W zakurzonym kącie biblioteki leżała podniszczona książka o czarnej wytartej okładce i pożółkłych poplamionych kartkach, ponadrywanych i pozaginanych milionem dłoni, z których była wielokrotnie przekazywana. Z dłoni do dłoni. Dłoni starców i dziatek, bohaterów i nikczemników, szlachciców i niewolnych, wiedzących i niegramotnych. Historię jej podróży i właścicieli, którzy niekiedy przypadkiem stawali się jej nabywcami oraz tych, którzy polowali na takie białe kruki oraz splotach wydarzeń, które były konsekwencją jej posiadania, pozostawimy na inny wieczór.
Dzisiaj otworzymy ją na ulubionej opowieści tutejszego bibliotekarza, który właśnie konał między swoimi przyjaciółmi i przyjaciółkami, towarzyszami swojego długiego i szczęśliwego życia, wśród niemych widzów śmierci – długo zbieranych rzadkich i pospolitych okazów księgozbioru. Mężczyzna przechadzał się między dębowymi regałami w żółtawym świetle lamp, gdy nagle uderzył go ból w klatce piersiowej i upadł na czerwony wytarty, wysłużony dywan. Miał zawał serca, a ostatnimi myślami powracał do chwili, gdy czytał swojemu najmłodszemu synowi „Jaskinie Króla Gór”. Historię o bohaterach i potworach, odwadze i nadziei. Historię o …
Kiedy wschód słońca zaczynał rzucać pierwsze promienie, ostre kontury gór stopniowo ukazywały się spod mrocznej zasłony nocy. Góry skrywające pełną grozy tajemnicę, przestawały być jedynie czarnym olbrzymem dominującym nad krajobrazem – lecz w blasku poranku zachwycały swoimi stromymi szczytami, skalistymi stokami i zielonymi halami, pokrytymi mleczną mgiełką. Na tle nieba, malowanego odcieniami różu i złota, zagubione okruchy słońca iskrzyły się na pokrytych rosą kamiennych iglicach. Cienie uciekające w głąb dolin, odsłaniały zakamarki i przełęcze – siedliska echa, wilgoci, potworów i dzikich stworzeń. Wpatrzona redańska awanturniczka w niemy taniec mroku, blasków słonecznych i rozświetlonych obrysów grzbietów masywu, poczuła zgrozę zatrzymaną w jej piersi. Dotknęła ją rozpalona dłoń… nie, to było zaledwie mgliste wspomnienie snu. Przemknęła jej myśl przez głowę, że nikt nie zatrzyma dla niej świtu. Czekała na pozostałych na najwyższym pagórku łąki, wracając do dziwnego uczucia, które towarzyszyło tuż po przebudzenia.
Na Goryczkowej Polanie, na zielonych trawach, na których osadzone krople mieniły się srebrzyście, dwoje pastuchów wyprowadzało stado czarno-białych owiec wielorogich, gdy trzeci z nich za pewne jeszcze spał w kolebie. Tej samej, z której snuł się do góry dym przez szczeliny między dachem a ścianami. Zostali tutaj pokierowani przez tymczasowego zarządcę osady, wysłanego z grodu Mirt. Siostrzeniec znanego powszechnie redańskiego kasztelana Czabora von Kegel, był znamienitym urzędnikiem, który miał zażegnać tutejsze kłopoty, przyjeżdżając z miechem wypełnionym po brzegi koronami. Za powstrzymanie zaginięć i zażegnanie zagrożenia Gór Pustulskich, nie można było żądać niemało – tutejsze tereny stanowiły gwarant bezpieczeństwa karawan kupieckich, przemierzającym doliny górskie ze wschodu, a futra, mleko i mięso owcze było cenione na całym kontynencie. Osada Birka, z której pochodziła Helif, prowadziła żywy handel z Wider. Dziewczyna potrafiła rozpoznać w tutejszej stajni czysto krwiste konie z tym pierwotnym temperamentem, które hodowali jej rodacy. Potrafiła również rozpoznać ser z tutejszych mleczarni oraz miękkie, soczyste i smakowite owcze mięso z tutejszych hodowli.
Wszystko zaczęło się tutaj, na górskiej hali, gdzie znikały owce, porywane przez wynaturzone stwory. Z tuzin zwierząt zdążyło zginąć, nim wysłano najemników. Trzech sprawnych łowców zasadziło się i ukatrupiło dwie bestie. Miejscowi barwnie opisują przyniesione truchła, ale nikt nie potrafił jasno stwierdzić, czym były potwory – „Wysokie na trzy strzały, z wyliniałym futrem, a kły miał jak szable.”; „Kiedy je zobaczyłam, to myślałam, że to jakiś zły sen. Szerokie, łuskowate plecy, zakończone szponami łapy, a na ogonie coś w rodzaju kolców.”; „Ma jakby dwie twarze - jedną ludzką, obdartą ze skóry i zdeformowaną, a drugą, złą i bestialską, niczym z koszmaru. Nogi jak u zająca, i łapska z pazurami. Jak widziałem to z daleka, to chyba dusza mi zamarzała."; „Takie coś wielkiego, jak utuczony królik, ale z nóżkami jak krowa. I te oczy... takie jakby nienasycone. Może to diabeł zmył się ze świata podziemnego i teraz na ludzi poluje.”; „Wychudła bestyja o rzadkim szaroburym futrze i wyłupiastych oczach, wielkich uszach i paskudnych szponach u czworo łap”; „Nie raz słyszałem jego jęki w ciemności, coś między ludzkim skowytaniem a wrzaskiem zwierzęcia”; „Śmierdziało w całej wsi zgnilizną, szczochami i mokrym futrem”; „Choć jej ślepia martwe, miałam wrażenie że wpatrują się we mnie te dwa czerwone paciorki”. Nawet doświadczony w temacie wiedźmin nie był w stanie określić czym były bestie na podstawie ochoczych opisów wieśniaków. Ni to pies, ni to wydra, ni kikimora.
Osada Wider znajdowała się godzinę drogi od polany, cały czas lekko pod górę. Karminowy dukt prowadził przez skraj lasu, między dostojnie stojącymi, niewzruszonymi bukami, jaworami szeroko rozkładającymi swoje ramiona, strzelistymi majestatycznymi jodłami i poranioną samotną czarną olchą, której spływająca żywica przypominała sączącą się z rany krew. Wiedźmin przystanął na chwilę. Przypomniał mu się sen. Czerwone bagna, spowity półmrokiem las, składający się z martwych drzew i wysokich czarnych olch. Przypomniał sobie ofiarę i posokę spływającą po ostrzu jego srebrnego miecza. Poczucie przemiany nadal mu towarzyszyło, choć z każdym krokiem nikło, stając się jedynie impulsem drżącym pod skronią. Dopiero po chwili się otrząsnął i dołączył do pozostałych.
Minęli po drodze kapliczkę poświęconą Żywii, przy której leżały przyschnięte polne kwiaty, opróżnione do połowy słoje z miodem i napitkiem, kilka nadgryzionych kawałków sera owczego i garść rozsypanych po ziemi, zgubionych ziaren, których nie zdążyły wyjeść gryzonie. Na moment przystanął tutaj Naor, ciemnoskóry chłopiec, który zawsze stał przy boku Farii. Wyglądał na wiernego sługę, który terminował u niej na kupca, ucząc się nie tylko szacowania i handlu, ale również czytania i pisania, czy fechtunku mieczem. Nie mówił jednak żadnym ze wspólnych narzeczy – posługiwał się jedynie nilfgaardzkim, aczkolwiek wydawał się wyłapywać poniektóre słowa. Tedy Faria przystanęła, widząc chłopca, składającego na ołtarzu Panny Polnej kawałek podpłomyka z porannego posiłku, który uprzednio schował w kieszeni. Wyglądał tak niewinnie. Wtedy wiatr przemykający między falującymi na wietrze suknami liści i pióropuszami z igieł, przyniósł jej słowa z krainy po drugiej stronie.
Ode mnie zależy, kiedy zakończy się twoje życie. Będziesz dla mnie kradł i zabijał, będziesz dla mnie tańczył i śpiewał, będziesz dla mnie milczał i czezł. Z trudem wyrwała się ze stanu odrętwienia. Naor już dawno dołączył do pozostałych, ale po chwili odwrócił się, wyglądając za swoją protektorką.
Dalej szlak prowadzi na górskie szczyty, bezpieczniejszą drogą ku Małej Pokrywie, Pokrywie Średniej i Dużej. Niektórzy kupcy przemierzają tamtejszą Przełęczą Skrzydle granicę, zmierzając do Kaedwen – tym samym unikając nie tylko bestii kryjących się w gęstwinach i grotach, ale przede wszystkim omijając zbójników. W przeciwną stronę można dotrzeć granią ku Sokolnicy i Czarciej Czubie, a dalej to już po Pustulę, najwyższy szczyt w okolicy. Zawędrować tędy można również do Staneckiej Dolinie, gdzie niektórzy z pastuchów mają swoje chaty. Przepływający tamtędy potok z Szumnicy, zapewnia stały dostęp do wody dla zwierząt, a niewielkie łączki świetnie nadają się pod wypas, a sama dolina dawała schronienie przed silnymi, górskimi wiatrami. Jednakże w ostatnim czasie, mało który pastuch chce się tak głęboko zapuszczać w dzicz, gdy co chwila atakują bestie. Na stałe mieszka tam stary Horst – góral jakich mało. Ponad siedemdziesięcioletni chłop, gdy wyprawił trzy córki za mąż, a dwójkę dzieci pochował, a później jeszcze owdowiał, zamieszkał tam zupełnie sam, hodując kilka zwierząt, pędząc bimber i nadal chodząc po górskich szczytach zbierając brusznice i inne dary natury, choć już nie tak wysoko jak kiedyś. Tamtędy przechodzi również szlak handlowy ku keadweńskiej Olviny. Niedaleko jest też droga na Dziślinę Szczebitek, gdzie wiele jaskiń, wąwozów, skalic i siklawic. Ponoć jedno z piękniejszych miejsc po tej stronie gór. Kiedyś krążyły legendy, że w tej dolinie mieszkają sowoniedźwiedzie i krukowilki, ale nikt ich nie widział. Chłopy i baby z Wider gadają, że to owe wynaturzenia zabijają owce i to one porywają dzieci. Wellen nigdy nie słyszał o takich dziwactwach, ale po czarodziejach wszystkiego można się spodziewać. Farii natomiast przychodziły wyobrażenia z baśniowej książki, otrzymanej od swojego papy Garibalda. Do dziś tom znajduje się na jednej z półek w jej pokoju – „Królestwa Północy okiem Sałaty”, wyszły spod pióra cudacznego naukowca, obieżyświata, pisarza i pijaka, który twierdził, że przybył z innego świata. Na stronie jednego z opowiadań, bodajże zatytułowanego „Cisza wśród drzew”, widniała nieudana rycina czegoś, co przywodziło na myśl kalekiego gryfa – rzekomego sowoniedźwiedzia.
Poznali się w Zajeździe „Na Roztaju Potoków”, gdzie podawali najsmaczniejszego pstrąga, którego kiedykolwiek próbowali. Zupełny przypadkiem los splot ich historie właśnie tutaj na zupełnym zadupiu Redani, za sprawą brodatego niestarego jegomościa – podającego się za Lubarta von Falkenrath, syna zamożnego handlarza i właściciela jednego z zakładów wełniarskich w Aldersbergu. Mężczyzna potrzebował uporać się z niebezpieczeństwem, które zagrażało nie tylko mieszkańcom Wider, a dalej okolicznym osadom, ale przede wszystkim jego biznesowi. Właśnie stąd sprowadzał najlepszej jakości włókna z okrywy owiec i jagniąt, z których później produkowano drogie haftowane płaszcze i peleryny, barwione sukna i tuniki, przepiękne dywany i gobeliny oraz sztandary i chorągwie. Rozmówiwszy się uprzednio z wysłannikiem hrabiego, zaproponował każdemu po 200 koron, a od siebie dorzucił jeszcze po 30 sztuk złota i zniżkę na produkty z faktorii jego ojca.
Poznali się przy potężnym bukowym stole, gdzie Lubart wszystko dokładnie im wyłożył. Wyłapał ich z karczemnej sali, jakby znał ich przeszłość i umiejętności. Nakarmił ich i napoił. Wskazał kierunek podróży. Sam obawiając się niebezpieczeństwa ze strony bestii z gór, obiecał poczekać na nich w owym zajeździe, przed drogą darując im list do tymczasowego zarządcy Wider.
Poznali się, choć nadal byli dla siebie obcymi. Faria di Marina — niebrzydka metyska o jasnej karnacji i potrójnej, szpecącej okolice prawego oka szramie. Jasnobrązowe, długie włosy spięte miała wysoko na rivski kucyk. Na sobie miała aketon podszyty futrem, przepaskę z barwnej szarfy, rękawice i buty z wyprawionej wzorzystej skóry. Oprócz powyższych nosiła też kiścień przy pasie i tarczę przepasaną rzemieniem przez plecy. Mówi biegle zarówno we wspólnym, jak i w nilfgaardzkim. Natomiast łatwo zauważyć u niej obco brzmiący akcent, który już na początku rozmowy zdradza, że nie jest ani Redanką, ani nawet z szeroko rozumianej Północy. Przedstawicielka interesu własnych rodzicieli, która przyjechała do Redanii spłacić zaciągnięty wiele lat temu przez matkę dług. Przebywała w towarzystwie czarnoskórego młodzieńca, który nie opuszczał jej na krok.
Poznali się niedawno, ale zdążyli sobie zaufać na tyle, że mogli zapaść w spokojny sen w swoim towarzystwie. Helif z Birka — wysoka, dobrze zbudowana kobieta o jasnobrązowych włosach do ramion, orzechowych oczach i ogorzałej, wysmaganej wiatrem cerze. Policzki miała ozdobione drobnymi bliznami, nos upstrzony piegami. Nosiła się jak osoba związana z wojaczką czy po prostu człowiek drogi w niebezpiecznych czasach, najczęściej w brązach i beżach. W walce posługiwała się imponującą glewią. Redańska awanturniczka, uczestniczka wojny z Niflgaardem, była głośna i bezkompromisowa. Przybyła tutaj, jak twierdzi, bo miała coś jeszcze do załatwienia.
Poznali się zaledwie kilka dni temu, a już czuli się drużyną. Wellen zwany truposzem — przeciętnego wzrostu wiedźmin o czarnych włosach, średniej długości, zaczesanych do tyłu oraz bliźnie przechodzącej w poprzek nosa, drugiej przecinającej skośnie czoło, prawe oko, aż po lewy policzek i trzeciej nad lewą brwią. Ubrany w czarny, skórzany ćwiekowany napierśnik, czarne rękawice długości niemal do łokci, na plecach nosił dwa miecze. Wychowanek szkoły kota był małomówny, ale jasnym było, że sprowadziły go tutaj pieniądze.