Zmierzające ku zenitowi słońce wyssało z porastającej rowy zielonej runi resztki wilgoci, wysuszyło wzbierające w bruzdach i koleinach kałuże na kruche, spękane błoto.
Nadjeżdżająca od strony miasta dwójka kurzyła opustoszałą o tej porze drogę. Rudawa jaszczurka, wywabiona lubym gorącem na trakt, wijąc się gibką miedzią, pierzchała teraz w przydrożne osty, spłoszona tętentem kopyt. Ponad nimi, wysoko na lukrowanym pojedynczymi strzępami cirrusów niebie, krążył samotny raróg.
Strzemię w strzemię obok sypiącej okruchami na drogę Alsvid kołysał się w kulbace wiedźmin Sherid. Zły i małomówny, tak jak lubił. Ze słońcem odbijającym mu się na usztywnianych pagonach naramienników i zapiętej pod jelce głowicy wystającego ponad jednym z nich miecza.
—
Skłamałbym — odchrypiał jej, jak zawsze przy pierwszym słowie, jakby samo gardło buntowało się przed rozrzutnością w postaci jakiejkolwiek artykułowanej mowy. —
Ale mnie wydałaś. I pół historii swojego żywota przy okazji.
Zamilczał, tym razem na krótko, prowadząc konia zgodnie z krzywizną pokonywanego przez nich właśnie łagodnego zakrętu. Miasto zostawili już ponad dobre pięćdziesiąt prętów za sobą. Wokół nich rozciągał się step i biegnący nim gościniec. Przed ich oczami zachwaszczone, krwawiące gdzieniegdzie makami pola i ciemne, w świetle dnia niemal czarne jak ich cienie pojedyncze drzewa, zieleniące się młodymi listkami na wstrząsanych wiatrami pokrzywionych gałęziach.
Przy jednym z nich spotkali nie mniej pokrzywionego starucha. Przyciskającego do cherlawej piersi wysłużony instrument, brodatego jak stary krasnolud lirnika, w opadającej mu niemal na same oczy kapuzie, uszytej z futra czegoś, co musiało wyginąć jeszcze przed Koniunkcją.
—
Wspomagajcie bogi — zamamlał po swojemu stary pierdoła, widząc dwójkę podróżnych. —
I święta… — Którakolwiek z rozlicznych na Kontynencie świętych, na którą zamierzał powołać się starzec, miała pozostać dzisiaj bezrobotna, przynajmniej w przypadku ich świeżo powołanego duetu. Kiedy krótkowzroczne oczy włóczęgi, natrafiły na sheridowe, błogosławieństwo uwięzło mu w grdyce jak kiepski salceson.
—
Dziadu! — warknął na niego wiedźmin, wstrzymując w miejscu roztańczonego konia. —
Widziałeś po drodze wiatrak?
—
Wwwyyy, ino! Widziałech. Wspomagajcie…
—
Gdzie? Palcem pokaż.
Staruch odjął chudą dłoń od tulonej do siebie liry, rozprostował sękaty paluch, dźgnął nim powietrze w kierunku zbaczającym nieco z drogi, gdzie po wjechaniu na wzniesienie istotnie miał ukazać się im budynek, o który indagował wiedźmin, majaczący w oddali na pagórku, wraz z opłotkami i belkami pierwszych zagród.
Nie odpowiadając mu na to ni słowa, ruszył konia z miejsca, prosto jak prowadziła ich droga, zostawiając za sobą zaskoczonego, mamlącego bezgłośnie lirnika, zamarłego ze wciąż wyciągniętą ręką, trzęsącą się niby rozklekotany drogowskaz.
—
Nie okłamałem jej — podjął, gdy ujechali kawałek. —
Ale dzień jeszcze młody — zastanawiał się w głos, nie tracąc horyzontu ze wzroku. —
Nabrałem ją, że możesz się przydać. A ty kłamać nie chcesz, a kraść nie potrafisz.
Ściągając nieznacznie wodze, płynnie przeprowadził wierzchowca przez łagodny spadek terenu, który stopniowo z piaszczystej pustaci drogi przeradzał się w żywą i zarośniętą ziemię
niekiełznanych radłem pól, w których skołtunionych trawach konie brodziły po same pęciny, wytrząsając ze źdźbeł młode pyłki i owady.
—
Masz jakieś zalety poza Blauerem?