– Jebać twoich zmarłych krewnych, krewnych twojej babki, twojej matki i trzech czwartych Faroe.
Przerzucanie się złośliwościami między wyspiarzami nie przypominało rzeczywistego zatargu, który mógł doprowadzić do mordobicia, a raczej zwykłe braterskie droczenie się. Jeden został nazwany łupieżcą, drugi chłystkiem, aby dostać odpowiedzieć, że jest tylko babskim medykiem. Dla mieszkańca kontynentu jest to dość niezrozumiałe, że można jednocześnie określać się całą listą wulgarnych epitetów i złośliwych fraz, a jednocześnie życzliwie się do siebie uśmiechać. W innych warunkach, gdyby znajdowali się podczas abordażu na przeciwległych drakkarach, z pewnością bez zawahania stanęli by twarzą w twarz ze sobą w walce na śmierć i życie.
Wypowiadanie przekleństw, złorzeczeń i wulgaryzmów nie przeszkadzało jednak w prowadzeniu poważnej rozmowy na temat istoty sprawy. Daromir korzystając z nieuwagi rozmówców zakradł się na zaplecze, gdzie zniknął po chwili, co spostrzegła jedynie wiedźminka. Ta jednak bardziej była zajęta uważnemu przyglądaniu się pomieszczeniu i czytaniu pobieżnie sporządzonych notatek na temat denatów.
Wpierw skupiła się na świeżym, korzennym, aromatycznym zapachu, przypominającym kamforę, który przenikał się z bardziej intensywną wonią dymu — ostrą i gorzką. W każdym innym miejscu rozpozna już aromaty utartego rozmarynu i palonego liścia bobkowego, którym nasiąknięte były ciuchy i ciało cyrulika. Gdy inni rozmawiali jej wzrok padł na dłonie mężczyzny, którymi żywo gestykulował podczas odpowiadania na pytania jej towarzyszy. Potężne dłonie z licznymi drobnymi i większymi bliznami, ze zrogowaciałą skórą od ciężkiej pracy, miały pewną gracje i precyzję potrzebną na jego stanowisku. U lewej dłoni nie miał małego palca i brakowało mu dalszego paliczka palca serdecznego, na którym nosił żelazną obrączkę. Bardziej ją jednak zainteresowało, że skóra pod jego paznokciami była delikatnie sina, co mogło być świadectwem jakieś choroby lub zatrucia organizmu. Poza tym nie widoczne były u niego żadne oznaki złej kondycji, nie była jednak medykiem, aby stawiać celne diagnozy. Natomiast w samym pomieszczeniu nie zauważyła niczego szczególnie intrygującego, poza tym co zdążyli spostrzec już wszyscy goście przybytku. Na nieco dłuższą chwilę zawiesiła oko na drewnianych figurkach kotów i sokołów pokrytych świeżą farbą. Właściciel niedawno musiał je tutaj zawiesić, aby upiększyć wystrój wnętrza lub w zupełnie innym, może bardziej ezoterycznym celu. Niestety Breith nie znała dokładniej kultury Skellige, miała jednak na podorędziu człowieka, który mógł jej opowiedzieć o wiele więcej o historii i wierzeniach wyspiarzy, niż mogłaby wyczytać w mądrych księgach.
Przeglądając notatki nabazgrane niedbałym pismem na starych pergaminach, potrzebowała znacznie więcej czasu, żeby znaleźć informacje, które miały jakieś większe znaczenie dla sprawy. Pierwszy zginął elf drwal imieniem Relemis. Jego zwłoki znaleziono w lesie, w okolicach obozu, w którym pomieszkiwał. Ciało prócz śladów kilku uszkodzeń w związku z ciężką pracą rębacza, wbitymi w skórę drzazgami i grubymi pęcherzami na dłoniach, nosiło oznaki identycznej zmiany gałek ocznych – nienaturalnego powiększenia źrenic. Sjertag pisał również o pewnym delikatnym uszkodzeniu ciała szklistego. Później do jego zakładu trafiła czteroosobowa rodzina, wszyscy o identycznych zmianach. Tylko w wypadku Ignacego, Doroty, Stasia i Bogusi napomknięto o widocznym zasinieniu warg i jamy ustnej, co w innych warunkach pewnie można byłoby pominąć, ale w sytuacji dziwnych śmierci – zwróciło uwagę wiedźminki. Ostatni byli bracia Innel, gdzie znalazło się wiele wzmianek o marskości wątroby, przebarwieniach skóry, chronicznym zapaleniu przyzębia. Jeden z nich cierpiał również na postępujący zgorzel prawej stopy. Ciężko było jej odnaleźć się w tym natłoku informacji stojąc na środku zakładu balwierskiego, gdy inni gadali nad jej uchem. Musiałaby w spokoju usiąść przy stole, aby przeanalizować dokładniej zawarte tam treści.
–
Groby braci Innel są jeszcze świeże, ale wątpię by ktoś ich odwiedzał. Towarzysze od kufli za pewne zdążyli ich zapomnieć, zapijając własne smutki, a rodziny żadnej nie mieli. Śmierci nastąpiły w przeciągu kilku dni od siebie. Od pochówku rodziny Ignacego nie minął chyba tydzień. Relemisa, tego elfiego drwala dwa tygodnie temu miałem w swoim zakładzie. Może trochę dłużej. Nie pamiętam już. Prócz cotygodniowego bazaru w Przylesiu nie sądzę, żeby coś niepokojącego się wydarzyło. No i choroby naszego Kasztelana, która mocno zasmuciła mieszkańców. Dobry to człowiek. I zawsze dobrym zdrowiem się cieszył. Teraz nie dopuszczają mnie do jego łoża – jego małżonka załatwiła jakiegoś znachora o kant dupy potłuc.
–
Co do wdowy po elfie, kobieta inostranna, przybyła kilka dni temu, gdy maż jej nie odpisał na list i wielka smuta ją przywitała. Czy wie cosik? Nie mam pojęcia. Zamieniłem z nią zaledwie kilka słów, gdy wydałem jej ciało męża. Pierwszego dnia nie mogła przestać płakać, trzęsła się jak osika i włosy z głowy wyrywała, ale gdy ją ostatnio widziałem była blada, nieobecna i zimna, jak jakaś biała dama strasząca w zajeździe. Nie wiem czy cokolwiek wam powie.
Nagle z zaplecza doszedł do nich dźwięk łupnięcia i przeraźliwy krzyk dzieciaka, a zaraz później Daromir wyskoczył zza drzwi wprost na swojego ojca, wtulając się w jego tors z całych sił. Krzyczał coś o potwornościach trzymanych w słoikach przez balwierza. Sprawca zamieszania przez dłuższy czas nie chciał się uspokoić, chlipiąc pod nosem i prosząc ojca, żeby wyszli z zakładu. Jak się okazało, brodacz trzymał jakieś narządy, prawdopodobnie nieludzkie, zanurzone w strasznie śmierdzącej substancji, którą z tej odległości poczuła jedynie Karri. Mężczyzna na chwilę zniknął, ale wrócił rozłoszczony, zamykając za sobą drzwi.
–
Smarkaczu!! Następnym razem jak wejdziesz na zaplecze mojej pracowni lub dotkniesz czegokolwiek z moich rzeczy, wpakuje cie do takiego słoika i zakonserwuje! – Wrzasnął zdenerwowany mężczyzna wymachując rękoma. –
Na jędrne cyce Freyji, wiesz jak ciężko jest zdobyć grasice Dopplera?! – Pozostali nie wiedzieli, ale ptaszyna południa już tak. Nie słyszała jednak, żeby wypreparowane gruczoły zmiennokształtnych miały jakiekolwiek właściwości zdrowotne.
–
Same bzdury ludzie gadają. – odpowiedział kobiecie cyrulik, gdy trochę ochłonął. —
Że w domu straszy, że na poddaszu zalęgły się kuroliszki, że rzuciła na nich klątwę wiedźma, że nie palili świętego ognia, że szeptucha im złorzeczyła, a inni że przed czymś chcieli się uchronić, dla tego do niej Dorota chodziła. A taka prawda, że zabobonni wieśniacy zawsze chodzą do starych bab lub korzystają z ich usług, bo są tańsze od moich, choć mniej sprawdzone i bezpieczne.
Na pożegnanie z wiedźminką, a nawet z najemnikiem z rozwydrzonym dzieciakiem, któremu zapomniał już incydentu z preparatami, Sjertag życzył bezpiecznej drogi i szczęścia w rozwiązaniu zagadkowych śmierci. W zakładzie pozostał jedynie pobratymiec z innego klanu, którego bez zawahania, gdy tylko zamknęły się frontowe drzwi, zagaił.
–
Wiem, że jesteście zajęci ważniejszymi sprawami, ale miałbym do ciebie interes. – Poklepał go po plecach nazbyt życzliwe. –
Skradziono mi brzytwę z demeszku, najbardziej ostre ustrojstwo jakie kiedykolwiek miałem w rękach. Jeszcze na wyspach darował mi je ojciec, więc ma wartość również sentymentalną, choć był kawałem drania, a w reszcie chujem. – Opisał mu pokrótce wygląd narzędzia o ciemnobrązowej rękojeści, z grawerunkiem klanu i nietypowej fakturze ostrza. –
Nim spostrzegłem zniknięcie brzytwy odwiedził mnie jedynie spławiacz drewna Ulbu, który mieszka nad Rną i młody Jaksa tutejszy kowal. Nie podejrzewam ich, ale nigdy nie wiadomo. No i Naczęmir, którego już poznaliście, zajmuje się dekarstwem jak wielu tutejszych rzemieślników. Może coś dowiecie się też w Dziurawej Beczułce. Jeśli nie znajdziecie czasu to zrozumiem, nie jesteśmy przecież przyjaciółmi … ale jeśli znajdziecie brzytwę to będę twoim dłużnikiem Feigr. Będziesz czegoś potrzebował, to w moim zakładzie zawsze znajdziesz pomoc.
Lasota
Opuścili zakład balwierski krótko po spektakularnej histerii Daromira, który uspokoił się dopiero, gdy wyszli na jedną z dwóch brukowanych deptaków w całym Raduniu. Przed udaniem się do mądrej kobiety, zaszli jeszcze do tutejszego piekarza, gdzie zakupili kawał świeżego chleba z mąki zhruba pytlowanej i kołaczyka z serem twarogowym. Po drodze zakupili jeszcze jakieś drewniane ozdoby, które ponoć odpędzają złe duchy, mają dawać szczęście, czy chronić przed chorobami. Chłopak nadal miał szkliste oczy i ciągle pociągał nosem, ale z zapartym tchem oglądał wszystkie rzeczy, prezentowane u rzemieślników. Chciał się również załapać na jedną słodką bułkę, identyczną jak ta, którą nieśli do baby.
Na peryferiach sioła znajduje się chałupinka lokalnej szeptuchy, zdobna w suszone zioła, zwierzęce kości i fetysze. Żadnej z roślin Lasota nie był w stanie rozpoznać, choć ich właściwości za pewne miały równie zbawienne działanie na ludzki organizm, jak i zgubny. Wydzielały silny duszący zapach, mieszających się ze sobą słodkości i goryczy, żywic i polnych kwiatów, delikatnych aromatów z dominującymi nutami. Między targanym wiatrem suszem i pająkami, które plotły sieci między nimi, odnaleźć można było czaszki psokształtne, gryzoni i jelenia. Wisiały również talizmany ze zwierzęcych zębów i niewielkich kostek, które wygrywały jakąś tajemną melodię, która opowiadała o sile magii. Nawet taki laik jak Lasota potrafił wyczuć dziwaczną energie tętniącą w pobliżu miejsca.
–
Na co czekacie?! Jak już przyleźliście przekroczcie próg, nie stójcie tam. – Dobiegł do nich zachrypnięty podstarzały głos, należący do właścicielki. Ciężko powiedzieć skąd wiedziała, że znaleźli się pod jej drzwiami, ale mądre kobiety już tak mają.
Wnętrze szałasu było jeszcze bardziej duszne od dymu, ziół i wilgoci. Ponadto zaczęło śmierdzieć truchłem. Gęste kotary ciemności były rozjaśnione oliwnymi lampkami, ustawionymi to tu, to tam. Dopiero po chwili, gdy wzrok przyzwyczaił się do mroku, mogli się rozejrzeć. Pomieszczenie było strasznie zagracone – stolikami i stołkami, chochołem stojącym w jednym z kątów, wiszącymi roślinami, paleniskiem ustawionym centralnie i wieloma innymi klamotami. Pod sufitem nad wejściem wisiał pająk ze słomianych warkoczy, którego sieć rozciągała się na wszystkie kąty domostwa. Do ściany przywieszone były różnego rodzaju amulety i magiczne przedmioty, a wśród nich było kilka żadnic – wykonanych z materiałów, włóczki i kolorowych koralików lalki, które pleciono z intencją. Ponadto Kaedweńczyk zwrócił uwagę, że klepisko porastały liczne grzyby. Daro czuł się tutaj nieprzyjemnie.
–
Co was do mnie sprowadza? Córka zaszła w niechcianą ciążę, żona was zdradza, kuśka nie chce stawać? – Dopiero gdy się odezwała i odwróciła, mogli ją spostrzec. Wcześniej jakby zupełnie wtapiała się we wnętrze chałupiny.
Ubrana była w przyduży płaszcz zrobiony z fragmentów futer różnych zwierząt – niedźwiedziego, lisiego, zajęczego, a nawet jakiś mniejszych gryzoni. Włosy miała gęste i siwe, splecione w kłosy z wsnutymi kostkami i suszonymi kwiatami. Twarz wysuszoną i pomarszczoną. W wychudzonych i długich dłoniach o wielkich szponach, trzymała kawałek włóczki. Zbliżyła się nagle w ich stronę, wyrywając z dłoni Lasoty kołaczyk. Kawałek ciasta wepchnęła sobie do ust, krusząc przy tym okropnie.
–
Ali wo. — Kontynuowała przeżuwając. —
Z tym czyżykiem do mnie przychodzicie? – Pochyliła się w stronę albinosa, patrząc twarzą w twarz, a paznokieć ze wskazującego palca wbijając w jego czoło –
To okropne czary, paskudne klątwy, niszczycielska magia. Jomko i łatwiej byłoby Ci go zarżnąć na ofiarnym ołtarzu i wybawić jeho duszę, niż ściągnąć przekleństwo. – Spojrzała teraz na Lasotę – jednym bladoniebieskim okiem, drugim czarnym, zupełnie pochłoniętym przez źrenicę. –
Jeho przekleństwo jest głęboko zakorzenione jeszcze w łożysku matki.
Karri
Uzyskawszy niezbyt satysfakcjonującą odpowiedź na swoje ostatnie pytanie, ruszyła konno ku chacie, gdzie zmarła cała rodzina. Pozostawiony w zajeździe Pstrąg został właściwie oporządzony, choć nawet o to nie prosiła. Znacznie szybciej znalazła się w Przylesiu, niż jej łysy adorator. Podpytawszy się ludzi, dotarła do piętrowej drewnianej, jak wszystkie tutaj, chaty. Znajdowała się w okolicy zakładu bednarskiego. Posiadała niepokaźny ogródek, w którym stał niewielki posępny strach na wróble, zapewne wykonany dziecięcymi rękoma. Nie odstraszał jednak srok i wron, które przysiadywały na dwóch jego końcach, przerzucając się ptasimi wyzwiskami, dyskutując na tematy własności krzaków czarnych porzeczek, aronii i karłowatej wiśni. Poza tym z ziemi wyrastały jeszcze inne warzywa i zioła, ale zaczęły już zarastać chwastami. Przed wejściem stała tabliczka informująca, że dom jest na sprzedasz. Miejscowy włodarz starał się na wszelkie sposoby, aby sprzedać pozostawioną nieruchomość. Na boku chałupy stał jeszcze wóz drabinowy, jakby gotowy do jazd.
Na pierwszy rzut oka wiedźminka mogła stwierdzić, że budynek mieszkalny był w dobrym stanie. Świeże deseczki pokrywały dach, na trzech oknach znajdowały się porządne dobrze zamknięte okiennice, a przed wejściem nawet zawieszono na ścianie zdobną oszkloną mosiężną lampę. Nacisnąwszy klamkę potężnych drzwi, te nie drgnęły. Ktoś zadbał o bezpieczeństwo dobytku, pozostawionego tutaj przez poprzednich, nieżyjących już właścicieli. Karri mogła po prostu wywarzyć drzwi, nikt raczej by na to nie zareagował. Intuicja podpowiadała jej jednak, że gdzieś tutaj musi być klucz.