferiach sioła, znajduje się pasieka z dwunastoma kolorowymi ulami, trochę dalej stoi chałupinka lokalnej szeptuchy, zdobna w suszone zioła, zwierzęce kości i fetysze, a pod samym lasem dom łowcy, który często garbuje skóry na swoim podwórzu. Nie wolno zapomnieć zajść do kaplicy i znajdującego się obok cmentarza, gdzie usypano kilka świeżych grobów, aby złożyć cześć zmarłym. Gdzieś zza pierwszą ściana drzew odnajdzie się sadybę drwali, którzy pomieszkują w tymczasowych lepiankach i szałasach, grzejąc się każdej nocy przy ognisku i bimbrze. Wśród nich są osoby różnej narodowości, rasy i pochodzenia, ale każdy z nich przyjechał tutaj po zarobek. Ponadto warto wspomnieć, że nad szeroką i leniwie płynącą Rną, leży niewielka przystań spławiaczy i kilka chat rybackich. W chłodnych wodach można było złowić pstrąga potokowego, potężnego okonia, białorybę, czy srebrnego krąpika.
Zmierzając dalej czerwonym szlakiem, dotrze się do grodu obwarowanego drewnianym murem, na wieżach którego powiewały bordowe chorągwie, przedstawiające kolejno róg, szyszkę i topór – symbole herbowe rodziny von Kegel. Pod samymi murami wzniesiono zajazd Złoty Bluszcz, przy którym zawsze znajdowało się wiele koni i powozów. Mijając dobrze strzeżoną bramę, wchodzi się na wybrukowaną, główną ulicę, zmierzającą do siedziby kasztelana, który jest jednym z niewielu budynków wzniesionych z kamienia. Od pewnego czasu nie każdy ma wstęp na tutejszy dwór. Salma obawia się czarów i złej woli, które mogłyby zagrozić życiu jej małżonka. Ludzie gadają, że jej bratanek bardziej niż na medycynie, zna się na odczynianiu uroków.
Dalej na skrzyżowaniu, mijając dziewczynkę sprzedającą świeże paszteciki, faszerowane grzybowym nadzieniem, można skręcić w aleję rzemieślniczą. Pełno tutaj zakładów ciesielskich, stolarskich, kołodziejskich. Odnajdziesz tutaj również niziołka szczytnika, który wykonywał nieliche tarcze, barwiąc je w cudaczne wzory; cyrulika pochodzenia wyspiarskiego, o pięknej zmyślnie zaplecionej i przybranej kolorowymi koralikami brodzie oraz lutnika, sławnego na całą Redanię. Wykonywane przez niego instrumenty, nie tylko wydobywają piękny dźwięk, ale są niezwykle zdobne. Nic dziwnego, bo do ich produkcji wykorzystane jest drewno daglezji.
Zwróciwszy się w przeciwnym kierunku, zajdzie się do przecznicy przeznaczonej dla garnizonu. W pierwszej kolejności widoczny jest zakład młodego przyjezdnego kowala, zbrojącego tutejsze wojsko. Chłopak przyjechał ze stolicy, ściągnięty tutaj ideą dobrych pieniędzy, gdy tylko zmarł poprzedni rzemieślnik. Gołowąs nadal musiał się wiele nauczyć, ale potrafił wykuwać hartowane miecze i hełmy. Hajda zaś lepiej się nie zapuszczać, bo tam już tylko koszary, zbrojownia i wieża zguby, w której przetrzymywani są złoczyńcy. Ponoć złapano tego okrutnika, Zębuszkę, który na trakcie razem ze swoją szajką napadali na karawany kupieckie i prócz drogocennych towarów, ograbiali handlarzy ze wszystkich ich zębów. Kasztelan Czabor niemałą nagrodę dał dowódcy, który pochwycił zwyrodnialca. I ponoć osobiście wyrwał skazańcowi zęby, by teraz czekał na powieszenie.
Zaproszenie dla zleceniobiorców kierowało, nie na audiencję na dworze kasztelana, lecz pod dach zajazdu pod Złotym Bluszczem. Lokal wziął nazwę od wiecznie zielonej rośliny, porastającej frontową ścianę budynku. Gęste pnącze wspinało się, aż po samiuśki strop kryty strzechą, eksponując zdobne pięcioklapowe liście na brzegach odbarwione kremowo-złoto. Szturchając ją przypadkiem, można było przebudzić śpiące w nich zmierzchnice trupie główki – przepiękne motyle nocne o zdobnych kontrastowych, żółto-czarnych skrzydłach i charakterystycznym wzorze na tułowiu, przypominającym czaszkę. Ćmy nawałnicą ulatywały do góry, chcąc schować się w wyższych partiach chaszczy.
Pozostawiając konia w stajni, połączonej jedną ścianą z główną salą, można było przekroczyć niski próg gospody. Choć na ziemi klepisko z domieszką sieczki i plew, a na beżowych ścianach nie wisiały żadne ozdoby, przyjemnie było się ogrzać przy ogniu, zjeść i napić się czegoś, czy posłuchać bajarzy i pieśni bardów. Na środku było ustawionych tuzin długich ław, każda wykonana z jedlicy. Kilka miejsc było jeszcze wolnych. Inne zaś zajmowali podróżni. Jakiś mężczyzna pożerał w dużych ilościach polewkę z drewnianej misy, gdzieś grupka niziołków kupców żarliwie ze sobą dyskutowała, dwójka młodych mężczyzn grała w karty, ktoś dobywał targu niewielkiej hebanowej skrzyneczki, jakaś blondynka w bladożółtej sukni siedziała w kącie i piła gorący napar, ciekawsko obserwując gości gospody, a między stołami kręciły się dwie młode karczmareczki. Zwykłe proste dziewczyny, bardzo podobne do siebie, różniące się zaledwie wiekiem. Jedna wydawała się mieć nie więcej niż piętnaście wiosen, druga zaś za pewne była już po dwudziestce. Jedna i druga miały kasztanowe włosy, spięte wysoko w kok, każda ubrana w beżowy fartuch i każda wesoło podchodząc do klientów. Najwyraźniej miały bardzo dobry nastrój.
W wyborze napitków zajazd niewiele różnił się od „Dziurawej beczułki” z pobliskiego Przylesia, bo pochodziły z tego samego źródła. Miód pitny od Miłka z jego pasieki. Tyle, że zamiast czwórniaków, schodziły tutaj trójniaki i dwójniaki. Siwucha własnej roboty, choć mniej mętna, równie bardzo paliła w mordę. Piwo rozwodnione i kwaśne, ale droższe i podawane w czystej kamionce. Ach, no tak — w najbliższej okolicy tylko tutaj można było uraczyć się winem, bo kasztelan i prości mieszkańcy tych ziem, nie kosztowali się w zepsutym soku winogron… a w sumie nie było czym się raczyć. Podawane za szynkwasem wino Gamza, produkowane w północnych częściach Redanii, jest cierpkie i mdłe, ale ponoć świetnie nadaje się do podlania gulaszu. Na szczęście można było tutaj dobrze i syto zjeść. Dzisiaj na palenisku bulgotał gar pełen zupy jarzynowej, którą co jakiś czas mieszała młoda kuchareczka za pomocą wielkiej warzęchy. Zawartość była gęsta i bogata, intensywnie roztaczała aromat warzyw korzennych, świeżej pietruszki i lubczyku. Do każdej michy podawano pajdę chleba smarowanego smalcem okraszonego skwarkami. Można było również zamówić glazurowaną sarninę z jęczmienną kaszą lub kawałek pasztetu z kaczki, zapiekanego z kawałkami suszonych śliwek i grzybami. Jeżeli nie miało się na nic z tego ochoty, otyły gospodarz co jakiś czas wychodzący z kuchni na główną salę karczmy, mógł przygotować coś specjalnego na własne życzenie. Nie spodziewałbym się jednak wykwintnych dań i zmyślnych składników.
Tego wieczoru goście zajazdu mieli wielkie szczęście. Występował bowiem Mistrz Drozd, którego do kasztelu Raduń sprowadził tutejszy zakład lutniczy. Odoryk Gwidon von Noll był szlachetnie urodzonym poetą i bardem, znanym w całej Redani i poza jej granicami. Częsty bywalec dworu Vizimira II, niektórzy powiadają, że był jego wychowankiem; obywatel Wolnego Miasta Novigrad, a przede wszystkim obieżyświat. Na scenę, którą prawdopodobnie sklecono naprędce, stanął zgrabnej budowy mężczyzna o bladym licu, lśniących kruczoczarnych prostych włosach do ramion i stonowanym wyrazie twarzy. Przeważnie nosił jeszcze na głowie skórzany kapelusz o szerokim, zagiętym z lewej strony rondlem, przepasany jasną wstążką. Miał na sobie elegancki czarny kaftan, przeszywany złotem, z bufiastymi rękawami, o zdobnych haftkach i wysokim kołnierzu po samą brodę. Ciemne spodnie miał włożone, w jasnobrązowe buty o wysokich obcasach z cholewa do kolan. Zawsze nosił się w ciemnych barwach, przeważnie w granatach i sino-atramentowych kolorach, ale od śmierci króla redańskiego, nie sposób było go zobaczyć w innych tonacjach niż czerni i szarościach. Dzierżąc w dłoniach mandorę, wcześniej dygając na powitanie, zaczął wygrywać żywą melodię, lecz opowiadającą smutne losy miłości. Zadziwiające jest, jak mistrz Drozd potrafił przekazać głębokie i poruszające historię w oprawie, którą chciała słuchać zwykła gawiedź i tłuszcza.
Pieśni można było się przysłuchać później, jeśli będzie na to ochota, a teraz wypadałoby zmierzać ku stołowi, gdzie przy jasnym kaganku siedział mężczyzna bogato ubrany w brązowy dublet, na którym wyhaftowano godło kasztelu. Żylasty łysy mężczyzna o gęstych czarnych brwiach i widocznej bliźnie przechodzącej przez pół twarzy, kiwał ręką w stronę wchodzących do zajady, musiał być włodarzem raduńskim. W jego towarzystwie było jeszcze dwóch strażników miejskich.
Feigr
Doprowadziło go tutaj ogłoszenie na pożółkłym pergaminie, opatrzone herbem rodowym von Kegel. Zwabiło obietnicą poważnej sumy redańskich koron, czekających na osobę, która rozwiąże tajemnicę zbrodni i powstrzyma kolejne zgony w okolicy kasztelu Raduń. Nie było tam wiele szczegółów – zaledwie o śmierci, co przybyła po siedmiu mieszkańców, nie bacząc na ich historie, pochodzenie czy wiek. Umarli nagle. Niektórzy samotnie we śnie, inni całą rodziną spożywając przy stole posiłek. Lokalny cyrulik wykluczył zarazę. Nie znaleziono śladów morderstwa. Niezależnie co było ich przyczyną, taka suma pieniędzy rozwiązałaby problem pustej sakwy, na jakiś dłuższy czas. Feigr nie musiałby chwytać się każdego, najbardziej uwłaczającej zajęcia. A żadnej pracy się nie bał. W ostateczności, gdyby nie powiodłoby się ze zleceniem, słyszał, że dobrze płacili drwalom w przyległym Przylesiu.
To samo ogłoszenie, które leżało wciśnięte między stronnice egzemplarza „Daru Lary” razem z listem pożegnalnym od Issaen Hiseerosh. Wyspiarz przypomniał sobie moment, gdy pierwszy raz przeczytał wiadomość, wsuniętą pod drzwi jego pokoju. Wtedy był wkurzony, a teraz na samo wspomnienie ogarniał go żal. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego tak mu zależało na relacji z tą drobną elfką. Za każdym razem jego los splatany były w pokrętny sposób, jakby nie kierował swoim życien, lecz odgrywał wcześniej zaplanowaną rolę w epickiej opowieści o wiecznej tułaczce. Tak samo nie potrafił wyjaśnić, dlaczego zdecydował się wyruszyć w tę podróż.
To samo, które zupełnym przypadkiem, powiewem wiatru, zatrzymało się na jego twarzy, gdy opuszczał karczmę w stolicy Jamurlak z lekkim kacem, po ostatnim lekko zakrapianym wieczorze. Byłaby to odmiana od ostatnich zajęć, których się chwytał. Miał wrażenie, że do teraz nie potrafił się wymyć ze smrodu stajni i zagród lokalnego wielmoży, które to musiał wysprzątać. Nawet nie próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, jak można było doprowadzić do takiego stanu budynki gospodarcze i trzymać tam zwierzęta. Pod okiem niósł jeszcze jagodowego sińca po ostatniej bitce. Dostał zaledwie trzy razy po mordzie, zanim wytatuowany na twarzy koleś, stracił przytomność, zapewniając Kergundssonowi zwycięstwo i pozwalając pić na umór. Karczmarz zadowolony z poprzedniej pomocy przy kuchni i spektakularnej walki na pięści, zapakował mu prowiant na dalsza drogę. Uprzednio Feigr pracował przy sianokosach w pobliskiej wiosce, ale nigdzie nie mógł osiąść na dłużej.
To samo, za sprawą którego przedzierał się pieszo przez leśne gęstwiny, gdzie musiał odstraszać od siebie dzikie zwierzęta, a później przemierzał kolejne mile na wozie kupieckim w towarzystwie kilku niziołków. Bero, Vido i Milo byli kuzynami, którzy zaciągnęli pożyczkę w banku Vivaldich na rozkręcenie swojego biznesu. Nie zdradzili jednak swoich dalszych planów przed najemnym wykidajłom. Dalsza podróż minęła spokojnie, na rozmowach o błahych sprawach, wymianie pogłosek ze świata i radosnych przyśpiewkach. Ani grosza nie wzięli od Feigra za podwózkę, ciesząc się nie tylko z dodatkowego towarzystwa, ale przede wszystkim z ochrony, którą mógł im zapewnić pięściarz. Właśnie przekraczał próg zajazdu, gdy ujrzał mężczyznę kiwającego na niego dłonią.
Lasota
Porzuciwszy za sobą siedzibę rodową i zarządzającego nią brata, niechcianą małżonkę i dwie niekochane córki, prężnie rozwijające się wioskę Sosenki, uciekał ze swoim synem w popłochu. Jego śladem podążał Zakon Płonącej Róży, tropiąc bacznie jego ślady. Nie mogli z synem przystanąć na dłużej, nie mogli ogrzać się w ogniu domowym, na dłużej przymknąć oczu, nie mogli nabrać pełnej piersi powietrza, poczuć ulgi, ciągle czując na sobie oddech gonitwy. Jedynie modlitwa do Melitele przynosiła niewielkie ukojenie, ale ciągle nie czuli się bezpiecznie. Towarzyszyła im nienaturalna cmentarna woń, jakby zwiastunek zbliżającej się tragedii. Każdy głośniejszy wrzask i hałas wzbudzał w nich uczucie niepokoju. Łowy tutejszej szlachty, przypominały na myśl pogoń za nimi. Czuli się jak zwierzyna płowa. Szelest krzewów dzikich zwierząt, kojarzyło się z zasadzką. Irracjonalnie wyobrażali sobie, że na każdym kroku szykuje się na nich któryś z zakonników. Kaedwenśki niegdysiejszy najemnik czuł się zmęczony, ale wykrzesał z siebie ostatnie iskry sił witalnych. Wszystko by chronić swojego ukochanego potomka, z którym wiązała go nie tylko miłość, ale również potężne zaklęcie.
Będąc w ciągłym pędzie, omijając szerokim łukiem większe zabudowania, nie zauważyli momentu przekroczenia granicy między Kaedwen a Redanią. Zupełnie jakby w magiczny sposób leśne demony przeprowadziły ich tajemnym szlakiem. Jeszcze za dziecko wymieniał się z innymi łobuzami legendami o dziadzie borowym, który mieszał zmysły wędrowcom, wikłał ścieżki, zakrywał drogowskazy, zrzucał pnie na drogę. Może i tym razem posępny pan i władca lasów i zwierząt w nich żyjących uczynił cud. Opowieści rodowe powiadają, że nie pierwszy raz ratował Wielomirów. Ale to opowieść na zupełnie inny czas.
Dopiero tedy w blasku wschodzącego słońca, gdy Lasota zdał sobie sprawę, że są względnie bezpieczny, mogli odpocząć. Niesieni ciepłym jesiennym wiatrem, ściągając z twarzy nitki babiego lata, dotarli do Doliny Jamurlak. Zupełnym zbiegiem okoliczności przybywając do Przylesia w okolicach Radunia, gdzie dowiedzieli się o nagrodzie dla osoby, która rozwiąże sprawę niewyjaśnionych śmierci mieszkańców. W tej sprawie musiał zgłosić się do zajazdu pod Złotym Bluszczem.
Lasota był człowiekiem zachłannym, który wiele potrafił zrobić dla dźwięku brzęczącego pełnego mieszka. Był to jednak opis pasujący bardziej dla dawnego Łowcy Dezerterów. Teraz, gdy miał pod opieką własnego potomka, chciał uczynnić coś dobrego. I nie był to przejaw bezinteresownej życzliwości. Na uwadze miał myśl, że może w ten sposób odczyni klątwę. Może w ten sposób przerwie łańcuch nieszczęść. Może w ten sposób zazna spokoju.
Karri
Ciepły wiatr otulał ją zapachem palącego się igliwia, które wydobywało się z licznych kominów wioski Przylesie. Było tutaj spokojnie, życie toczyło się w swoim tempie. Większość nie zauważała jej obecności, a nieliczni mieszkańcy kłaniali się, nie patrząc jej w twarz. Każdy zatopiony myślami w swoich obowiązkach lub marząc o niebieskich migdałach. Nic nie zdradzało oznak tragedii, która się tutaj ostatnio wydarzyła, a która nie została przerwana.
Karri Kaatarine Breith nie przybyła tutaj przypadkiem. Doszły ją słuchy, że jakaś przeraźliwa klątwa spadła na okoliczne ziemie, a żona kasztelana poszukiwała wiedźmina, który będzie w stanie ją odczynić. Z doświadczenia wychowanka cechu gryfa wiedziała, że często tam gdzie dopatruje się ingerencji potwornych mocy, palce macza paskudna natura człowieka, a śmierć siódemki przypadkowych osób mogła być skrzętnie zaplanowaną zbrodnią. Nie miała jednak teraz dowodów, ani powodów, aby rozstrzygać ten dylemat. Zmierzała powoli na spotkanie z włodarzem raduńskim, Hubrechtem Heneltem.
Niezależnie czy tym razem będzie musiała zmierzyć się z mrocznymi urokami zawistnej kochanki, czy zabić potwora czyhającego w Szarych Wodach, czy odnaleźć zbrodniarza przybyła tutaj w słusznym celu. Spełniając założenia kodeksu, do którego miewała poważne wątpliwości, ale nadal służyła sprawie niewinnych i pokrzywdzonych. Bez wiedźminów świat byłby straszniejszy i mroczniejszy, z panoszącymi się żądnymi krwi bestiami o różnorakim obliczu, przepełniony bezprawiem i niesprawiedliwością. Tak przynajmniej często sobie powtarzała, aby móc spokojniej spać. Choć nie pamięta, kiedy ostatnio miała noc wolną od koszmarów. Prócz tych, których wieczór poprzedzało wypicie białej mewy. Czy dobre uczynki, uwolnią ją od ponurej przeszłości?