Baszta Więzienna

Obrazek

Komandoria namiestnika Novigradu i schronienie hierarchy na czas wojny lub politycznego niepokoju. Najbardziej zmilitaryzowany punkt w mieście, mieści on trzon novigradzkiej straży i nie szczędzi środków na utrzymanie grodu w pokoju. Oraz pokoju w grodzie.


Dziki Gon
Awatar użytkownika
Posty: 2401
Rejestracja: 18 mar 2018, 4:22

Baszta Więzienna

Post autor: Dziki Gon » 22 maja 2018, 18:46

Obrazek


Ta najdalej wysunięta na północ część kompleksu zamkowego to istny klejnot w koronie miejskich placówek penitencjarnych. Wysoka, solidna, kobylasta, zbudowana z kilku warstw czerwonej cegły. Baszta Więzienna z prawdziwego zdarzenia. Nie żaden zawilgły loch tak jak ten pod zamkiem albo szumnie zwany miejskim aresztem sracz. Tu panuje wyższa kultura, surowa selekcja przewiduje miejsca tylko dla tych najbardziej zasłużonych, to jest więźniów politycznych oraz przestępców znaczniejszego kalibru.
Większość osadzonych tu duszyczek nie może narzekać na nudę ani na brak uwagi. Mury te — dość grube, by stłumić nawet najbardziej rozdzierające wrzaski — pełne są atrakcji, a profesjonalna obsługa spędza na obiekcie każdą chwilę każdego dnia i nocy, duszyczkom okazuje swe szczere zainteresowanie. W licznych apartamentach lza powyciągać się za wszystkie czasy na iście królewskich rozmiarów łożu, ogrzać kości przy rozżarzonych węglach, zakosztować zmysłowego masażu… Nie może być inaczej, skoro sam pan Namiestnik zwykł osobiście tu zachodzić, doglądać pensjonariuszy, troszczyć się o wszystkie ich potrzeby. Czasem w ramach onych wizyt przyjacielsko zagaduje gości, kiedy indziej ucina sobie z którymś długą rozmowę przy nastrojowym blasku świec lub większego płomienia.
Jak dotąd, nie odnotowano żadnych zażaleń pod adresem Baszty Więziennej ze strony jej licznych lokatorów. Najlepszym potwierdzeniem wysokiego standardu zakwaterowania niech będzie zaś fakt, że prawie wszyscy, którzy mieli szczęście trafić do owego cudownego sanatorium, po dziś dzień nie zdecydowali się go opuścić.
Ilość słów: 0

Kościej

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Kościej » 22 wrz 2019, 1:44

Rzut na spostrzegawczość

Nieprawidłowy rzut kością!
Ilość słów: 0

Dziki Gon
Awatar użytkownika
Posty: 2401
Rejestracja: 18 mar 2018, 4:22

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Dziki Gon » 22 wrz 2019, 15:02

Biuro naczelnika Baszty pogrążone było w ciepłym, płomienistym półmroku umykającym w kąty i szpary między meblami przed blaskiem polan trzaskających w głębokiej, czarnej gębie paleniska. Poza kominkiem, jedynym źródłem światła w pomieszczeniu była pojedyncza świeca topniejąca wprost na blat sekretarzyka, której płomień połyskiwał na grubym, złotym sygnecie justycjariusza z każdym ruchem jego dłoni. Biuro było chłodne, pomimo trzasku polan. Chłodna była cała Baszta Więzienna, nieważne, ile rozpalono pieców, żelaznych koszy i opałek, zawsze wypełniało ją przejmująco zimno, na które nikt nie zdawał się zwracać uwagi. Równie nieskuteczne w ogrzewaniu murów fortecy zdawały się wszechobecne tapiserie Wiecznego Ognia.
Tapiseria w izbie naczelnej wisiała na gołej, kamiennej ścianie po prawicy naczelnika.
Giles Brandesdorfer zasiadał na krześle z wysokim oparciem i pochylony na jakimś opasłym woluminem w szkarłatnej oprawie, zapełniał jego stronę równym, pochyłym pismem. Gdy do pomieszczenia wprowadzono Rudolfa, odprawił wartownika gestem, błyskając w świetle świecy zdobiącym jego serdeczny palec sygnetem Wiecznego Ognia. Nie odezwał się, kiedy zostali z wezwanym sam na sam, ani nie zaproponował szampierzowi, by ten usiadł — poza krzesłem przy biurku, w zasięgu wzroku nie było i tak nawet jednego zydelka — lecz uniesionym palcem lewej dłoni dał do zrozumienia, że potrzebował jeno jeszcze chwili.
Był młody, jak na przedstawiciela wyższej hierarchii w świątynnej straży, wyglądał bez mała na dwudziesto-, trzydziestolatka. Miał przystojną twarz, mocną, nieco kwadratową szczękę, której nie brukał śladem zarostu. Włosy kruczoczarne, przycięte krótko i falujące w naturalnie bezładnych kosmykach. Rudriger nie widział dobrze jego oczu, lecz coś podpowiadało mu, że były niebieskie i zimne jak lód.
Były.
Pan Rudolf z Tegamo, szampierz miejski. — Brandesdorfer zatrzasnął energicznie wolumin i odsunął się od blatu sekretarzyka. Głos również miał młody i żwawy, wręcz życzliwy. — Wybaczcie, że kazałem wam czekać, złapaliście mnie, jak to mówią, in flagranti. Giles Brandesdorfer. — Powstawszy i okrążywszy biurko, młody mężczyzna wyciągnął dłoń na powitanie. Nie tytułował się. Odziany był również jak na wieczorny spacer ulicami miasta, w prosty, czarny kaftan zapinany pod szyją i parę wypastowanych oficerek. Lekki uśmiech na jego wąskich, bladych ustach tak samo mógł budzić zaskoczenie, lecz zdawał się całkowicie naturalny i niewymuszony. — Dziękuję za tak szybką odpowiedź na wezwanie. Nie mieliśmy jeszcze przyjemności, znacie tu pewnie tylko naszego małodobrego mistrza, Jakuba Ketcha.
Jestem pod waszym wielkim wrażeniem, jeśli pozwolicie, że wtrącę. Znałem osobiście naszego nieodżałowanego Rosiera, to był fechmistrz! Trzy lata służby to nie bagatela w tym zawodzie. Ubił na piachu Czerwonego Kura, Gabriela Verai, słynny Sarkis z Geso nawet go nie drasnął, cóż nam wtedy dali za taniec! Sądziliśmy, że będzie pełnił miastu świętą posługę jeszcze co najmniej drugie tyle, lecz potem stanął z wami oko w oko. Pozwólcie, że zapytam: pamiętacie ten pojedynek? Czym zawiódł stary Rosier? Nie miałem przyjemności znajdować się wtedy na widowni.
Perorując dalej, Brandesdorfer mimochodem zaprosił Rudolfa do udania się za nim na zewnątrz. Szli wolnym krokiem wzdłuż krótkiego, wąskiego korytarza, mijając po drodze skrzydła dębowych drzwi wiodących zapewne do pozostałych pomieszczeń administracyjnych lub wartowniczych koszarów. Justycjariusz przystanął, gdy minęli wrota czekające na samym końcu korytarza i dotarli do niesławnego serca baszty. A raczej do jej przepastnej, wąskiej, czarnej jak piekło gardzieli, która łakomie pochłaniała każdego dnia kolejne beznadziejne ludzkie istnienia. Szerokie, kamienne schody pięły się tam zarówno w górę, jak i w dół, załamując się między kolejnymi poziomami fortecy. Na ich piętrze szampierz nie dostrzegał ani jednej celi, być może prowadziły do nich któreś z tuzina kolejnych ciężkich drzwi otaczających ich ze wszystkich stron. Przy niektórych rzeczywiście czuwali uzbrojeni wartownicy.
Przez chwilę jedynym, co Rud słyszał, było mrożące krew w żyłach echo dobiegające gdzieś ze znajdujących się pod nimi trzewi. Echo wrzasków. Brandesdorfer zdawał się w ogóle go nie zauważać.
Powiedzcie mi, Rudolfie, jeśli tak mogę się do was zwracać… Czy widzieliście się już z jego najwyższą znamienitością sędzią Ramelisem? — Uwadze Frei nie umnkął przekąs, z jakim młody naczelnik wypowiedział tytuł zgorzkniałego Ramola. — Słyszałem, że miał was spotkać zaszczyt bycia powiadomionym o zaistniałych w toku jednej ze spraw precedensach prawnych przez niego osobiście. Czy dobrze ufam, że was powiadomił? Zaznajomieni jesteście z powodem waszego wezwania?
Niezmiennie, młodszy justycjariusz przemawiał tonem odzierającym słowa z jakiejkolwiek formalności. Niezgadzające się z tym tonem — z całą resztą sylwetki mężczyzny, gestami, ruchami, mimiką gładkiego oblicza — jasne, zimne oczy zwrócił ku szampierzowi.
Ilość słów: 0

Ivan
Awatar użytkownika
Posty: 804
Rejestracja: 16 mar 2018, 12:47
Zdrowie: Zdrowy
Profil Postaci: Profil Postaci
Karta Postaci: Karta Postaci

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Ivan » 22 wrz 2019, 20:52

Rudolf stał i marznął, zasłuchany się w trzaskające w kominku polana oraz we własne myśli, przenoszące go w dzień, kiedy dane mu było mu wkroczyć na zamek, a nie tylko zatrzymać się przy jego murach. W dzień śmierci Henrego Autevielle.
Przeoczył palec i pierwsze spojrzenie oczu zimnych jak lód. Ocknął się dopiero, gdy usłyszał swoje miano i funkcję.
Hm? — zreflektował się. I pomilczał, przytakując na introdukcję. Giles Brandesdorfer sam zdążył go sobie przedstawić. Ściągnąwszy rękawicę, uścisnął podaną dłoń swojemu krzywemu zwierciadłu, również w wypastowanych oficerkach i czarnym kaftanie. Nie przyznał się do znajomości z Ketchem, wypomnianej mu już w pierwszym zdaniu, zbyt zajęty powstrzymywaniem się od pokręcenia głową. Jeżeli młodszy justycjariusz wiedział nawet to, z kim zwykł się znać miejski szampierz, pozostawało pogratulować mu przenikliwości lub informatorów oraz wróżyć świetlanej przyszłości. A tylko współczuć ściganym przezeń oskarżonym.
Niestety, nie pamiętam — powstrzymał się od zwierzeń Rudolf, nie bez dozy prawdy, bo z tego, co faktycznie zdarzyło mu się pamiętać, stary i jak dotychczas sprawdzony Rosier nie zawiódł w niczym. Szczegółowość pytania justycjariusza była zgoła niedorzeczna i proszącą się o puentę wyświechtanego w środowisku szampierzy dowcipu: „Wyłącznie dlatego, mój stary, że lepiej machał mieczem.” Rudolf nie zdecydował się, by ją zacytować, nawet pomimo życzliwego podjęcia go przez Brandesdorfera. Zwłaszcza z powodu życzliwego podjęcia go przez Brandesdorfera.
Zaproszony gestem szermierz ruszył za przedstawicielem prawa, poprzez wrota, korytarze i mijane drzwi. Zatrzymując się w sercu baszty, nieomal na skraju ziejącej pustką i zapomnianymi żywotami otchłani. Rudolf, na przekór sobie, spojrzał w czarną czeluść, na miriad stopni w dół, które bezgłośnie upomniały się o jego duszę. Powstrzymał wielką ochotę, aby splunąć w odpowiedzi. Wzdrygnął się też, ledwie zauważalnie, dając pozór, że to tylko hulające po baszcie zimno. Smród wilgoci i wykwitającej na ścianie pleśni towarzyszył mu jak stary, długo niewidziany przyjaciel. Wiedział, że będzie wyczuwał go w ubraniu nawet na długo po tym, jak opuści zamek. Myśl, że opuści, dodawała mu wszelkiej otuchy jaką ten marny świat miał mu do zaoferowania.
Miałem okazję się widzieć — potwierdził, samemu mając wielką ochotę na przekąs doprecyzowania jak wielkim zaszczytem było dlań zostanie osobiście powiadomionym. — Jego najwyższa znamienitość. — Rud wymówił pełen tytuł bez krzty złośliwej zjadliwości, która, choć będąca jak najbardziej na miejscu, nie przystawała komuś, kto pragnął aspirować do miana rycerza. — Poinstruował mnie raczej zwięźle, bym oczekiwał dalszych dyspozycji. Abym samemu również pozostawał dyspozycyjny. Niniejszym pozostaję. — Lekki ukłon, by zamaskować nagły, choć może przedwczesny błysk triumfu w oczach szampierza. Że oto, mając więcej szczęścia niż rozumu, dane mu będzie rozmówić się z osadzonym na zupełnie legalnej drodze. Być może nawet reprezentować go, po właściwej stronie barykady. Cała otucha marnego świata wypełniła go tak, że aż musiał się wyprostować, zastępując naraz nieładne podejrzenia, że został tu wezwany z powodu zadenuncjowania przez zaniepokojonego Ketcha. Lub z zemsty Morcerf, która finalnie zdecydowała, że ich kłótnie i ekscesy ostatecznie i ultymatywnie przestały ją bawić i zabijać jakże uciążliwą w związku rutynę. Wątpił, co prawda, by nawet hrabina, pomimo niebywałej biegłości w tejże materii, zdołała oplotkować go tak szybko. Wątpił, bo nie wierzył w cuda. Choć może winien zacząć.
Ilość słów: 0

Dziki Gon
Awatar użytkownika
Posty: 2401
Rejestracja: 18 mar 2018, 4:22

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Dziki Gon » 23 wrz 2019, 0:34

Szkoda — skwitował odpowiedź Ruda naczelnik, uśmiechając się półgębkiem.
Nie zdradzał zafrasowania zdawkową skrytością szampierza, a na jego deklarację i wyjątkowo finezyjnie zamarkowany ukłon zareagował jedynie szerszym uśmiechem. Splótł opuszczone ramiona.
Zaiste jesteście rzadkim gatunkiem, Rudolfie. Wyśmienicie. Prawdę mówiąc, a wierzę, że mogę mówić przy was szczerą prawdę, nie spodziewaliśmy się, że dyspozycyjność wasza i pozostałych fechmistrzów będzie faktycznie konieczna, ale zostaliśmy… odrobinę zaskoczeni. — Kącik ust Brandesdorfera drgnął subtelnie. — Widzicie, zdarza się, aże oskarżony powołujący się na wyrok bożego sądu nie jest zdolny do samodzielnego reprezentowania się w nim, rzadko, ale zdarza się. W takim wypadku, wzorem świeckich procesów cywilnych, przysługuje mu prawo do reprezentanta. Oraz do wybrania go sobie spośród ochotników. Dopiero w przypadku braku takowych, reprezentanta wyznacza miasto, korzystając z własnych, wybaczcie tak brzydkie określenie, „zasobów”.
Wybaczcie również, że was pouczam w arkanach podstawowego prawa karnego — dodał, wzruszywszy ramionami z ewidentnie intencjonalnym wyrazem uprzejmego zażenowania na twarzy. — Sami pewnie przyznacie, iż nasze novigradzkie jego rozumienie ma swoje zawiłości, a co bardziej liberalne katedry Akademii Oxenfurckiej, niestety, nie zawsze były skłonne wykładać je z należytą rzetelnością i autentycznością. Przechodzę do sedna naszego drobnego zaskoczenia. W dotychczasowych rzadkich wypadkach, gdy niezbędne było uciekanie się do reprezentantów, zwykle uciekano się do nich drogą miejskich „zasobów” i za zrzeknięciem się prawa do wyboru. Widzicie, niecodzienność to, żeby stający przed majestatem trybunału skazaniec posiadał koneksje wśród szampierzy sądowych.
Dobywające się z głębokiego podbrzusza Baszty skowyczące echo ucichło, nie nagle, nie z wrzaskiem, lecz z żałosnym, słabnącym jękiem. Rozmowie Rudolfa z Brandesdorferem przygrywało już tylko skrzenie się węgli w pobliskim koksowniku, a poza nim, cisza. Zakrzepła jak krew cisza pachnąca zimnem, pleśnią, wilgocią, obrastającym zagłębienia w murach grzybem.
Młody justycjariusz nie uśmiechał się już. Mimo to, tembr jego głos nic nie stracił na spokojnej, życzliwej niefrasobliwości. — Zupełnie jak staremu Rosierowi, do głowy nam nie przyszło, że staniemy oko w oko z wami. Figuratywnie, oczywiście. A jednak. Nasz niecodzienny oskarżony, którego tuszę, że nie ma potrzeby wam przedstawiać, wezwał was na obrońcę z tytułu oraz imienia, ledwie w porę! Czas na to upłynąłby mu teraz, wyobrażacie sobie? Rudolfie, wszystko w porządku?
Półmrok fortecy zamigotał mu przed oczami, zakrzywił się, zachwiał. Rudolf razem z nim. Poczuł urękawiczoną żelazem dłoń ściskającą go za żołądek, a potem kolejną, nagą — na ramieniu. Namiestnik Brandesdorfer, jego lustrzane odbicie, pomógł mu odzyskać równowagę.
Tutaj, oprzyjcie się. — Podeszli do jednej z otaczających schody kolumn. — Słyszałem o waszym nieszczęśliwym wypadku na bankiecie. Nie frasujcie się, nie jesteśmy znów święci, każdemu czasem wino uderza do głowy — Giles mrugnął. — Z tej właśnie przyczyny, oraz gwoli nasycenia biurokratycznej mantikory, pouczam was, że i wam przysługują w zaistniałej sytuacji pewne nienaruszalne prawa. Prawo do odmówienia obrony. Prawo do wycofania się, najpóźniej dzień przed wyznaczonym terminem procesu. W Wolnym Mieście Novigrad prawo jest bowiem władzą surową i nieubłaganą, lecz zawsze sprawiedliwą. Czy czujecie się stosownie pouczeni? Decyzję lza wam podjąć po osobistym widzeniu z oskarżonym, kolejnym waszym nienaruszalnym prawie. To jest, jeśli życzycie sobie z niego skorzystać.
Jakby znając odpowiedź Frei na długo zanim zadał stosowne pytanie, justycjariusz przerwał na krótką chwilę, po której uraczył go zwięzłą eksplikacją przebiegu odwiedzin u kuracjuszy Baszty Więziennej. — Widzenia trwają najdłużej kwadrans. Choć zdarza się, że możemy zezwolić na wyjątki — zasugerował, a kącik jego ust drgnął ponownie. — Zdać należy, oczywiście, wszelkiego rodzaju oręż i przedmioty zabronione. Sztućce, koziki, rzemienie, sznurowadła. Widzący się mają prawo do pełnej prywatności, to jest rozmowy w cztery oczy, nie licząc przypadków, w których ryzyka takiego podjąć nie możemy z uwagi na bezpieczeństwo odwiedzającego. Lub osadzonego. Nie jest to taki przypadek. Uprzedzam jednak, że wartownik na każdej ze strzeżonych cel ma obowiązek skontrolować ją co równe pięć minut. Poza tym jednak, gwarantujemy poszanowanie z naszej strony prawa poufności między odwiedzającym a osadzonym.
Czy zarządzać widzenie, Rudolfie?
Błękitne oczy przenikały go jak sztylety, jak sople lodu.
Ilość słów: 0

Ivan
Awatar użytkownika
Posty: 804
Rejestracja: 16 mar 2018, 12:47
Zdrowie: Zdrowy
Profil Postaci: Profil Postaci
Karta Postaci: Karta Postaci

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Ivan » 24 wrz 2019, 1:12

Oględnie mówiąc, Rudolf był więcej niż odrobinę zaskoczony. Nie tylko kuriozalnym obrotem spraw, który właśnie przedstawiał mu jego niezawisłość Brandesdorf. Przede wszystkim tym, jak rysowały się w swoim całokształcie. A rysowały się, mówiąc nieoględnie, jak pierdolony cyrk. Względnie obwoźny lupanar.
Jakież to wyświechtane prawa, jakie wyciągnięte na światło dnia precedensy, a w końcu, jakie przewały i układy zostały poruszone, by dopuścić się do ziszczenia się rzeczywistości, w której Wolne Miasto Novigrad nie tylko jest arbitrem rodowej wróżdy, ale użyczało oskarżonemu własnego szampierza w charakterze sekundanta?
Po raz kolejny dzisiejszego dnia Rudolf poczuł się bardzo głupi i bardzo stary. Powoli za stary, by ogarniać cokolwiek więcej poza czubkiem swojej wiernej Viroledanki. Słuchał i nie dowierzał. Gdyby justycjariusz zechciał poinformować go do tego wszystkiego, że miasto urządzi po ordaliach bankiet na koszt podatników, z dziwkami i pokazem sztucznych ogni, nie zdziwiłoby go to bardziej.
Jako, że chodziło o Egona, wysłuchał wszystkiego pokornie niby sztubak wykładu na zakończenie semestru, jedynego, na którym był obecny. Nie kwestionował, nie przerywał, nie dziwił się niczemu. Wziął swoją niewiarę i przybił ją do ściany najgrubszym ćwiekiem, jaki miał w zanadrzu, zawieszając na nim wszystkie domysły i obiekcje. Miał ich kilka. Że oto stary Heino lub rodzina inkryminowanego uruchomiła własne koneksje, w porównaniu z którymi jego znajomość z Ketchem oraz angażowanie Morcerf jawiło się równie śmiesznie co samotne protestowanie pod gmachem sądu lub obrzucanie baszty zbukami. Że oto sam tretogorski dwór poczuł się objąć kuratelą renomowane nazwisko albo kto wie, sam Egon trzymał tego asa w zanadrzu, znając, że Rudolf istotnie będzie mógł przyjść mu w sukurs na ordaliach. W tym ostatnim przypadku zwlekał z wyciągnięciem karty do ostatniej chwili, być może grając na zwłokę. Ewentualnie, ktoś podał mu ją całkiem niedawno.
Rud nie wykluczał samego Brandesdorfera jako zaangażowanej strony. Zupełnie irracjonalnie, bo przecież nie posiadając ku temu żadnych logicznych przesłanek. Wyłącznie na podstawie nieokreślonego i nonsensownego odruchu lękowego przed machiną intrygancko-polityczną Novigradu, w której żarnach właśnie przyszło mu się znaleźć. W zwyczajowym charakterze bezwolnego narzędzia. Boskiej woli, którą z powodzeniem odgrywał przez ostatnie kilka lat swojej służby.
Justycjariusz wiedział o nim wszystko, wliczając zeszły wieczór na wzmiankę, o którym powstrzymał oskomę przypieprzenia mu w mrugający oczodół. Nie było potrzeby nikogo przedstawiać ani tym bardziej potwierdzać. Odczuł za to potrzebę, zaprzęgnięcia swej pamięci na dwie dekady wstecz, starając się skojarzyć czy kiedykolwiek podczas odczytywania listy obecności, nazwisko Brandesdorfer rozbrzmiewało w którymś z ostatnich rzędów auli. Prawda, justycjariusz wyglądał młodo, ale przecież Rudolf również. I obydwu zdradzały przede wszystkim oczy.
Czujemy się stosownie pouczeni — oświadczył w końcu, nie odrywając swoich od stojącej przed nim inkarnacji sprawiedliwości. Inkarnacji, która pomimo oczywistych wątpliwości, jak i ogólnej nieufności, była mu w tej chwili bardzo po drodze. — A z widzenia zamierzam oczywiście skorzystać.
Odpasawszy Viroledę, pochylił się ostrożnie, by nie uciskać nadto wątroby, sięgając do cholewy, po mizerykordię. Bardzo wąskie ostrze wykute z jednego kawałka stali, obleczone prostą czarną rękojeścią i nie inaczej niż Rudolf i jego miecz — opatrzone mottem. ULTIMA DECIDET — głosiły wytrawione na klindze runy.
Gdzie zdać? — zapytał, ewidentnie zdradzając się ze swoim pośpiechem, jako że nigdy nie miał w zwyczaju równie szybko i bez oporów rozstawać się ze swoją bronią. Mości Giles, mógł się założyć, zapewne wiedział także i o tym. Jeśli nie, to przynajmniej domyślał, bo nietrudno było tego dociec z samego widoku. Bez ciężaru u pasa, Rudolf czuł się jak ostatni chuj. Sterczący i nieswój, jakby za chwilę to jego mieli zamknąć, odebrawszy osobiste przedmioty i kaletę.
Ilość słów: 0

Dziki Gon
Awatar użytkownika
Posty: 2401
Rejestracja: 18 mar 2018, 4:22

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Dziki Gon » 26 wrz 2019, 0:45

Brandesdorfer odparł lakonicznie. — W drodze. Zapraszam za mną.
Poprowadził go w dół spiralnej, czarnej otchłani schodów. Mroku jęków, zimna i rozpaczy, w którym tłumiło się ludzkiego ducha, gasiło resztki nadziei, jak się dusi jednym zaciśnięciem palców płomień świecy. Wilgoć oraz stęchły zaduch w powietrzu nasiliły się, a Rudolf musiał stąpać ostrożnie w ślad za justrycjariuszem i wytężać wzrok. Pojedyncze łuczywa w pozatykanych w ścianę trzonach rzucały im pod nogi światło zbyt wątłe, by poruszać się w nim pewnie, a stopnie gdzieniegdzie były wyszczerbione, gdzieniegdzie śliskie. Czasami od wody, czasami, zdawało się szermierzowi, od krwi.
Naczelnik nie był ostrożny, znał je na pamięć.
Zatrzymali się o poziom poniżej parteru, przy okratowanych, grubo ciosanych drzwiach wzmocnionych żelazną oprawą. Dwóch wartowników pod bronią wyprężyło się na widok towarzyszącego Frei dostojnika, sztywniejąc. Nie tylko oni. Kątem oka szermierz dojrzał po parze przy kolejnych drzwiach na prawo oraz na lewo, zaś ostatni tandem znacznie lepiej słyszał niźli widział. Obchodzili piętro — u obu pika w jednej dłoni, żagiew w drugiej — podkutymi podeszwami butów wydzwaniając równy rytm o klepisko. Nie przypominali lumpów i szkodników włóczących się po ulicach Novigradu, szukających zaczepki z każdym żebrakiem, nagabujących dziwki w zaułkach. W niczym nie przypominali. Z gęby te same chamy, lecz kto liznął wojaczki, poznawał się na zdyscyplinowanej hołocie, dobrze wyposażonej — watowe przeszywanice, broń długa do kontrolowania przeciwnika na otwartej przestrzeni i duszenia oporu w przejściach, krótka do wąskich korytarzy. Patrolujący na ukośnych pasach przecinających piersi dźwigali po niedużej, wcale poręcznej kuszy, zabójczo precyzyjnym narzędziu, gdy szło mierzyć się z przeciwnikiem zmuszonym do przemieszczania się po schodach w górę.
Pan Rudolf z Tegamo — Giles zaanonsował szampierza u wartowników. — Widzi się z osadzonym De Ruyterem, Egonem. Trzydzieści minut. — Darując sobie porozumiewawcze mrugnięcia, Brandesdorfer skinął Rudowi głową. — Zaopiekują się waszym orężem. Besik, odeskortujecie imć Rudolfa do komandorii, gdy czas upłynie końca.
Ta jest, panie naczelniku Brandesdorfer.
Utraciwszy kolejno po ramieniu, to jest pas z adamaszkową pochwą viroledanki oraz puginał, które spoczęły kolejno w ramionach Besika, Freifechter został przepuszczony przez wrota, zza których wracało niewielu. Czuł na karku wzrok młodego justycjariusza wkraczającego tuż za nim w klaustrofobicznie wąski, ciemny korytarzyk będący zaiste rzędem kolejnych drzwi. Na każdych jeno niewielkie okienko krat, na okienku zasuwana od zewnątrz przesłona. Pod przeciwległą ścianą od wejścia, naprzeciw ostatniej celi po lewej, stał pojedynczy zydel, a zydla zerwał się na baczność strażnik.
Po wyłożeniu klawiszowi zdużonym tonem tej samej sprawy i wzięciu skwapliwego kiwnięcia głowy za dostateczną replikę, Brandesdorfer znów zwrócił się na odchodne do Rudolfa. — Ufam, że pół godziny będzie wystarczające. Ja tymczasem będę was oczekiwał.
Klawisz odryglował i otworzył przed nim celę, ostatnią po lewej. Wachlarz światła z rozpalonych w korytarzyku pochodni gwałtownie wdarł się do wnętrza, a po chwili równie gwałtownie zgasł, gdy drzwi zatrzasnęły się za plecami szampierza, pogrążając maleńkie pomieszczeniu w niemal całkowitej ciemności. Tylko rozsunięta pokrywa oberluftu pozwalała Frei cokolwiek dojrzeć. Jego oczy przyzwyczajały się do półmroku powoli. Dostrzegł przeciekający cebrzyk w rogu celi, znacznie wcześniej go poczuł. Smród gówna wymieszany był z ostrą wonią szczurzych szczyn, pleśni oraz gnijącej słomy. Przez chwilę mógł odnieść wrażenie, że znalazł się w martwej ciszy zupełnie sam. Potem jednak spostrzegł w najciemniejszym kącie pomieszczenia także pryczę.
Na pryczy siedział ghul. Wysoki, przygarbiony, ciemny i przeraźliwie chudy. Zachrypiał do niego. — Kopę, Rud.
Ilość słów: 0

Ivan
Awatar użytkownika
Posty: 804
Rejestracja: 16 mar 2018, 12:47
Zdrowie: Zdrowy
Profil Postaci: Profil Postaci
Karta Postaci: Karta Postaci

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Ivan » 27 wrz 2019, 15:40

Rudolf stąpał ostrożnie, podążając za naczelnikiem i skręcając schodami w dół, prosto w półmrok i wspomnienia. Szacując mijaną w drodze penitencjarną elitę, gwardię podzamkową, odruchowo przymierzał się w myślach do spiralnych schodów, wąskich przejść, uzbrojonych w długą i kusze hipotetycznych przeciwników w watowanych przeszywanicach.
Zatrzymawszy się przy ostatniej warcie, Rudolf zdał straży kolejno ramię i protezę.
Wkroczyli w zapomnienie. Chwilę później zostawiono go samego, zaciskającego w ciemnościach powieki, by szybciej przyzwyczaić wzrok. Gdy je otworzył, odruchowo pochylił się, by perspektywą wycisnąć jak najwięcej ze strzępu światła, sączącego się z oberluftu.
Skrzywił się na gówno i szczurze szczyny. Nawet nie na sam ich smród, ale też na związane z nimi konotacje, które wróciły do niego po latach.
Góra z górą, Wesołek — przywitał się fechmistrz, zbliżając w kierunku pryczy. Udając, że rozgląda się po celi. Że rozpoznaje w wyniszczonej pierdlem chudości i zachrypnięciu, pełnego życia szczeniaka i jego śmiech, żywy jak rtęć. — Niezgorszy standard.
To on? Ten sam? Cholera, minęło dwadzieścia lat, a to wszystko jest jak marzenie wariata, jak sen narkomana…
Rud nie dowierzał. Prawda, nie dowierzał już od rana, odkąd spotkał się z Heinem, ale dopiero teraz surrealizm całego spotkania po dwóch dekadach spadł mu na kark z pełnym ciężarem i świadomością.
Surrealizm objawiający się poczuciem niesprecyzowanego zagrożenia, może intrygi na szczytach zdecydowanie wykraczająca poza wąskie pasmo perspektywy najemnego narzędzia. To albo zbyt często sięgał do biblioteczki Morcerf, wypełnionej dworskimi intrygami. Względnie — zbyt mocno dostał wczoraj po łbie. Od razu spodobało mu się to wyjaśnienie. Było najprostsze.
Nie marnował czasu na szczegółową introspekcję. Nie znał podobnego wyrazu. A gdyby znał, byłby daleki od egocentryzmu w sytuacji, kiedy ważyły się losy dawnego druha.
Wiem już wszystko. — Rud nie szczędził konkretów, za to niechał szczegóły. — Od Heina i tutejszego wymiaru sprawiedliwości. Wymiaru, który najpierw zabrania kontaktować mi się z tobą w imię poufności i bezstronności procesu, a ledwie godzinę później sam zaprasza mnie tutaj oficjalną, co najmniej półoficjalną drogą, którą już zamierzałem pokonywać grypsem i łapówką.
W normalnych okolicznościach, Rudolf rozejrzałby się za czymś, na czym mógłby usiąść. Ale w obecnych wszystko był jak najodleglejsze normalności.
Nieźle — skwitował w końcu. — Kto pomógł ci mnie znaleźć?
Ilość słów: 0

Dziki Gon
Awatar użytkownika
Posty: 2401
Rejestracja: 18 mar 2018, 4:22

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Dziki Gon » 28 wrz 2019, 0:42

Cień zarechotał brzydko, chrapliwie i poruszył się na pryczy. Obrócił tułów w stronę rozmytych popłuczyn światła wpadających przez lufcik, a wtedy jego śmiech, mimo wszystko, zabrzmiał jakby znajomo. Zabrzmiał całkiem znajomo.
Mimo dwudziestu lat, mimo zapadniętych policzków, splątanych, przetłuszczonych, posiwiałych z nerwów włosów okalających brudną twarz, mimo zakrzywiających wszystko to półmroków celi oraz półmroku wspomnień, to w głębokich, czarnych kazamatach oczodołów „młodego” de Ruytera nagle błysnęły do Ruda te same dwa wesołe bursztyny, które na porannym kolosie u starego pierda Ordaza błyskały mu przez ramię, podsuwając ściągę od kujona Perière pod pulpitem ławy. Przecież nie dalej, jak wczoraj.
Egoński walnął jednoznacznie w barłóg obok siebie. Lewą dłonią. Prawe ramię, dopiero teraz spostrzegł szermierz, nosił podkulone na prowizorycznym temblaku, nieruchome od barku w dół.
Klapnij se. Nie bój nic, nie zawszawione, zeżarłem wszystkie. — Wyszczerzył głupio zęby, a na wzmiankę o Heinie ożywił się wyraźnie. Naraz zaczął mielić ozorem, jak gdyby urządzili sobie właśnie wieczorną nasiadówę przy pękatym gąsiorku, plotkując beztrosko niby dwie baby przy studni. — Dönitz? Ten miglanc jeszcze się po ziemi kula? Ha, powiedz chociaż, że ołysiał jak stara kobyła! Obaczyłbyś Luisa Recalde. Ura Bura ma kałduna po kolana i wąsa jak Barbian. A Warzecha? Nie próżnował. Napłodził osiem bachorów, osiem! Zmarło mu się ponoć łońskiego roku. Suchoty. Ale ja ci mówię, zachędożył się na śmierć. No i Horthy… — Urwał, ewidentnie rozpędziwszy się bardziej, niż sobie zamiarował, zamamrotał. — Stara kurwa…
Ale! — szybko zmieniając temat, klasnął zdrową reką o kolano. — Patrzcie no jego, imć Rudrygera! Tylko czekać, jak ci łeb osiwieje, a żeś dalej jedna żyła. Dobrze ci się wiedzie, co? Psiakrew, powiedz, że dobrze, choć jeden… Czekaj. — Zmarszczył czoło, dokładnie w chwili, gdy między jednym a drugim mlaśnięciem języka dotarło do niego znaczenie zadanego przez Rudolfa pytania. Łypnął jednym bursztynowym okiem na uchylony w drzwiach lufcik, drugim na szampierza, a nachylając się do niego, dawał jasno do zrozumienia, by ten nadstawiał uszu. — To nie od ciebie?… Nie ty klawiszowi smarowałeś, żeby mi kopsnął wianek?
Ilość słów: 0

Ivan
Awatar użytkownika
Posty: 804
Rejestracja: 16 mar 2018, 12:47
Zdrowie: Zdrowy
Profil Postaci: Profil Postaci
Karta Postaci: Karta Postaci

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Ivan » 29 wrz 2019, 1:19

Rudolf klapnął. Rzyć z tęsknym rozrzewnieniem przypomniała sobie niewygodę tutejszego koja. Wylewność kompana sprawiła, że pomimo głowy ciężkiej od myśli, jego własne tamy również puściły i już po chwili sam zaczął wchodzić mu w słowo. Iście, nasiadówka nad gąsiorkiem w „Hulaj Duszy”, urządzona w zastępstwie wykładu. Zupełnie nie dalej jak wczoraj.
Kula, kula. Szkółkę szermierki, wystaw sobie, tu otworzył. Z pieniędzy, które przypadły mu z rodzinnego spadku. Bywam tam regularnie, żeby potrenować. Łysieć nie wyłysiał ze szczętem, ale owszem, linieje. Prezentuje się, wymaluj, wypisz jak wojewoda w czas przedłużającego się pokoju albo własny wapniak. Zapuścił wąsa? O proszę, winszuję, że w końcu mu się udało, nawet jeśli barbianowski wiecheć… Reinholdzik zszedł? Niech mu ziemia będzie puchem, a bachory zgodne do podziału ojcowizny. Osiem, znaczy się osiem legalnych? Ha, zawsze miał problem z wyciąganiem na czas. Pomnę, że już na treningach za każdym razem trzymał stal w ręku najostatniejszy ze wszystkich...
Również zatrzymał się przy Antonie. Ale tematu nie unikał.
Nie dało się inaczej. — Było to z jego strony, stwierdzenie, nie pytanie. — Stal wołała. Ręka musiała — mówił w ciszy, rozumiejąc starego druha tak, że zdawało się, że na pryczy siedzą nie dwie, ale jedna i ta sama osoba. — Poszła krew. Własna się schłodziła. No i chuj, no i cześć. Taki finisz. — Pokiwał głową, w zamyśleniu wspominając Antona, niegdyś również i jego druha. Honorując pamięć tej przyjaźni krótkim: — Szkoda.
Swojego powodzenia nie skomentował inaczej jak wzruszeniem ramion i zwyczajowym „Od wyroku do wyroku.” Zanim przerwała mu wątpliwość Egona i tym razem to na niego wypadła kolej, by po czasie dotarło do niego znaczenie zadanego przez rozmówcę pytania.
Nie. Nie ja. Nie zdążyłem. Próbowałem znaleźć twoją familię, wywiedzieć się… Może Heino? — zaryzykował strzał, w sumie całkiem pewny. — Byłem u niego rano. Radziliśmy w twojej sprawie. Cholera, mieliśmy nad czym, bo z początkowych ustaleń wynikało, że to ja będę występował przeciw tobie w tej sprawie. Przeciw tobie... — Rudolf urwał, zawiesiwszy wzrok na temblaku swojego rozmówcy. — Albo twojemu sekundantowi. A teraz mówią, że przyjdzie mi być twoim obrońcą. Mało tego, że nie z prywatnej, ale z urzędowej stopy.
Nie żeby było mi z tym źle. Przystanę na to. — Szermierz zapatrzył się przed siebie, potrząsając głową, jakby dla otrząśnięcia się z niedowierzania. — Ale tu odchodzi jakiś grubszy wał, Ego. Myślałem, że o tym wiesz. Że sam miałeś w tym udział. — Może faktycznie Heino? Bo jeśli nie Heino, to kto? Rud cmoknął w zamyśleniu, zawahał się przez moment. — Słuchaj, wiem, że to zabrzmi kretyńsko, ale odpowiedz mi i tak. Studiował z nami na roku jakiś Brandesdorfer?
Ilość słów: 0

Dziki Gon
Awatar użytkownika
Posty: 2401
Rejestracja: 18 mar 2018, 4:22

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Dziki Gon » 29 wrz 2019, 12:11

Szkoda. „Wesołek” nie musiał nic mówić, Rud wiedział sam, widział odpowiedź w parze osadzonych głęboko w wychudłej twarzy, złotawych oczu. Złość, smutek. Ból. Oraz ogrom wdzięczności, że przyjaciel nie dziwił się, nie dopytywał.
Egon zamyślił się, mierzwiąc przyprószone siwizną włosy. — Naczelnik? Nie, psiakrew, pamiętałbym te rybie oczyska… No i nie z urzędu, Rud. Dzisiaj miałem, wystaw sobie, ostatnią rozprawę i powiem ci, sprytnie to sobie ukręcili, jeśli się nie mylę. Pewno tobie też nagadali, że miasto wystawi mi sekundanta? Ano, wystawi. Wezmą pierwszego lepszego warchoła spod szynku, najlepiej takiego, co w łapie trzymał dotąd tylko majcher albo dziadowską lagę. Kopsną mu parę koron, żeby podał się na ochotnika, bronić skazanego przed bogami, a potem go rzucą zawodowcowi pod miecz. Et voilà, jak mawiają w Touissant. Pewnie tytułowaliby go nawet nomine temporaria miejskim szampierzem, co im tam. Czci godne potraktowanie oskarżonego z zasłużonej rodziny, co nie? — Uśmiechnął się brzydko. — To jest, jeśli sam nie mógłbym wywołać nikogo, kto by się za mną wstawił. Wiesz, familii, giermka… starego druha.
Ha, no i nie miałem. Myślałem, że Dönitz może siedzieć jeszcze w Novigradzie, ale do głowy nie przyszłoby mi prosić jego, nie chciałem… Pogodziłem się, Rud, wiesz? Jeszcze w Tretogorze. Bo i zasłużyłem. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie wracać na szafot, ale wtedy, wystaw sobie, klawisz podsuwa mi, że mój stary druh Rudriger, co niejakim Rudolfem z Tegamo się nynie zowie, przebywa w mieście, a mało tego, z zawodu broni jego praw w ordaliach. Będzie z godzinę, zanim pewno i sam Brandesdorfer zlazłby mi tu oznajmić, że występuje za mnie jaki Jacko Wyrwichwost albo inny Kulejnoga — Egon zarechotał chrapliwie. — Mówię ci, oczy mi mało nie wyszły! Szkoda, że tu nie „Hulaj Dusza” — dodał, jakby czytał Frei w myślach — bo chętnie posłuchałbym, jak się z Rudrigera robi Rudolfa, miejskiego szampierza. Ha, wywróżyliśmy ci jeszcze na pierwszym roku, że się z szablą ożenisz! A Dönitz? Toć mówiłem, chłopaki, dajcie mu jeszcze dychę, a będzie Dönitz senior, że portreciku od ikony nie odróżnisz! Obaczyłbym go na tej jego szkółce, oj, obaczył…
Pośmiał się jeszcze, rżeżąc jak stary suchotnik, a potem przycichł, przygasł. Popatrzył na lufcik w drzwiach, co do minuty wyczuwając chwilę, gdy światło przysłoniła na moment sylwetka strażnika dokonującego rutynowego oglądu celi. Przysłoniła, a potem zniknęła, oddalając się korytarzykiem z donośnym szuraniem buciorów.
Dziękuję, przyjacielu — podjął skazaniec. — Tobie i Heino, żeście zrobili, co w waszej mocy. Nie spodziewałem się… No, mniejsza. Nie chcę, żebyś za mnie stawał, Rud. Prosiłem, żeby słali po ciebie, bo masz rację, to jest grubsza przewała i potrzebuję twojej pomocy. Ale nie na piachu. Jak przyjdzie pora, powiem, że biorę szafot. Mówiłem ci, ja się pogodziłem. Muszę jeno mieć pewność… Chodzi o rodzinę. Rozumiesz, prawda? Pomożesz mi?
Egon nie potrafił spojrzeć druhowi w oczy. Albo nie chciał. Pochylony na brzegu pryczy, patrzył na własne splecione między kolanami dłonie, kościste i pokryte łuszczycą.
Ilość słów: 0

Ivan
Awatar użytkownika
Posty: 804
Rejestracja: 16 mar 2018, 12:47
Zdrowie: Zdrowy
Profil Postaci: Profil Postaci
Karta Postaci: Karta Postaci

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Ivan » 29 wrz 2019, 23:10

Rudolf słuchał, kręcąc głową. Miasto wystawiające oskarżonemu sekundanta. Zupełnie jakby było to miasta obowiązkiem i interesem. Miast pozwolić oskarżonemu bronić się samemu lub ewentualnie dopuścić samodzielne wyznaczenie przezeń sekundanta spośród familii i przyjaciół. Doprawdy, kuriozalne.
Wcale nie zdziwiło Rudolfa, że powyższa myśl rozbrzmiała w jego głowie głosem starego Topora. Zaiste, sprytnie ukręcili sobie tę sprawę. Sprytnie i nietypowo, zamiast po prostu ukręcić sprawie łeb.
Sprytnie, nietypowo, a przede wszystkim szczęśliwie — poprawił się w myślach. Krucho, oj krucho byłoby bez tego szczęścia, nawet pomimo rudolfowych starań. Śmiesznych starań, by podejść niedźwiedzia tutejszego prawa z wykałaczką.
Tego jak z Rudrigera robi się Rudolfa, nie wyjaśniał. Bo i faktycznie, tu nie „Hulaj Dusza” i nie całe popołudnie do przebimbania, ale zasrana cela i pół godziny pod nadzorem. Za mało czasu, za mało wódki na to, aby wywlekać kolejną historię o bólu i złości.
Pomogę — przytaknął kompanowi odruchowo i odwrócił się do niego powoli, aby odnieść się do poprzedzających pytanie słów. O pogodzeniu się, szafocie i reszcie idiotyzmów.
Gówno — odniósł się, najzupełniej poważnie i spokojnie. — Gówno, gówno i jeszcze raz gówno. Godzić to się możesz z brzuszyskiem albo łysiną na starość. — oznajmił z uprzywilejowaną łatwością kogoś, kto jak na razie nie doczekał się ni jednego, ni drugiego. Ani starości pełną gębą.
Skurwielu, wyjść dla mnie na piach to jak kolejny wtorek. — Rudolf parsknął rozbrojony. — Pójść weń — jak czwartek. Ba, najpewniej i najlepiej pomogę ci właśnie tam. Ale nie tylko.
Nie, tym razem Rudolf nie rozumiał. Rodziny zaznał w życiu bardzo mało. Nie spodziewał się również, by wraz z lat upływem miało to ulec zmianie.
Mów.
Ilość słów: 0

Dziki Gon
Awatar użytkownika
Posty: 2401
Rejestracja: 18 mar 2018, 4:22

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Dziki Gon » 01 paź 2019, 18:22

Tym razem to więzień pokręcił głową, powoli, chrupiąc skostniałymi od bezruchu kręgami w karku. — Nie, Rud. Ja coś czuję, nie doczekam się ani brzuszyska, ani łysiny, ani starości, nawet jeżeli twoje święte miasto nie strąci mi do piątku czapki. Na co masz jeszcze swojej nadstawiać? Ze mną iść, tfu, tfu, w piach? Nie, nie chcę.
Za spojrzeniem przydymionych, zmęczonych oczu, które w końcu popatrzyły na Frei nie żartem, nie z przekorą, nie do wesołej dykteryjki, a z pełną boleści powagą, kryła się historia znacznie, znacznie dłuższa, niźli jedna zwieńczona tragicznym finałem szczeniacka potyczka o kobietę. Historia zbyt długa na dobiegający im końca czas w ciemnicy, być może zbyt długa nawet na jedną noc pod dachem „Hulaj Duszy”, na jeden gąsiorek — z pewnością. A być może zbyt ciemna na te podłe mroki, które prócz piskających w szczelinach ścian szczurów, zimna i smrodu, były im w celi jedyną kompanią. To również Rudriger wyczytał z oczu przyjaciela.
Moja siostra, Anna. — Egon zmienił temat, wracając do wspomnianej wcześniej prośby. — Widziałem ją ostatnio po aresztowaniu w Tretogorze, kiedy gruchnęła nowina o tej farsie, to jest, „ekstradykcji”. Zabroniłem jechać za mną tutaj… Ale ona słucha się, wypisz-wymaluj, jak ty, Rud. — Kąciki jego ust nie zdołały wymusić uśmiechu, choć starał się o to dzielnie. — Myślę tedy… Myślę, że mogła przyjechać. A ja nie chcę jej tutaj. Cokolwiek będzie, ona nie musi tu być, nie musi na to patrzeć, rozumiesz? Proszę, znajdź ją i przemów jej do rozumu, przekaż, że ma się wynosić, wracać do dom. Albo lepiej, do Cidaris, niech jedzie do kuzynostwa.
Nie usłucha cię — potwierdził, jeszcze zanim Rudolf zdążył się żachnąć albo chociaż otworzyć usta. — Tedy jeśli… Kiedy już będzie po wszystkim, mam jeszcze jedną prośbę. Ważniejszą. — Oczy młodego De Ruytera przeszywały go gorączkowym spojrzeniem. Szalonym? Być może. Szalenie zdeterminowanym. — Upewnij się, że ona nie zostanie w mieście, że wyjedzie daleko od Novigradu. Ty też winieneś. Ty, Heino. Tutaj będzie zawierucha. Może jutro, może za rok, za pół… Ale idzie, Rud. Bardzo brzydka zawierucha.
Umilkł. Nie gwoli dramatycznej pauzy, a dlatego, że jak przystało na człowieka spędzającego ostatnio całe mnóstwo czasu w bezczynnym półmroku, miał przednie jego wyczucie. Sylwetka bezimiennego cerbera znów pojawiła się po drugiej stronie lufciku, by pogrążyć celę w ciemności, a łomotanie o drzwi zezwiastowało dwóm kompanom upłynięcie czasu na rozmowę.
De Bie lub Hockenhole — dodał pośpiesznie skazaniec. — U nich mogła się zatrzymać. Prędzej De Bie, familia Hockenhole…
Łomotanie powtórzyło się, bardziej natarczywe. Podążył za nim, nie czekając odpowiedzi, dźwięk odciąganego rygla.
Dobrze było cię znowu zobaczyć, Rud. Wcale dobrze.
Ilość słów: 0

Ivan
Awatar użytkownika
Posty: 804
Rejestracja: 16 mar 2018, 12:47
Zdrowie: Zdrowy
Profil Postaci: Profil Postaci
Karta Postaci: Karta Postaci

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Ivan » 02 paź 2019, 18:26

A choćby. Bo i mnie jej nie doczekać — Rudolf wzruszył ramionami, wypowiadając słowa bez grama żalu, filozofii czy zbędnej podniosłości. — I tak mi pisane. — Owszem, było. Równie dobrze mógł więc wyjść z sensownego powodu, bronić kompana. Nie zaś mordować przebiegłych szlachetków i warchołów na zlecenie grodu jak zawsze. W dodatku za pensję, na którą nie splunąłby dobry rzemieślnik. Zamilknął jednak na ostatnie słowa przyjaciela. Na „nie chcę” argumentu nie miał. Ani odpowiedzi na towarzyszące mu spojrzenie. Dlatego po prostu pozwolił mu mówić.
Kiwnął głową. Na siostrę i jej charakter. Znał kiedyś podobną Annę. Powtórnym skinieniem potwierdził. Że znajdzie i przemówi, że przekaże, że samemu też wyjdzie. Nie parskał, nie przerywał, nie zgłaszał obiekcji, choć miał ku temu kilka niezłych powodów poczynając od „jestem ostatnim, który nadaje się do oddania podobnej przysługi” po „jeśli opuszczę Novigrad, to mnie spróbują strącić czapkę”. Rudolf milczał, bo tak należało, słuchając ostatniego życzenia przyjaciela do samego końca. Dlatego, że w obliczu ostatniego życzenia przyjaciela a być może i jego chwil, obiekcje schodziły na dalszy plan. Na pierwszy — po raz kolejny fakt, że Rudolf mienił się człowiekiem honoru. A tacy mieli w zwyczaju dotrzymywać danego słowa bez względu na osobistą wygodę i bezpieczeństwo. Wiedział, że da Egonowi takie słowo. Poważne, lecz nie szumne. Bez pytania o szczegóły.
Uważaj to za zrobione.
Klawisz załomotał w klapę po raz drugi. Rudolf wstał z posłania, ciężki jak wszystkie grzechy tego pierdolonego miasta razem wzięte. Miasta, które, choć okrzyknięte stolicą świata nagle zaczęło mu być duszne i nienawistne jak zawilgłe mury otaczającego go więzienia.
Dobrze było cię znać.
Z celi wyszedł tak, jakby to właśnie jego mieli wyprowadzać na szafot.
Ilość słów: 0

Dziki Gon
Awatar użytkownika
Posty: 2401
Rejestracja: 18 mar 2018, 4:22

Re: Baszta Więzienna

Post autor: Dziki Gon » 03 paź 2019, 1:25

Egon przytaknął, odwzajemniając sentyment. Tak pożegnali się, bez żadnych więcej słów — młody De Ruyter niknąc w mroku, za zamkniętymi przez klawisza drzwiami celi, wcale niestarszy Rudolf opuszczając ją niechętnie i gwoli wszystkich ironii losu, z sercem ciężkim jak u straceńca.
Klawisz, choć poczuciem punktualności dysponował równie niezawodnym, co więzień, to ni chybi kosztem języka, bo przywitał gościa na korytarzyku jeno łypnięciem ślepi spod plątaniny postrzępionych, przetłuszonych włosów klejących mu się do czoła. Oraz milczącym wskazaniem oczywistości, to jest kierunku wiodącego z aorty z powrotem do serca Baszty. Tudzież, jak zanotował wcześniej Frei, jej wiecznie nienasyconego trzewia.
Oddelegowany na eskortę Besik uprzejmy był przynajmniej go pozdrowić.
Za mną, pszę — uprzejmy był również poprosić, jak gdyby eskortowany dysponował jakąś bliżej nieokreśloną alternatywą. — O oręż nie frasujcie się, waszmoście. Bezpieczny. U naszelnika spoczywa.
Droga wijąca się po schodach bezdennej fortecy ku parterowi zdała się nagle szermierzowi — mimo, że pamiętał z grubsza rozmieszczenie każdej wyrwy, żłobiny lub śliskiej plamy na stopniach — o stokroć trudniejsza, niźli gdy pokonywał ją w ślad za Brandersdorferem. Bynajmniej dlatego, że pięła się pod górę. Nawet dokuczająca mu wciąż głowa i sporadyczne ukłucie w boku były nikłym ciężarem w porównaniu do tego, który postanowił dźwigać tam sam, na własnych barkach. Przemycał go z kazamatów ku światłu. Pod samym nosem mijających jego oraz Besika wartowników.
Jedyną zmianą, jaką zastał w biurze justycjariusza Brandesdorfera, było jego własne ramię i proteza leżące, faktycznie, na dębowym sekretarzyku, gdzie wcześniej spoczywała księga raportowa. Oraz sam Brandesdorfer, który nie zasiadał na krześle, lecz trącał pogrzebaczem polana w kominku, szczując syczące płomienie.
O — powitał ponownie szampierza, z lekkim i czysto formalnym zaskoczeniem. — W samą porę. Odmaszerować, Besik.
Młody dostojnik obszedł biurko, odstawiwszy pogrzebacz na miejsca. Nie omieszkał osobiście zwrócić gościowi chwyconej z blatu adamaszkowej pochwy oraz puginału.
„Nie dobywaj bez przyczyny, nie chowaj bez honoru”. — Na gładkiej, nieodmiennie spokojnej twarzy Gilesa zagościł cień uśmiechu. — Przednia stal. Wyprawialiście się po nią osobiście do Viroledy? Mniejsza, nie śmiem zajmować wam więcej czasu. Tuszę, że mieliście go na widzeniu dość, by wysłuchać apelacji więźnia oraz podjąć stosowną decyzję. Tuszę również, że apelacja ta była zaiste, ściśle związana ze zbliżającym się procesem i możemy przystąpić do meritum. Czyli do wspomnianej decyzji. Cóż zadecydujecie, Rudolfie?
Uwolniwszy dłonie od freiowskiego oręża, naczelnik splótł je za plecami.
Ilość słów: 0

Odpowiedz
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław