Post
autor: Dziki Gon » 25 lut 2019, 2:28
Dzieweczka podeszła, sztywno i niepewnie, odruchowo zerkając w kierunku drzwi i siedzącej przy niej bandy. Nawet jeżeli tamci dostrzegli ten gest, nie zinterpretowali go jako lęku przed zdemaskowaniem, prędzej jako ocenę drogi ucieczki lub niemą prośbę o pomoc. Głos, który udało mu się z siebie wydobyć brzmiał tak, że w tej sytuacji nawet szukanie ratunku u mantikory jawiłoby się jako alternatywa warta rozważenia.
Podeszła, a krzepa Daliusa zaaplikowana w połączeniu z jej niezgrabnymi ruchami omal nie ścięła jej na podłogę zamiast miękko zgarnąć na kolano. Wylądowała na nim kościstym tyłkiem w taki z takim impetem, że niedawna rana w udzie przypomniała o sobie, nie szczędząc mu przy tym wrażeń. A dziewka — Blady sam dziwił się, jak to w ogóle było możliwe — zesztywniała jeszcze bardziej, zwłaszcza pod udawanymi zalotami. „Kaj” spytała bezgłośnie wargami po wysłuchaniu jego słów. Zaraz zanim przytrzymał ją mocniej, na co przyszło jej przeszywająco pisnąć i targnąć się gwałtownie niby spłoszona sarna, co wyszło zupełnie naturalnie i nawet bardziej przekonująco niż zaproponowany plaskacz, na którego ostatecznie się nie zdobyła.
Szuranie krzeseł oraz odgłosy ciężkich kroków rozległy się naraz za jego plecami. Wokół zrobiło się ciemniej, gdy cztery wyprostowane sylwetki otoczyły go, odgradzając od światła poranka sączącego się z zakurzonych błon w oknach. Każda z innej strony. Nie widział ich twarzy. Nie musiał, żeby domyślić się jak wyglądają, teraz jak i w ogóle. Z jednym może wyjątkiem, w postaci prowodyra grupy, który nie czekając na zaproszenie, usiadł naprzeciwko. Łyskając zawieszonym u pasa mieczem spod luźno narzuconego na przeszywanicę płaszcza z kapturem. A spod kaptura gębą równie parszywą, co znajomą. Lekko śniadą, jakby ogorzałą od ciągłego przesiadywania w dymie i przy gorzale, z czarną, nieporządną czupryną i zarostem. Nogojew.
— Ha, a mówią kapłany, że kto rano wstaje temu bogi darzą — zaczął, wyraźnie z siebie zadowolony, jak gdyby to nie on sam przez ostatnią godzinę, ale sam legat Jego Świątobliwości układał mu ten gówniany tekst na powitanie. Nikt z jego kompanii nie zaśmiał się, ani nie odezwał. Widocznie mieli inne poczucie humoru. O ile je mieli.
— Zrzućcie z niego tego kocmołucha, bo zaraz trzeba będzie ich rozdzielać, jak sobaki szczepione dupami — zawarczał, wydając dyspozycję, samemu wyciągając rękę przez stół, by zgarnąć jego kufel. W tym samym czasie pozostałe dwie pary rąk, z wyjątkiem jednej, która spoczęła na jego barkach, na wyprzódki wzięły się do wyrywania dziewki, ciągle tkwiącej na jego kolanie, nieporadnie usiłującej wyswobodzić się z jego niedawnego chwytu, a przede wszystkim z objęć paraliżującej zgrozy.
Ilość słów: 0