Post
autor: Dziki Gon » 14 paź 2018, 14:12
Kirkenowi, który bał się tego drażliwego, mrukliwego skurwiela, jak ognia albo samego Dzikiego Gonu, nie trzeba było dwa razy powtarzać. Natychmiast zlazł mu z karku i poszedł w swoją stronę, nie odwracając się za siebie i nie życząc mu miłego dnia.
Komiczny przypadek kwaterunkowy był skromnie urządzoną, ciasną celą o zbitych z dech ścianach cienkich jak portfel żigolaka. Na jego wyposażenie składała się jedna dobrze wypchana prycza, ustawiony pod ścianą koślawy stół w komplecie z zydlem, czekające w rogu wiadro z wodą oraz wielgachny kufer zamykany mosiężną kłódką. Ukochane zabaweczki miały się dobrze, kompletnie i przy odpowiedniej konserwacji miały posłużyć Blademu jeszcze długo. To samo z grubsza dało się powiedzieć o jego ciele. Kilka świeżych blizn, otarć i sińców. W większości z rodzaju tych, pojawiających się nie wiedzieć kiedy i skąd, których obecności nawykła do zbierania razów skóra wojownika spychała na dalszy plan odczuwania, tłumiąc niby nieprzerwany hałas ulicy słyszany z oddali.
Z raną na nodze sprawy miały się już inaczej. Nierozległa, choć względnie głęboka, ewidentnie zadana wąskim grotem. Spływająca z niej krew naznaczyła mu wnętrze uda nieregularnym, zaschniętym śladem, rozchodzącym się niby delta rzeki aż po samo kolano. Miejsce wokół niej było zaczerwienione, o wyczuwalnie wyższej temperaturze niż reszta ciała Daliusa, choć w jego specyficznym przypadku nie był to warunek trudny do spełnienia. Trochę rwała przy chodzeniu, trochę mocniej przy celowym napinaniu mięśnia, kiedy to również puszczała z siebie nieco juchy, jasnej i spienionej, przechodzącej w mały krwotok, słabnący po przeniesieniu ciężaru na drugą z nóg, a ustępujący zupełnie w spoczynku połączonym z przytrzymaniem rannej nogi w górze.
Choć przez zdecydowaną większą czasu to Kishka znajdował Daliusa, a nie na odwrót, trafienie do jego „gabinetu” w miejscu takim jak arena, nie było szczególnie czasochłonne. Zazwyczaj rozchodzili się zaraz po tym jak tamten opatrzył go po skończonej walce, nie wymieniając zbędnych uprzejmości. Blady wiedział jednak, że tutejszy medykus ma tu swój „gabinet” to jest przestronną, zaadaptowaną celę wyposażoną w lufcik, wielgachny stół na którym składano rannych lub zwłoki, a także rząd szafek i półek, w których niezgrabnie, choć według określonego porządku, w którym połapać potrafił się tylko sam Kishka, stały poupychane słoje z naparami oraz rozmaite narzędzia jego pracy. Poza sprzętem absolutnie koniecznym do wykonywania zawodu, próżno było doszukać się tutaj bzdetów i śmiecia w postaci zawieszonych pod sufitem wypchanych gówien, lub przybitych do ścian świętych obrazków i amuletów. W środku było, jak na tutejsze warunki, czysto i schludnie, co pozwalało przypuszczać, że rezydent niniejszego miejsca miał z medycyną więcej niż tylko przelotny kontakt i potrafi coś więcej od zagniatania spleśniałego chleba z pajęczyną, lubo okadzania chorego śmierdzącymi kadzidłami. Co w ich branży wcale nie było ogólnie spotykanym standardem.
Gabinet od pozostałych kwater odróżniał się także tym, że jako jedyny nie posiadał drzwi, a wyłącznie przesuwaną, materiałową zasłonę, pełniącą ich funkcję. Ażeby wejść do środka, należało zapukać w futrynę obok i oczekiwać na komendę „wejść!” sygnalizującą, że Kishka nie jest obecnie zajęty trzymaniem ręki w czyichś flakach po sam łokieć.
Po dopełnieniu powyższej formalności, Barsta zastał medyka siedzącego na zydlu, z plecami opartymi o ścianę i rozłożoną na kolanach księgą, którą studiował ze szkłem powiększającym w jednym ręku, i na pół opróżnionym drewnianym kubkiem w drugiej. Choć w Stolicy Świata księgi nie należały do rzadkości, drukowana masowo taniocha zalegała w wielu prywatnych zbiorach i na straganach, ta prezentowała się cennie i okazale. Oprawa była gruba, karty pożółkłe od upływu czasu, a pismo odręczne, czytelne i iluminowane, nie brakowało też grawiur. Ta znajdująca się na akuratnie otwartej stronie wyobrażała skrzydlatego maszkarona – ni to, nietoperza, ni to wilka spadającego na kark człowieka o wyrazie twarzy wyrażającym co najmniej głęboką dezaprobatę z tego powodu.
Widząc ładującego się do środka gościa, Kishka przerwał lekturę, upijając czegoś z kubka, obracając swoje przedwcześnie postarzałe oblicze w kierunku przybysza. Facet niemal na pewno miał już czterdziestkę daleko za sobą, ale spokojne, ciemnoniebieskie oczy, w których tlił się żar przyrodzonej bystrości przeczyły jakimkolwiek symptomom zdziadzienia. Podobnie jak znajdujące się nad nimi jasne i krzaczaste brwi, wiecznie zmarszczone w wyrazie przywodzącym na myśl bardziej zamyślenie niż wkurwienie. Jego twarz była podłużna, pokryta kilkudniowym zarostem, a mające kolor dymu palonego drewna włosy sięgające ramion, rzednące i zaczesywane do tyłu. Ciało chude i żylaste o zręcznych i pewnych ruchach, okryte wyblakłą, białą koszulą, na którą zakładał brązowy, skórzany fartuch uzupełniany czasem rękawicami z tego samego materiału. Powiedzieć, że wyróżniał się na tle większości tutejszego towarzystwa to jak stwierdzić, że gąsior nie pasuje do kurnika.
— Czego ci trzeba? — zagaja do stojącego w progu wielkoluda, zgodnie ze swoim zwyczajem nigdy nie dziwiąc się niczemu, choć niezapowiedziana wizyta o tej porze nasuwałaby co najmniej kilka lepszych pytań.
Ilość słów: 0