Feigr
Napitek, zgodnie z oczekiwaniami po jakości lokalu, był wodnisty i kwaśny o jasnosłomkowym kolorze i wyczuwalnym drożdżowym aromacie. Ciężko było się nim upić, a latało się po nim do latryny co chwilę. Nie ma co się dziwić, że miejscowi wymyślili jego urozmaicenie – Babę Wodną. Feigr mógł podpatrzeć, że większość chłopów zamawiających piwo, dostawało jeszcze kielonek berberuchy, który wrzucali w całości do kufla, żeby wzmocnić smak i kopa.
Oberżysta nie skomentował wypowiedzi na temat klanowych niesnasek między wyspiarzami, a po jego twarzy nie dało się wyczytać, czy darzył balwierza niechęcią, czy wręcz przeciwnie był jego dobrym znajomym, choć bliżej było mu do obojętności. Ale czy na pewno?
– A czemu was interesują te śmierci? Dla Henelta kaparzycie, kasztelskiego szkodowiery? W końcu czyjeść raczył się tym zahałakać. – Gospodarz nalał sobie setę jakiegoś mętnego złocistego płynu i golnął na jeden raz. Ryj mu się nawet nie wykrzywił. Musiał mieć dobrze przeżarte gardło. –
Może czegoś na zagrychę chcecie? Drygli? Kapuchę? Ogóra? – Sam wyjął paluchami z glinianego słoja zielonego pikla i odgryzł z niego spory kawał, a później resztę wepchnął do ust, aż kwaśny sok spłynął mu po brodzie. Wytarł go w przybrudzony rękaw, jakby inaczej.
–
Tamtych wesołków zmordowanych życiem i spirolem spytaj. Tylko uważaj, jak ichnich szturkniesz to capią końskim łajnem, ale póki płacą, zawżdy mają u mnie stolik.
Bezceremonialnie wskazał ręką w kierunku kilku moczymord, ubranych w najgorsze łachy, dziurawe czapaje, wyłuskujących spod pazuchy ostatnie denary, żeby kupić kolejną porcję alkoholu. Były to zwykłe lokalne obdartusy, które chwytają się dorywczej roboty, gdy im pieniędzy braknie na chlanie, a tak całymi dniami przesiadują w „Dziurawej beczułce”, wraz z podobnymi sobie mendami. Napuchnięte twarze, pokryte licznymi bliznami i czyrakami, przerośnięte, kalafiorowate, czerwone nosy, nieobecne spojrzenia, brud pod paznokciami, nieliczne uzębienie w jamie ustnej. Śmiali się, grali w kości, pili, płakali, krzyczeli i grozili sobie pięściami, gdy któryś za dużo powiedział.
–
A co się tyczy śmierci braci Innel – Kontynuował. –
Znalazła ich moja Halka podczas oprawiania podwórza. Na krańcu karczmy po lewej, gdzie wszyscy chodzą szczyć i rzygać. Znaczy się chodzili. Od kiedy wyciągnęli kopyta, nie mamy już takiego problemu. Na moje oko, a nastojaszczo żem już widział. – Wydawał się w pełni przekonany, że doświadczył więcej niż przeciętny mieszkaniec Przylesia. –
Zarzygali się na śmierć. Tak już bywa. Tylko zbiegło się to z nieszczęsnym powimiraniem innych.
Lasota
Na pozór kobieta straciła zainteresowaniem dwójką przybyszów, odwiedzających jej chałupinę, odwracając się do nich plecami, pochylając się nad stołem. Garść wiszących ziół, skruszywszy w dłoni, wrzuciła do kamiennej misy, dodając do nich kilka ususzonych grzybów, jakiś strasznie cuchnących specyfików z uprzednio zakorkowanych słoi i gęstej ciemnobrązowej ciągnącej się mazi. Wszystko intensywnie mieszała, przez jakiś czas pozostawiając ciszę między ostatnim słowem Lasoty.
–
Czabor zawżdy zacnym zdrowiem był obdarzony, ale widocznie na niego dzień sądny też nastał. Wielcy królowie i ordynaryjni kasztelani muszą w końcu ułożyć się w trumnie. Na Ciebie Kaedweńczyku też przyjdzie data, a twoja zatrata przy twoim boku stoi. Wybraliście już drewno na trumnę? – Kręciła wychudłą ręką w moździerzu, choć substancja była coraz miększa, nie miała już siły, ale dalej kręciła. –
Za śmierć odpowiadają sami zmarli. Żebrząc o wyczuchranie z boleźni, nie wiesz kiedy przyjdzie Ci oddać zdrowie. Żebrząc o spokój budnego dnia, nie wiesz kiedy nadejdzie wojna. Żebrząc o drogę w ciemności, nie wiesz kiedy znów zabłądzisz. Podjęte zostało, co zostało utargowane. Każden wywiązał się ze swojego dogoworu, nieprawdaż? Tylko dlaczego teraz, dlaczego tak okrutnie, dlaczego tak wielu? Święty zagaj został opustoszały. W lesie, na bodakowej polanie gdzie wodzi granica z huby.
Odwróciła się z dłonią umazaną w ciemnobrązowej cuchnącej mazi. Skierowała się w kierunku drzwi, które oznaczyła. Miał być to znak ochronny. Tylko przed czym musiała się chronić stara baba mieszkająca na skraju wioski? Prawdopodobnie wiele osób jej złorzeczyło, wiele ją wyklinało i groziło. Nie tego jednak się musiała bać. Powracając naznaczyła czoło Daromira.
–
Fuj, co za paskudztwo. – Skomentował, wykrzywiając twarz w grymasie prawdziwego obrzydzenia. Nie ośmielił się jednak ściągnąć lepiej mazi.
–
Kazaj mi lepiej, co dla siebie chciałbyś sięgnąć? Tykać Ci przyszłość? Wskazać drogę? Uchronić bajstruka przed obłędem?
Karri
Na pierwszy rzut oka, Karri mogła bezsprzecznie stwierdzić, że nikt się tutaj od pewnego czasu nie kręcił. Chwasty i wiechliny otaczające chatę, bujnie wznosiły się ku górze, nieprzydeptane ludzką nogą. Jasnozielone, lancetowate trawy, rosnące tłustymi kępkami, skrzętnie otaczały strzeliste źdźbła, delikatnie bujające się na wietrze. Między nimi wkradały się nieliczne osty, nastroszone kolczastymi płaszczami, chroniąc swoje purpurowoczerwone kwiecie, a spod gęstych chaszczy wystawały nieśmiałe złociste główki mleczy. Między nimi rozciągnęła swoją sieć samica tygrzyka paskowanego o barwnym żółto-czarno-białym odwłoku. Z pewnością– dawno tutaj nikogo nie było. Dopiero wiedźmińskie buciska zakłóciły panującą tutaj harmonie.
Okiennice domostwa były zamknięte, nie wpuszczając do środka promieni słonecznych, ani nocnego chłodu. Przy okazji chroniąc wnętrze przed ciekawskim okiem Ptaszyny Południa. Drewno nie było uszczerbione, a więc nikt nie próbował się tutaj włamać. Strach targany wiatrem dzielnie próbował odstraszyć nie tylko kpiące z jego losu ptaki, ale również nieproszonych gości. Niestety na marne – złotooka nie zawahała się przeszukać jego porwanych łachów. Nic tam jednak nie znalazła. Karykatura ludzkiej sylwetki nadal tutaj stała, pozostawiona na pastwę losu, przeżywając swoją twórczynię. Za pewne do następnego lata rozpadnie się. Przy wozie również nic nie znalazła.
Właśnie miała siłą otworzyć drzwi, gdy spostrzegła fragment klucza, wystającego z oszklonej zdobnej lamy. Kawałek żelastwa zaoszczędził jej problemu z rozwalaniem mienia, choć nie miała by z tym najmniejszego problemu. Nie pierwsze drzwi, które musiała wyważyć. Na szczęście po przekręceniu klucza zamek ustąpił. Wpuszczając ją do obszernej izby, w której przywitał ją nieprzyjemny odór zgnilizny. Znajdował się tutaj piec, niewysprzątany z popiołu z niedopalonymi szczapami drewna. Potężny stół z kilku desek jedlicy, przy którym znajdowało się pięć krzeseł, jedno przewrócone. Rodzinę znaleziono podczas uczty, więc na ławie nadal znajdowały się nieopróżnione naczynia. W glinianym garze znajdował się bigos z kiszonej kapusty ze słoniną, cebulą i grzybami, w którym zaległy się białe larwy much. Wisząca na haku biała kiełbasa w cienkim wieprzowym jelicie nieapetycznie napęczniała. Chleb zupełnie już sczerstwiał. Przed śmiercią najedli się obficie. Na ziemi leżał jeden drewniany pucharek, a nie daleko dalej resztki jedzenia, prawdopodobnie zwymiotowanego. W jednym z rogów pomieszczenia wybudowano komorę, służącą jako spiżarkę i magazyn. Przestrzeń rodziców, z potężnym posłaniem została przedzielona poplamionym beżowym materiałem. Natomiast z linii komód i skrzyń oddzielono dziecięce sienniki – tutaj sypiał Staś i Bogusia. Pochyłe schody, które bardziej przypominały drabinę, prowadziły na poddasze.