Trafił do portu. A z portu do środka, witany rozjęczanym tonem starych skrzypek rąbanych smykiem przez jakiegoś zasuszonego wiarusa przy wejściu. Większość stolików obsadzona, choć niekompletnie, a i nie brakowało krążących między nimi jegomościów, w większości ubranych typowo po marynarsku i po marynarsku zachlanych. Występujących wyłącznie w dwóch odmianach – albo tykowatych jak maszty i żylastych, albo szerokich jak baryły piwa z mięśniami jak balerony połyskującymi spod podwiniętych rękawów i rozpiętych koszul. Co bardziej pijani, zahaczyli o niego z bara, nie wiada czy przez brak równowagi, czy w zwyczajowej zaczepce. Faktem jest, że ci bardziej trzeźwi schodzili mu z drogi, przyglądając mu się tyle ciekawie, choć niezbyt ostentacyjnie, kamuflując ten fakt niby prowadzoną rozmową, czy wychyleniem kufla. W porównaniu z innymi miejscami o tej porze było tu nawet tłoczno. Nie było się czemu nadto dziwić, marynarze jak i obcokrajowcy - a miejsce było spędem obydwu tych grup - mieli swoje własne prawa, z którym jednym z podstawowych stanowiło o przehulaniu całej swojej wypłaty w najbliższym porcie. Patrząc po sali dało dostrzec się pewien porządek, według którego byli usadzeni. Przewoźnicy i handlowcy kupili się do przewoźników i handlowców, zajmując stoły na skraju sali, grupując się według załóg. Wiarusy i wilki morskie, chudzi jak szczapy i poorani wiatrem, lgnęli do środka sali, albo szynkwasowi, pochylając się nad nim, by zamieniać kilka słów z sobie podobnymi i podsłuchać coś ciekawego. Widział też jeden tutejszy odpowiednik możnego, postawnego faceta w czymś na kształt munduru, z inkrustowanym kordelasem u boku i oparzeliną na lewej dłoni. Otoczony dziewkami i sobie podobnymi facetami, skrzypiącymi od skór i pobrzękującymi od sprzączek. W kącie wypatrzył niezawodnie morskich piechociarzy, w grubych kurtach z kolczymi rękawami, z bronią wyłożoną na stół, powoli i w milczeniu robiących gąsior gorzały. Zaraz koło nich, kilku hałaśliwych wyspiarzy, mieniących się kolorowymi klanowymi barwami, dopingujących się wzajem podczas siłowania na rękę połączonego z małą biesiadą na zawalonym żarciem stole.
Opalony facet za szynkwasem, wyglądający na mocno wczorajszego, a nawet takiego, który schlał się na własnej stypie, nie pytał go o nic. Widząc, że się zbliża bez słowa nalał mu pełny kufel piwa i podsunął pod nos. Jego prawa graba opadła niemal bezwładnie na blat w geście sugerującym wezwanie do zapłaty.
—
Zgubiłem swoją kolejkę. Nie widziałeś jej? — tym, który zapytał, był siedzący po jego prawej stronie facet w sznurowanej koszuli, porządnych spodniach i wysokich butach. Jego zarost, nienagannie przystrzyżony wąs i bródka upodobniały go raczej do żigolaka niż żeglarza, podobnie jak potargana, półdługa czupryna falistych włosów, wyglądająca jak wyciągnięta babie prosto spomiędzy ud. —
Paser. Przez dwa es. Nazwisko, nie profesja. Chociaż, gdyby znalazł się popyt, kto wie? No, i gdyby nie dwie małe przeszkody, to też. — Gadał jak nawalony. I trochę poruszał się w podobny sposób, wnioskując z jego gestów. Daleko było mu jednak do bełkotu albo rzygania, a ciemne oczy choć zeszklone i nieco rozbiegane miały w sobie jakąś przyrodzoną bystrość.