Post
autor: Catriona » 23 lis 2019, 15:51
Dziewczyna nie spacerowała już po alkierzu. W ogóle się nie poruszała, przycupnąwszy w rogu niczym pochwycone w sidła zwierzę śledzące każdy ruch ślepiami o wielkich, błyskających dziko źrenicach. Uważnie przysłuchiwała się wymianie zdań między czarodziejką a wiedźminem. Bardzo uważnie. Co jakiś czas spoglądała jedynie jak oczarowana na leniwą, czerniejącą strugę krwi wypływającą z ucha Mikhasa, wsiąkając w kołnierz jego koszuli.
Pozazdroszczenia godna śmierć, skonstantowała zadziwiająco spokojnie. Błyskawiczna, precyzyjna, bezbolesna. Bezsensowna. Ale jak świat długim i szerokim, Alsvid nie widziała jeszcze śmierci sensownej. Nie ufała nigdy tym, którzy uporczywie usiłowali owy jej sens przypisywać, zazwyczaj argumentując go mnóstwem górnolotnych słów i haseł oraz wyświechtanych frazesów, tłumacząc siłami wyższymi, racjami stanu, naturalnym porządkiem świata, enigmatycznymi proporcjami między Złem a Dobrem, przeznaczeniem. A przede wszystkim, koniecznością.
Wiedźmin nie argumentował, nie tłumaczył się. Przed nią, przed czarodziejką ani przed swym własnym sumieniem, jak przypuszczała, o ile jakieś posiadał. Dziewczyna nie dysponowała tą samą pewnością, co do Croizet. Croizet, jak każda magiczka, sprawiała wrażenie osoby hołdującej szeroko pojętemu porządkowi świata z takim samym zamiłowaniem, co porządkowi w ogóle. Nic a nic nie zaskoczyła białowłosej jej reakcja, gdy ponownie dołączyła do nich w alkierzyku, od progu lustrując pomieszczenie z niesmakiem, a wycierającego wąski puginał charakternika strofując niby poirytowana matka, która właśnie zastała ulubione dziecię od stóp do głów utytłane w błocie. Nie zdziwiła jej także protekcjonalna dysputa czarodziejki i mutanta, tym bardziej nagła ochota, by iście na podobieństwo nadąsanej teatralnie Croizet walnąć pięścią w stół, tupnąć nogą i kazać obojgu zawrzeć gęby, gdy przebywają w obecności księżniczki.
Być może podświadomie wszystkie pokłady zaskoczenia zarezerwowała dla Sherida. Sherid bowiem wpół dyskusji uczynił coś jeszcze mniej spodziewanego, niźli bezceremonialne zakatrupienie Mikhasa. Skłamał. Bynajmniej jej. Dla niej.
Alsvid — tak jak czarodziejka — pojęcia nie miała, dlaczego. Poprzysięgłaby, że dopiero co ustalali szczegóły jej własnego bezceromanialnego zgonu. Łypnąwszy na wiedźmina spode łba, szybko doszła do wniosku, iż lepiej było dla niej ów tajemniczy powód uszanować. Lepiej było nie dawać nikomu przyczynku do poznania się na jej własnej pantomimie ani do sięgania po skalpel, widzialny czy niewidzialny, jeden w przypadku konfraterii często pociągał za sobą drugi. A ją rzadko myliły przeczucia.
Cmoknęła niecierpliwie, przysiadając przy kancie stołu.
— Nie jestem wierzycielką. — Wzruszyła ramionami. — Tak, skłamałam. Kłamię, kiedy muszę. Ale w tym wypadku tylko raz i wyłącznie dlatego, że jak słusznie zauważył Sherid, chuj mi do waszych postępowań. A wam do moich. Lecz skoro nalegasz… — Alsvid uległa z przekąsem, z pozorną niechęcią, grymasem niezadowolenia maskując niepewność i zaskoczenie obrotem sprawy. — Można powiedzieć, że zajmuję się jedynie windykacją długu. Nie jako córka, a siostra. Dziewczynki, młodszej latorośli niewiele znaczącego barona znad Yeleny, której nasz wspólny dłużnik wyrządził jeszcze większą krzywdę, niźli prefektowi Yle. Widzisz, dziewczynka była Źródłem, a to nie było na rękę baronowi. Bo komu byłoby na rękę dziecko genetycznie obciążone ryzykiem obrócenia kasztelu w perzynę, ilekroć ziewnie albo kichnie? Nie lza tego nawet dobrze wydać za mąż. W każdym razie, czarownik podjął się absurdalnego zadania wyeliminowania tego ryzyka. Po części powiodło mu się. Po części nie.
— Ot, cała historia, tak jak opowiedziałam ją Sheridowi. Chyba, że życzysz sobie posłuchać szczegółów. Życzysz sobie? Na przykład, jak przebiega atak epilepsji u sześcioletniej katatoniczki? Jak uszkadzany każdym kolejnym epizodem mózg powoli rozkłada się od środka, upośledza mowę, motorykę, odruchy, obraca ciało w bezrozumną, śliniącą się, robiącą pod siebie skorupę? Jak liczysz, że cokolwiek zostało w środku, nie jest w stanie dłużej cierpieć? Mam nadzieję, że nie. Nie są to szczegóły, w które mam ochotę się zagłębiać.
— Nie wiem, co takiego uczyniłam tą historią Sheridowi, że postanowił oszczędzić mi powtarzania jej. Chuj mi do tego, czyż nie, wiedźminie? Może obudziły się w nim resztki współczucia. Dobrze, ona zasługiwała na współczucie. A czarownik zasługuje na to, żeby umrzeć. Szkoda tylko, że nie będzie umierał równie długo, co tamta dziewczynka — skonkludowała głosem nieudawanie gorzkim, nieudawanie mściwym, czując wcale nieudawaną złość, którą dławiła się gdzieś w głębi krtani. Złość na to, co mówiła i o czym mówiła. A przede wszystkim na to, że musiała mówić, choć ani charakternik, ani jego głupia pinda nie mieli najmniejszego prawa słuchać.
Poruszyła się i spostrzegła, że przez cały czas zaciskała pobielałe palce na brzegu stolika. Splotła ramiona na piersi, tym razem nie patrząc na nic konkretnego.
Mniemała, że wyjaśnienie wystarczyło do podrzucenia Croizet fałszywego tropu. Kosztowało ją zaskakująco wiele. Cena wiarygodności. Wiarygodnych odruchów, mimiki, tonu, zwłaszcza wtedy, gdy łgała w żywe oczy. Był to najwygodniejszy gatunek kłamstwa, przenikający się łudząco z prawdą, chyba jej ulubiony. Jak ten, który będzie musiała prędzej czy później zaserwować Konradowi Flatau: że ze śmiercią Mikhasa i sabotażem jego oryginalnego planu nie miała nic wspólnego, nie mogła im nijak zapobiec. Padła bezpośrednio ofiarą uprowadzenia, a pośrednio starych grzeszków pana Blauera. Grzeszków, które choć spadły na dalszy plan, nadal niezmiernie dziewczynę interesowały, zważywszy na kłopoty, których uparcie jej przysparzały.
A te chadzały parami. Po raz pierwszy odkąd przybyła do Novigradu, Alsvid miała wrażenie, że wkracza znów do gniazda śpiących węży, do rozwartej paszczy gada. Croizet nie zaufałaby, nawet gdyby ta nie była magiczką. W końcu zaś musiało stać się jasnym, do którego z dwóch gatunków konfraterii przynależała jako magiczka. Do tego, który mityczne korelacje pomiędzy narodzinami błękitnokrwistych dziewcząt oraz zjawiskami na niebie traktował jako szkodliwy zabobon, czy może tego, który na wszelki wypadek sięgał po skalpel.
Wiedźminowi, o dziwo, dziewczyna ufała jeszcze mniej. Bynajmniej z powodu incydentu z jej eskortą. „Przyda się” — tak rzadko mawiano o potencjalnym wspólniku, cudzoziemka wiedziała to i bez wnikliwej znajomości wspólnego języka. Częściej o przynęcie.
Mimo to, brnęła naprzód, bez światła, pomiędzy wijącymi się czarnymi kształtami, ku ociekającej jadem paszczy. Przestępując nad ciałem Mikhasa, nad ciałami złożonymi pokotem u jej stóp, wciąż rosnącym i rosnącym stosem. Brnęła. Szukała. Bez względu na cenę.
Ilość słów: 0
Dhu Feain, moen Feain.