Slumsy
Slumsy
Przy olbrzymich rozmiarach miasta, równie olbrzymia jest skala ubóstwa panującego w jego niesławnych zakamarkach. Skrzętnie kryje się je cieniem wypacykowanych uliczek Nowego Miasta czy podniosłością świątyń oraz brukowanych placów Starówki. By nie pozostawić jego mieszkańcom żadnych wątpliwości co do ich miejsca w grodzie — piętnuje. Od wiszących wszędy czerwonych latarni wzięto okrutne przezwisko okolicy. Z zabytkowych budynków w tej części miasta ostały się rudery porośnięte chwastem lub osmalone zgliszcza — bezdomni żebracy w jesienne i zimowe mrozy regularnie podpalają opuszczone budynki, usiłując się ogrzać. Niekiedy dochodzi do pożarów, które pochłaniają ostałe się jeszcze domostwa, wysyłając kolejne rodziny na ulice. Przedstawiciele władz ograniczają swoje interwencje jedynie do zapobiegania rozprzestrzenianiu się żywiołu, który strawić mógłby całą dzielnicę i ruszyć na pozostałe części miasta. Mieszkania biedoty to ruina — nimi nikt się nie przejmuje, nawet ich mieszkańcy. Jedyną od odmianą w krajobrazie są opustoszałe cekhauzy, zamknięte speluny oraz burdele, które tak długo stawały się przyczynkiem wybuchów kolejnych epidemii, aż je pozabijano deskami. Zarazy, mimo to, dotrzymują tu ludności towarzystwa każdego dnia. Nieliczne stragany z żarciem, o którego pochodzenie lepiej nie pytać, wyczerpane studnie, rynsztoki i ulice z błota, gnoju oraz szczyn… Nawet Wieczny Ogień zdał się zapomnieć o novigradzkiej bohemie. Jedynymi, którzy mogą poskarżyć się na los gorszy, niźli najubożsi ludzie, są najubożsi nieludzie. Pospychani do najpaskudniejszych z paskudnych ruder, tłoczeni niczym bydło po kilka rodzin w rozpadającej się izbie, zmuszani do porzucenia wszystkiego, co było ich tradycją lub kulturą, by przetrwać.
Ilość słów: 0
Re: Slumsy
Losowy kierunek wywiódł Aco w gąszcz uliczek wijących się między wąskimi i strzelistymi novigradzkimi kamienicami. Niektórych wybrukowanych, innych pylistych, jeszcze innych grząskich i spowitych wszechobecnym smrodem rynsztoków oraz wylewanych z okien pomyj, których zaschnięte ślady spływały po fasadach budynków w groteskowych impresjach zacieków i plam. Kamieniczki, ustawione ciasno jedna obok drugiej i pochylające się złowrogo nad przechodniami, były tym brzydsze, tym bardziej zrujnowane i zniszczałe, im dalej zapuszczał się w głąb nieznanej mu części dzielnicy błądzący po Czerwonej przybysz.
Oprócz stanu ulic i zabudowań, stopniowemu, lecz zauważalnemu pogorszeniu ulegał również stan mieszkańców. Mańkut nie napotkał ich wielu, godzina była wciąż drakońsko wczesna i większość przemykających w polu widzenia szarych, anonimowych sylwetek znikała równie szybko, co się pojawiała, a żadna ze zmęczonych, brudnych, starych, młodych, lub niemożliwych do określenia twarzy nie zapadała w pamięć niczym szczególnym, czasem posyłając najemnikowi obojętne spojrzenie, czasem wrogie, zwykle jednak patrząc pod własne nogi.
Kilka razy napotkał wzrokiem chude, złachmanione postaci chwiejące się na nogach sztywno, bez życia lub osuwające pod fasady budynków, tocząc dookoła szklistym oczami Spostrzegł również, że w przeciwieństwie do niewielkiej części Novigradu, którą dotąd zwiedził, tutaj zdecydowana większość mijanych przez niego przechodniów wyróżniała się charakterystyczną posturą, kształtem uszu, albo rysami twarzy powszechnie cechującymi rozmaitej maści nieludzi: krasnoludy, gnomy, elfy, półelfy, ćwierćelfy oraz istoty o iście zagadkowej proweniencji.
Taka też była młoda kobieta, która opierając się o framugę stojącej na rogu dwóch uliczek rudery, posłała Aco powłóczyste spojrzenie, gdy przechodził obok. Ubrana w cienkie giezło narzucone na gołe ciało, miała bardzo dystynktywną urodę zdradzającą dolew elfiej krwi. Tudzież resztki urody. Cera dziewczyny była bowiem szara i zniszczona, włosy brudne, twarz wychudła, a pod jednym z jej sarnich oczu — przypominających Mańkutowi te same zaszklone oczy, które widział wcześniej u zataczających się po zaułkach stworzeń — widniał nieudolnie przypudrowany siniak.
Oprócz niej, w wąskiej bramie obok frontowego wejścia do kamieniczki sterczało także dwóch młodzieńców o proweniencji zupełnie nie zagadkowej, a urodzie dystynktywnie półelfiej. Rozmawiali przyciszonymi głosami. Jeden z nich przelotnie rzucił na najemnika okiem znad ramienia swojego kompana. Wzrok miał pełen ponurej, drapieżnej pogardy.
— Hejże…. Hejże, kawalerze! Dokąd tak śpieszysz? — zagadała dziewczyna w drzwiach, wzdychając przymilnie. — Jesteś przy groszu? Kto rano wstaje, temu daję…
Oprócz stanu ulic i zabudowań, stopniowemu, lecz zauważalnemu pogorszeniu ulegał również stan mieszkańców. Mańkut nie napotkał ich wielu, godzina była wciąż drakońsko wczesna i większość przemykających w polu widzenia szarych, anonimowych sylwetek znikała równie szybko, co się pojawiała, a żadna ze zmęczonych, brudnych, starych, młodych, lub niemożliwych do określenia twarzy nie zapadała w pamięć niczym szczególnym, czasem posyłając najemnikowi obojętne spojrzenie, czasem wrogie, zwykle jednak patrząc pod własne nogi.
Kilka razy napotkał wzrokiem chude, złachmanione postaci chwiejące się na nogach sztywno, bez życia lub osuwające pod fasady budynków, tocząc dookoła szklistym oczami Spostrzegł również, że w przeciwieństwie do niewielkiej części Novigradu, którą dotąd zwiedził, tutaj zdecydowana większość mijanych przez niego przechodniów wyróżniała się charakterystyczną posturą, kształtem uszu, albo rysami twarzy powszechnie cechującymi rozmaitej maści nieludzi: krasnoludy, gnomy, elfy, półelfy, ćwierćelfy oraz istoty o iście zagadkowej proweniencji.
Taka też była młoda kobieta, która opierając się o framugę stojącej na rogu dwóch uliczek rudery, posłała Aco powłóczyste spojrzenie, gdy przechodził obok. Ubrana w cienkie giezło narzucone na gołe ciało, miała bardzo dystynktywną urodę zdradzającą dolew elfiej krwi. Tudzież resztki urody. Cera dziewczyny była bowiem szara i zniszczona, włosy brudne, twarz wychudła, a pod jednym z jej sarnich oczu — przypominających Mańkutowi te same zaszklone oczy, które widział wcześniej u zataczających się po zaułkach stworzeń — widniał nieudolnie przypudrowany siniak.
Oprócz niej, w wąskiej bramie obok frontowego wejścia do kamieniczki sterczało także dwóch młodzieńców o proweniencji zupełnie nie zagadkowej, a urodzie dystynktywnie półelfiej. Rozmawiali przyciszonymi głosami. Jeden z nich przelotnie rzucił na najemnika okiem znad ramienia swojego kompana. Wzrok miał pełen ponurej, drapieżnej pogardy.
— Hejże…. Hejże, kawalerze! Dokąd tak śpieszysz? — zagadała dziewczyna w drzwiach, wzdychając przymilnie. — Jesteś przy groszu? Kto rano wstaje, temu daję…
Ilość słów: 0
- Hagan
- Posty: 68
- Rejestracja: 17 lip 2018, 4:26
- Miano: Aco
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Slumsy
Gdyby ktoś, z jakiegoś powodu, obserwował poczynania Aco od momentu przybycia do Novigradu, w pierwszej kolejności zwróciłby uwagę na jego wady. Mogło zdawać się, że w ciągu tych kilku dni obnażył już wszystkie swoje słabości, lecz z każdą kolejną decyzją zaskakiwał kolejną przywarą. Chociaż często wybiegał myślami w przyszłość, za nic w świecie nie potrafił układać planów. Tak właśnie znalazł się w sytuacji co najmniej dla siebie niecodziennej. Nie wiedząc do końca, co ze sobą począć brnął przed siebie. Obserwował otoczenie, rejestrując pikującą jakość budynków i mieszkańców, tych nielicznych, którzy przemykali po ulicach. Widział to wszystko, lecz zagubiony we własnych myślach, nie poczuł się tym wszystkim zaalarmowany. Miał trzymać się z dala od kłopotów, a zamiast tego dziarsko maszerował wprost do smoczej jaskini — do slumsów.
Największe zmartwienie dla Mańkuta stanowiła gotówka. Intensywne i dość długo trwające przemyślenia uświadomiły go, że do tej pory polegał głównie na szczęściu. Nie wykazał żadnej inicjatywy. Mógł przecież przejść się po zakładach, popytać czy ktoś nie szuka pomocnika. Może nie należał do najmłodszych, ale z drugiej strony nie trzeba go było uczyć od podstaw. Być może warto było również zajrzeć na tartak, zapytać czy faktycznie szukają ludzi do pracy i jak płacą. No i oczywiście coś, za czym zaczynał powoli tęsknić — być może ktoś potrzebował kogoś do machania mieczem. To nagłe oświecenie napełniło Aco nową energią. Rześkie, poranne powietrze odpędziło niedawną senność. Oczywiście, perspektywa tak intensywnego kontaktu międzyludzkiego napawała Mańkuta ogromnym lękiem, lecz czas było się przełamać. Wystarczyło układać krótkie zdania. Nie mogło to być aż tak trudne, prawda?
Najemnik był w zasadzie gotów obrócić się na pięcie i powrócić do tej lepszej części miasta w celu wypełnienia swojego nowego planu. Przeszkodził mu w tym kobiecy głos. Wyrwany z objęć swoich myśli, pobłądził głupawo wzrokiem po okolicy. Dopiero wtedy zdał sobie na dobre sprawę, gdzie dość nieświadomie zawędrował.
—C-co? — rzucił, w oczekiwaniu, aż umysł połączy fakty. Poranna chrypa wymusiła głośne chrząknięcie. — Znaczy, ten... n-nie, dzięki.
Rzut oka na rozmówczynię wystarczył. Chuć chucią, ale aż tak zdesperowany nie był. A i pieniędzy mu było szkoda. Drugie spojrzenie poświęcił dwójce młodszych mężczyzn. Coś podpowiadało mu, że oznaczali kłopoty. Nie potrzebnie w ogóle się zatrzymał. Ponownie ruszył przed siebie, lecz szczerze wątpił, że będzie mu dane tak po prostu sobie pójść. Próbować jednak zawsze można. Odbić gdzieś w drugą ulicę na najbliższym przecięciu dróg i zawrócić z powrotem w stronę Placu Ludów.
Największe zmartwienie dla Mańkuta stanowiła gotówka. Intensywne i dość długo trwające przemyślenia uświadomiły go, że do tej pory polegał głównie na szczęściu. Nie wykazał żadnej inicjatywy. Mógł przecież przejść się po zakładach, popytać czy ktoś nie szuka pomocnika. Może nie należał do najmłodszych, ale z drugiej strony nie trzeba go było uczyć od podstaw. Być może warto było również zajrzeć na tartak, zapytać czy faktycznie szukają ludzi do pracy i jak płacą. No i oczywiście coś, za czym zaczynał powoli tęsknić — być może ktoś potrzebował kogoś do machania mieczem. To nagłe oświecenie napełniło Aco nową energią. Rześkie, poranne powietrze odpędziło niedawną senność. Oczywiście, perspektywa tak intensywnego kontaktu międzyludzkiego napawała Mańkuta ogromnym lękiem, lecz czas było się przełamać. Wystarczyło układać krótkie zdania. Nie mogło to być aż tak trudne, prawda?
Najemnik był w zasadzie gotów obrócić się na pięcie i powrócić do tej lepszej części miasta w celu wypełnienia swojego nowego planu. Przeszkodził mu w tym kobiecy głos. Wyrwany z objęć swoich myśli, pobłądził głupawo wzrokiem po okolicy. Dopiero wtedy zdał sobie na dobre sprawę, gdzie dość nieświadomie zawędrował.
—C-co? — rzucił, w oczekiwaniu, aż umysł połączy fakty. Poranna chrypa wymusiła głośne chrząknięcie. — Znaczy, ten... n-nie, dzięki.
Rzut oka na rozmówczynię wystarczył. Chuć chucią, ale aż tak zdesperowany nie był. A i pieniędzy mu było szkoda. Drugie spojrzenie poświęcił dwójce młodszych mężczyzn. Coś podpowiadało mu, że oznaczali kłopoty. Nie potrzebnie w ogóle się zatrzymał. Ponownie ruszył przed siebie, lecz szczerze wątpił, że będzie mu dane tak po prostu sobie pójść. Próbować jednak zawsze można. Odbić gdzieś w drugą ulicę na najbliższym przecięciu dróg i zawrócić z powrotem w stronę Placu Ludów.
Ilość słów: 0
Re: Slumsy
Przyspieszonym krokom Aco towarzyszyły nawoływania niezniechęconej dziewczyny, coraz to sprośniejsze w wizjach i obietnicach uniesienień godnych bogów, w końcu zwieńczonych wyjątkowo wulgarnym wyzwiskiem pod adresem jego męskości oraz trzaśnięciem zwisającymi smętnie z framugi drzwiami. Czując, jak uszy pieką go, przybierając barwę cegieł spozierających spod odrapanych fasad kamienic, najemnik nie był w stanie zwalczyć wewnętrznego niemoty, żeby obejrzeć się przez ramię.
Dopiero po tym, jak skręcił za najbliższy róg, chcąc skierować się równolegle do swoich śladów i wrócić jak najprędzej w okolice Placu Ludów, połapał się, że nie został na pogrążonej we śnie ulicy całkiem sam. Zaalarmował go kundel, który obszczekał przechodnia spomiędzy wyrw w szczerbatym parkanie i po chwili ciszy znów zaczął szczekać.
Młodzieniec idący za nim w niedużej odległości wydał się bezsprzecznie znajomy. Brudne włosy zaczesane za spiczastymi uszami, brudna, wisząca na szczupłym i wysokim ciele koszula. Poruszał się za Mańkutem żwawym, pewnym tempem, dotrzymującym mu kroku, lecz nie czynił żadnych zauważalnych wysiłków, by go dogonić. Wbrew powszechnym zasadom kurtuazji, przyłapany na wpatrywaniu się przez cały czas w plecy najemnika, nie spuścił ze zmieszaniem wzroku, poza pojedynczym łypnięciem poniżej pasa — na obijający się o biodro Aco miecz.
Kolejny zakręt spotęgował w nim przeczucie, że młody metys nie podążał tą samą drogą przypadkowo. Uliczka, w którą skręcili obaj była bardzo krótka, zaraz po niej — tak przynajmniej się zdawało Mańkutowi — czekała ostatnia brukowana aleja prowadząca prosto w znajome okolice. Nie było mu jednak dane było odnaleźć w tym odkryciu pocieszenia.
Na końcu uliczki, pod arkadą wąskiego, drewnianego portyku wydrążonego w parterze jakiegoś budynku czekała inna postać, skutecznie blokując jedyne w zasięgu wzroku wyjście z zaułka. Oraz niezręcznej towarzysko sytuacji. W panującym pod przejściem półmroku Aco widział jedynie zarys smukłej sylwetki. Sylwetka opierała się nonszalancko o ścianę i bawiła podrzucanym w dłoni podłużnym kształtem, który mimo padającego nań cienia, był rozpoznawalny jak świat długi i szeroki. Tudzież, jak slumsy śmierdzące i niebezpieczne.
Dopiero po tym, jak skręcił za najbliższy róg, chcąc skierować się równolegle do swoich śladów i wrócić jak najprędzej w okolice Placu Ludów, połapał się, że nie został na pogrążonej we śnie ulicy całkiem sam. Zaalarmował go kundel, który obszczekał przechodnia spomiędzy wyrw w szczerbatym parkanie i po chwili ciszy znów zaczął szczekać.
Młodzieniec idący za nim w niedużej odległości wydał się bezsprzecznie znajomy. Brudne włosy zaczesane za spiczastymi uszami, brudna, wisząca na szczupłym i wysokim ciele koszula. Poruszał się za Mańkutem żwawym, pewnym tempem, dotrzymującym mu kroku, lecz nie czynił żadnych zauważalnych wysiłków, by go dogonić. Wbrew powszechnym zasadom kurtuazji, przyłapany na wpatrywaniu się przez cały czas w plecy najemnika, nie spuścił ze zmieszaniem wzroku, poza pojedynczym łypnięciem poniżej pasa — na obijający się o biodro Aco miecz.
Kolejny zakręt spotęgował w nim przeczucie, że młody metys nie podążał tą samą drogą przypadkowo. Uliczka, w którą skręcili obaj była bardzo krótka, zaraz po niej — tak przynajmniej się zdawało Mańkutowi — czekała ostatnia brukowana aleja prowadząca prosto w znajome okolice. Nie było mu jednak dane było odnaleźć w tym odkryciu pocieszenia.
Na końcu uliczki, pod arkadą wąskiego, drewnianego portyku wydrążonego w parterze jakiegoś budynku czekała inna postać, skutecznie blokując jedyne w zasięgu wzroku wyjście z zaułka. Oraz niezręcznej towarzysko sytuacji. W panującym pod przejściem półmroku Aco widział jedynie zarys smukłej sylwetki. Sylwetka opierała się nonszalancko o ścianę i bawiła podrzucanym w dłoni podłużnym kształtem, który mimo padającego nań cienia, był rozpoznawalny jak świat długi i szeroki. Tudzież, jak slumsy śmierdzące i niebezpieczne.
► Pokaż Spoiler
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
- Hagan
- Posty: 68
- Rejestracja: 17 lip 2018, 4:26
- Miano: Aco
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Slumsy
Nie ze wszystkich swoich decyzji Aco był dumny. Częściej niż rzadziej podejmował wybory złe. Pomimo tak rozległej historii, łagodnie mówiąc, głupich pomysłów, samotna wędrówka do slumsów o tak pogańskiej godzinie znalazłaby się w okolicach szczytu listy. Za głupotę i bezmyślne życzenia los i Bogowie lubili karać. Marzenia o ponownym machaniu mieczem spełniły się szybciej niż miałby na to nadzieję i w okolicznościach dalekich od idealnych.
Przez moment łudził się nawet, że dziarskim marszem, a w razie konieczności sprawnym sprintem, zdoła zgubić w uliczkach śledzącą go personę. Każdy kolejny zakręt przybliżający go do Placu Ludów potęgował tą fałszywą nadzieję. Było to o tyle ironiczne, że przecież dopiero co z utęsknieniem wspominał miesiące spędzone na tropieniu bandytów. Dźwięk stali, okrzyki pełne bólu i przerażenia, zapach potu i krwi. Cała ta tęsknota zniknęła gdzieś, gdy ujrzał przed sobą drugą postać.
Po raz pierwszy poczuł się jak zwierzyna. Do tej pory jedynie polował. Tropił i zabijał. Wtedy było to ekscytujące, napełniało go adrenaliną. Realia drugiego końca łańcucha pokarmowego napełniały go strachem. Poczuł nieprzyjemny ścisk w żołądku. Tęsknił za walką, ale na swoich warunkach. Brak jakiejkolwiek przewagi nad swoimi przeciwnikami stresował go. Z drugiej jednak strony, podobno zdesperowana ofiara bywa najgroźniejsza.
Zatrzymał się gwałtownie, jakby coś pochwyciło go nagle za nogi i nie pozwalało ruszyć dalej. Musiał podjąć jakąś decyzję. Wiedział, że musi działać szybko. Wykorzystać element zaskoczenia i być może w efekcie wypracować sobie jakąś przewagę. Przejąć kontrolę nad sytuacją. Tego właśnie potrzebował. Splunął na bok, pozwalając ślinie rozbryznąć się na ziemi.
— Długouche kurwy... — burknął pod nosem, sam do siebie. Nie zwlekał już dłużej. Obrócił się gwałtownie, wyszarpując miecz. Szybki krok szybko przerodził się w bieg, a nawet szarżę. Rzucił się w kierunku wcześniej podążającego za nim opryszka. Planował proste cięcie, wskroś ciała. Cel był prosty — zabić. W końcu... jeden elf w tę czy we w tę — co za różnica.
Przez moment łudził się nawet, że dziarskim marszem, a w razie konieczności sprawnym sprintem, zdoła zgubić w uliczkach śledzącą go personę. Każdy kolejny zakręt przybliżający go do Placu Ludów potęgował tą fałszywą nadzieję. Było to o tyle ironiczne, że przecież dopiero co z utęsknieniem wspominał miesiące spędzone na tropieniu bandytów. Dźwięk stali, okrzyki pełne bólu i przerażenia, zapach potu i krwi. Cała ta tęsknota zniknęła gdzieś, gdy ujrzał przed sobą drugą postać.
Po raz pierwszy poczuł się jak zwierzyna. Do tej pory jedynie polował. Tropił i zabijał. Wtedy było to ekscytujące, napełniało go adrenaliną. Realia drugiego końca łańcucha pokarmowego napełniały go strachem. Poczuł nieprzyjemny ścisk w żołądku. Tęsknił za walką, ale na swoich warunkach. Brak jakiejkolwiek przewagi nad swoimi przeciwnikami stresował go. Z drugiej jednak strony, podobno zdesperowana ofiara bywa najgroźniejsza.
Zatrzymał się gwałtownie, jakby coś pochwyciło go nagle za nogi i nie pozwalało ruszyć dalej. Musiał podjąć jakąś decyzję. Wiedział, że musi działać szybko. Wykorzystać element zaskoczenia i być może w efekcie wypracować sobie jakąś przewagę. Przejąć kontrolę nad sytuacją. Tego właśnie potrzebował. Splunął na bok, pozwalając ślinie rozbryznąć się na ziemi.
— Długouche kurwy... — burknął pod nosem, sam do siebie. Nie zwlekał już dłużej. Obrócił się gwałtownie, wyszarpując miecz. Szybki krok szybko przerodził się w bieg, a nawet szarżę. Rzucił się w kierunku wcześniej podążającego za nim opryszka. Planował proste cięcie, wskroś ciała. Cel był prosty — zabić. W końcu... jeden elf w tę czy we w tę — co za różnica.
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
Re: Slumsy
Drobny, zmieszany z piachem, tłuczonym szkłem i śmieciami żwir zachrzęścił pod coraz gwałtowniejszymi krokami Aco, które po chwili stały się biegiem, nagłym, krewkim, niecierpliwym, spieszącym na spotkanie. Oprych został przez niego z całą pewnością zaskoczony. Ale nie zastraszony. Gdy najemnik znalazł się przy nim, w ręce miał już nóż, tak jak drugi zbir, który zerwał się ku nim susami spod portyku — nóż o grubej rękojeści i długim ostrzu, które cięło szybko, głęboko i boleśnie, o czym Aco przekonał się wcześniej, niż by chciał.
Chudzielec nie uniknął syczącego w odlewie brzeszczotu. Nie musiał. Wdępnąwszy w nakrytą słomą kałużę pomyj, jego przeciwnik sam poślizgnął się i stracił równowagę, klingą wywinął pół rozpaczliwego łuku, którym nie poszarpał na młodziku nawet koszuli. Odsłonił się za to poniżej brody. Zwinny mieszaniec wykorzystał to natychmiast, niby uderzająca żmija doskoczył do najemnika. Nóż błysnął. Aco poczuł szczypanie, palenie, wreszcie puchnące pulsowanie. Wilgoć. Wysoko nad łokciem rozcięty rękaw jego odzienia zaczął lepić się do skóry, nasiąkając odcieniami czerwieni.
Młody zbir parsknął. Miał zuchwały, pożółkły uśmiech, w którym brakowało jednego zęba i oczy znające wyłącznie jedynie gniew oraz pogardę. — Addan, Dhoine! — zawołał kpiąco. — Addan, nam to zajedno! Cáemm, Elas, oskórujemy skurwiela! — Krzyknąwszy, zanurkował nagle w przeciwną stronę, w lewo, niespodziewanie i zdradliwie, o ile cokolwiek można było nazwać zdradliwym podczas ulicznej jatki, albo honorowym. Podłużne ostrze puginału śmignęło, dźgając w kierunku nieosłoniętych nogawicami ni garbowaną skórą nóg najemnika, które raz go już zawiodły.
Chudzielec nie uniknął syczącego w odlewie brzeszczotu. Nie musiał. Wdępnąwszy w nakrytą słomą kałużę pomyj, jego przeciwnik sam poślizgnął się i stracił równowagę, klingą wywinął pół rozpaczliwego łuku, którym nie poszarpał na młodziku nawet koszuli. Odsłonił się za to poniżej brody. Zwinny mieszaniec wykorzystał to natychmiast, niby uderzająca żmija doskoczył do najemnika. Nóż błysnął. Aco poczuł szczypanie, palenie, wreszcie puchnące pulsowanie. Wilgoć. Wysoko nad łokciem rozcięty rękaw jego odzienia zaczął lepić się do skóry, nasiąkając odcieniami czerwieni.
Młody zbir parsknął. Miał zuchwały, pożółkły uśmiech, w którym brakowało jednego zęba i oczy znające wyłącznie jedynie gniew oraz pogardę. — Addan, Dhoine! — zawołał kpiąco. — Addan, nam to zajedno! Cáemm, Elas, oskórujemy skurwiela! — Krzyknąwszy, zanurkował nagle w przeciwną stronę, w lewo, niespodziewanie i zdradliwie, o ile cokolwiek można było nazwać zdradliwym podczas ulicznej jatki, albo honorowym. Podłużne ostrze puginału śmignęło, dźgając w kierunku nieosłoniętych nogawicami ni garbowaną skórą nóg najemnika, które raz go już zawiodły.
► Pokaż Spoiler
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
- Hagan
- Posty: 68
- Rejestracja: 17 lip 2018, 4:26
- Miano: Aco
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Slumsy
Moneta szczęścia ma bezczelny zwyczaj obracania się przeciw swojemu panu w najmniej odpowiednim momencie. Zwodzi i kusi swoją potęgą, w międzyczasie przygotowując śmiertelną pułapkę. Ucieczkę spod katowskiego topora pokrętnego losu musiał zapewnić sobie sam, polegając tylko na swoich umiejętnościach. Poślizgnął się, otrzymał cios. Ramię, na szczęście prawe. Nie było mu potrzebne. Poczuł nieprzyjemne ciepło zalewające jego ramię. Ciężko będzie to doprać, pomyślał, chociaż było to jego najmniejsze zmartwienie. Pozostało mieć nadzieję, że cięcie było płytkie, że nie wykrwawi się zbyt szybko. Trzeba było działać szybko, nie przerywać natarcia. Być może i wobec jego przeciwnika los miał jakiś okrutny plan.
Syknął z bólu. Wiedział, że najgorsze męki były wciąż przed nim. Tymczasem, przelana krew zaczynała dawać o sobie znać. Drugi elf, zbliżający się z każdą chwilą, przestawał mieć znaczenie. Liczył się tylko ten, z tym obrzydliwym uśmiechem, wyprowadzający kolejny cios. Aco nie widział miejsca na litość. Czyjś trup musiał ozdobić żwirowe podłoże. Czy jego, czy elfa, to miało się dopiero okazać.
Myślał mniej. Pozwolił zadziałać swoim instynktom. Widział przeciwnika mknącego w lewo. Uskoczył, w przeciwnym kierunku. Czy wystarczająco szybko? Czy elf przeciął powietrze? Nie miało to już większego znaczenia. Nie zważając na skutki, kontynuował swoje działania. Chciał jednym odskokiem poszerzyć dystans, wykorzystać przewagę miecza nad nożem, ustawić się w lepszej pozycji.
Wdech. Jego ramię powędrowało wysoko, nad głowę. Poczuł jak mięśnie lewej ręki napinają się boleśnie. Wypuścił powietrze, między zębami, z głuchym świstem. Świst miał towarzyszyć mknącej w dół stali. Najemnik włożył w ten cios całą swoją siłę, zdeterminowany, by jak najprędzej zakończyć walkę.
Syknął z bólu. Wiedział, że najgorsze męki były wciąż przed nim. Tymczasem, przelana krew zaczynała dawać o sobie znać. Drugi elf, zbliżający się z każdą chwilą, przestawał mieć znaczenie. Liczył się tylko ten, z tym obrzydliwym uśmiechem, wyprowadzający kolejny cios. Aco nie widział miejsca na litość. Czyjś trup musiał ozdobić żwirowe podłoże. Czy jego, czy elfa, to miało się dopiero okazać.
Myślał mniej. Pozwolił zadziałać swoim instynktom. Widział przeciwnika mknącego w lewo. Uskoczył, w przeciwnym kierunku. Czy wystarczająco szybko? Czy elf przeciął powietrze? Nie miało to już większego znaczenia. Nie zważając na skutki, kontynuował swoje działania. Chciał jednym odskokiem poszerzyć dystans, wykorzystać przewagę miecza nad nożem, ustawić się w lepszej pozycji.
Wdech. Jego ramię powędrowało wysoko, nad głowę. Poczuł jak mięśnie lewej ręki napinają się boleśnie. Wypuścił powietrze, między zębami, z głuchym świstem. Świst miał towarzyszyć mknącej w dół stali. Najemnik włożył w ten cios całą swoją siłę, zdeterminowany, by jak najprędzej zakończyć walkę.
► Pokaż Spoiler
► Pokaż Spoiler
Ostatnio zmieniony 16 kwie 2020, 20:30 przez Hagan, łącznie zmieniany 1 raz. Ilość słów: 0
Re: Slumsy
Ostrze opadło z oczekiwanym przez Aco świstem, a potem z towarzyszącym mu okropnym, chrupiącym, mokrym dźwiękiem rozrywanego ciała oraz gruchotanych kości przegryzło się przez kadłub rzezimieszka. Siła uderzenia pchnęła ciężko ranionego metysa na ścianę pobliskiej kamienicy, o którą uderzył plecami, osunął się lekko i zachwiał na miękkich nogach jak zwierzę, które uciekło z jatki i po szaleńczym biegu właśnie opadało z sił, wykrwawiając się na bruk.
— Ludzie, ludzie, biją się, na bogów! Mordują! — wrzeszczała nad ich głowami jakaś kobieta. Mańkut zauważył, że nie jako jedyna od dłuższego czasu obserwowała awanturę w uliczce, zza pozabijanych okien kamieniczek oraz pouchylanych ostrożnie drzwi przyglądał im się przynajmniej tuzin par oczu, a w wąskim, łukowatym przejściu prowadzącym ze pogranicza slumsów z powrotem na Plac Ludów pojawiło się kilka ciekawskich sylwetek zwabionych odgłosami jatki.
— Też ci nowina, co jeden dzień to mordobicie!
— Straże wołajcie, straże!
— Gdzie straże, na chuja zgiętego straże? Taczkarza po zwłoki, toć tu będzie zara po biciu! Dobrze tak, nygusom!
Drugi z mieszańców nie próżnował, porwał się na najemnika z długim jak kordelas nożem, bliźniaczo podobnym do tego, który dzierżył jego kompan. — Zdechniesz za to, d’hoine! — wydyszał, zamachując się. — Słyszysz? Zdechniesz jak zawszony kundel!
Przez ułamek sekundy Aco mógł przyjrzeć się wyszczerbionemu i lekko zakrzywionemu ostrzu śmiercionośnego puginału bardzo, bardzo dokładnie, gdy to śmignęło w kierunku jego odsłoniętej twarzy. Uskoczył. Zdążył. Omal nie wpadł przy tym na drugiego młodzieńca odklejącego się właśnie z wysiłkiem od fasady budynku, całego umazanego juchą i cienką warstwą wapiennego pyłu niczym chudy upiór. Metys próbował wrazić pordzewiałą kosę pod żebra najemnika, lecz jego ruchy były niezdarne, niezborne, Mańkut nie musiał się przed nimi nawet zasłaniać, po prostu się odsunął.
— Bloede d’yaebl, zostaw, sam go wezmę! — warknął drugi. — Zajebię kundla.
— Ludzie, ludzie, biją się, na bogów! Mordują! — wrzeszczała nad ich głowami jakaś kobieta. Mańkut zauważył, że nie jako jedyna od dłuższego czasu obserwowała awanturę w uliczce, zza pozabijanych okien kamieniczek oraz pouchylanych ostrożnie drzwi przyglądał im się przynajmniej tuzin par oczu, a w wąskim, łukowatym przejściu prowadzącym ze pogranicza slumsów z powrotem na Plac Ludów pojawiło się kilka ciekawskich sylwetek zwabionych odgłosami jatki.
— Też ci nowina, co jeden dzień to mordobicie!
— Straże wołajcie, straże!
— Gdzie straże, na chuja zgiętego straże? Taczkarza po zwłoki, toć tu będzie zara po biciu! Dobrze tak, nygusom!
Drugi z mieszańców nie próżnował, porwał się na najemnika z długim jak kordelas nożem, bliźniaczo podobnym do tego, który dzierżył jego kompan. — Zdechniesz za to, d’hoine! — wydyszał, zamachując się. — Słyszysz? Zdechniesz jak zawszony kundel!
Przez ułamek sekundy Aco mógł przyjrzeć się wyszczerbionemu i lekko zakrzywionemu ostrzu śmiercionośnego puginału bardzo, bardzo dokładnie, gdy to śmignęło w kierunku jego odsłoniętej twarzy. Uskoczył. Zdążył. Omal nie wpadł przy tym na drugiego młodzieńca odklejącego się właśnie z wysiłkiem od fasady budynku, całego umazanego juchą i cienką warstwą wapiennego pyłu niczym chudy upiór. Metys próbował wrazić pordzewiałą kosę pod żebra najemnika, lecz jego ruchy były niezdarne, niezborne, Mańkut nie musiał się przed nimi nawet zasłaniać, po prostu się odsunął.
— Bloede d’yaebl, zostaw, sam go wezmę! — warknął drugi. — Zajebię kundla.
► Pokaż Spoiler
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
- Hagan
- Posty: 68
- Rejestracja: 17 lip 2018, 4:26
- Miano: Aco
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Slumsy
Nim ostrze sięgnęło jego przeciwnika, Aco wiedział, że wykonał świetne uderzenie. Takie rzeczy po prostu się czuje. Po chwili wszelkie emocje zastąpiła dzika satysfakcja. Miecz napotkał opór, lecz impet włożony w cięcie nie pozwalał mu się zatrzymać. Krzyk szybko zastąpiony został przez desperackie próby złapania oddechu. Ruchy, dotychczas odważne i dziarskie, przepełnione były niezdarnością i lękiem. Krew splamiła żwir, a Aco obserwował. Z poszerzającym się uśmiechem, czerpał z widoku niezdrową wręcz satysfakcję. W zadaniu kolejnego, najpewniej morderczego ciosu przeszkodził mu drugi z nieludzi. Długi nóż nieomal przemienił go w pirata z opowieści jego siostry. Niestety, jako że przepaska na oko nie była ostatnim krzykiem mody, najemnik postanowił pozostawić narządy wzroku nietknięte.
Serce zabiło mu nieco szybciej, lecz ten drwiący, niemalże niepasujący do niego uśmiech nie znikał z jego twarzy. Niezdarne pchnięcie wyprowadzone przez ranionego wcześniej mieszańca skomentował krótkim śmiechem. Tak naprawdę, przypominało to nieco chichot.
— Coś słabo ci idzie, uszaty. Ale spokojnie, zaraz skończysz jak twój koleżka. Albo jak każda Wiewiórka. Ich też mam kilka na koncie — zadrwił, wykonując kilka kroków w bok. Obniżył się nieco na kolanach, szykując się do kolejnego ataku. Nim to jednak nastąpiło, odezwał się raz jeszcze, tym razem słowa swe kierując do tego drugiego, rannego. — Słyszałeś go. Siad na dupsko, zaraz się tobą zajmę.
Ludzie wokół mogli równie dobrze zwiastować nadejście Dzikiego Gonu, a i tak nie zwróciłby na nich uwagi. Liczyli się tylko ci dwaj i nie mogli oni ujść z życiem. Gdyby ktoś zapytał go, dlaczego tak bardzo zależało mu na dokończeniu tego pojedynku, najpewniej nie potrafiłby odpowiedzieć. Nie zastanawiał się nad tym. Tak po prawdzie, to w takim momencie myślał mało, co zdarzało mu się rzadko.
— Rozpruję cię od łba aż po same jajca — rzucił, ewidentnie chcąc sprowokować metysa. Ci zdenerwowani popełniali najwięcej błędów. Wyjątkowo wygadany Mańkut nie czekał na odpowiedź, tylko ruszył w końcu do ataku. Ani myślał oddawać pola, wręcz przeciwnie. Próbował agresywnie zdobywać przestrzeń, zepchnąć przeciwnika wgłąb zaułka i w ten sposób rozdzielić dwójkę. Nie chciał ryzykować walki z dwoma na raz, nawet jeśli jeden z nich ledwo dychał. Lewa ręka pomknęła, aby zadać kolejny cios. Tym razem był ostrożniejszy, nie musiał ryzykować. Czekał na jakiś ruch, próbę obrony lub uniku. Tyle tylko potrzebował, by przesunąć ostrze i ciąć w zupełnie inny punkt, niż początkowo sygnalizował.
Serce zabiło mu nieco szybciej, lecz ten drwiący, niemalże niepasujący do niego uśmiech nie znikał z jego twarzy. Niezdarne pchnięcie wyprowadzone przez ranionego wcześniej mieszańca skomentował krótkim śmiechem. Tak naprawdę, przypominało to nieco chichot.
— Coś słabo ci idzie, uszaty. Ale spokojnie, zaraz skończysz jak twój koleżka. Albo jak każda Wiewiórka. Ich też mam kilka na koncie — zadrwił, wykonując kilka kroków w bok. Obniżył się nieco na kolanach, szykując się do kolejnego ataku. Nim to jednak nastąpiło, odezwał się raz jeszcze, tym razem słowa swe kierując do tego drugiego, rannego. — Słyszałeś go. Siad na dupsko, zaraz się tobą zajmę.
Ludzie wokół mogli równie dobrze zwiastować nadejście Dzikiego Gonu, a i tak nie zwróciłby na nich uwagi. Liczyli się tylko ci dwaj i nie mogli oni ujść z życiem. Gdyby ktoś zapytał go, dlaczego tak bardzo zależało mu na dokończeniu tego pojedynku, najpewniej nie potrafiłby odpowiedzieć. Nie zastanawiał się nad tym. Tak po prawdzie, to w takim momencie myślał mało, co zdarzało mu się rzadko.
— Rozpruję cię od łba aż po same jajca — rzucił, ewidentnie chcąc sprowokować metysa. Ci zdenerwowani popełniali najwięcej błędów. Wyjątkowo wygadany Mańkut nie czekał na odpowiedź, tylko ruszył w końcu do ataku. Ani myślał oddawać pola, wręcz przeciwnie. Próbował agresywnie zdobywać przestrzeń, zepchnąć przeciwnika wgłąb zaułka i w ten sposób rozdzielić dwójkę. Nie chciał ryzykować walki z dwoma na raz, nawet jeśli jeden z nich ledwo dychał. Lewa ręka pomknęła, aby zadać kolejny cios. Tym razem był ostrożniejszy, nie musiał ryzykować. Czekał na jakiś ruch, próbę obrony lub uniku. Tyle tylko potrzebował, by przesunąć ostrze i ciąć w zupełnie inny punkt, niż początkowo sygnalizował.
► Pokaż Spoiler
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
Re: Slumsy
Półelf pobladł — nie ze strachu, ze złości. Był wszak młody, impulsywny, głupio odważny, był głodny i zdesperowany. Albo po prostu był zły. Zepsuty, przegniły, zdziczały jak cała reszta slumsów, wzbierających odpadkami, zemdlonych własną obrzydliwością — ich rynsztoków, w których gniły ścierwa zwierząt, ich zaułków, w których żebracy marli skuleni pod zatrzaśniętymi drzwiami domostw, w których smarkateria nie starsza od Janka rzezała mieszki wyszczerbionymi kozikami, a dziewczęta młodsze od Lenki oddawały się za garść miedziaków oraz kilka wymierzonych z pogardy ciosów, kilka mściwych kopniaków. Nie sposób było wiedzieć. Nie sposób, by miało to jakieś znaczenie.
Tylko jedno miało: to, że nagle opryszek zaczął krwawić. Krwawił obficie, szerokimi, na wpół chyba niedowierzającymi jeszcze oczami spoglądając w dół, na swoją przesiąkającą juchę koszulę, na odsłonięty, czerwony tors, przez który sieknął go Mańkut — od biodra aż po bark. Gdyby odskoczył pół sekundy później albo na zamarkowane w zupełnie odwrotnym kierunku cięcie złożył się do riposty, nie do uniku, jego flaki bez ochyby chlusnęłyby właśnie na bruk.
— Bloede d’hoine… Bloede!...
Dyszał ciężko, ruszał się jeszcze ciężej, krok po kroku cofał pod presją wywieraną przez młynkujące ostrze najemnika. Nie miał wyboru. Dwa razy śmignął ku Aco, dwa razy puginał napotkał jeno powietrze, jeno paskudną pustkę. Wyglądało na to, że powoli zaczynała docierać do młodzieńca bezcenna życiowa lekcja, ta sama, którą otrzymał jego zmierzający ku nim chwiejnie kompan, a której docenić raczej nigdy nie będzie im obu dane: nie przychodziło się z nożem na mieczową rozprawę.
Tylko jedno miało: to, że nagle opryszek zaczął krwawić. Krwawił obficie, szerokimi, na wpół chyba niedowierzającymi jeszcze oczami spoglądając w dół, na swoją przesiąkającą juchę koszulę, na odsłonięty, czerwony tors, przez który sieknął go Mańkut — od biodra aż po bark. Gdyby odskoczył pół sekundy później albo na zamarkowane w zupełnie odwrotnym kierunku cięcie złożył się do riposty, nie do uniku, jego flaki bez ochyby chlusnęłyby właśnie na bruk.
— Bloede d’hoine… Bloede!...
Dyszał ciężko, ruszał się jeszcze ciężej, krok po kroku cofał pod presją wywieraną przez młynkujące ostrze najemnika. Nie miał wyboru. Dwa razy śmignął ku Aco, dwa razy puginał napotkał jeno powietrze, jeno paskudną pustkę. Wyglądało na to, że powoli zaczynała docierać do młodzieńca bezcenna życiowa lekcja, ta sama, którą otrzymał jego zmierzający ku nim chwiejnie kompan, a której docenić raczej nigdy nie będzie im obu dane: nie przychodziło się z nożem na mieczową rozprawę.
► Pokaż Spoiler
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
- Hagan
- Posty: 68
- Rejestracja: 17 lip 2018, 4:26
- Miano: Aco
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Slumsy
Być może nie tak miało to wyglądać. Aco mógł wydawać się idealną ofiarą. Płochliwy, jąkający się, wyraźnie zagubiony, z cennym mieczem u pasa. Hojny darczyńca, którego jałmużna mogła zapewnić przeżycie kilku kolejnych dni. Być może wszystko skończyłoby się dla opryszków dobrze, gdyby trafili na kogoś innego, gdyby Mańkut był zwykłym wieśniakiem z mieczem u boku. Na ich nieszczęście, trafili na najemnika, który podobnych starć w życiu miał już kilka. W ferworze walki stawał się zupełnie inną osobą. Wyszczekany, zdecydowany, pewny siebie. Bandyci napotkali opór, którego nie mieli prawa się spodziewać. Raz jeszcze, gdyby trafili na kogoś innego, sytuacja mogła by wyglądać nieco inaczej. Być może, po pierwszym udanym ciosie wznowiłby swoją ucieczkę. Z jakiegoś powodu, Aco ani o tym myślał. Kontynuował natarcie. Ciął tylko w jednym celu. Aby zabić.
Tryskająca wokół krew przypieczętowała losy walki. Czyjeś zwłoki musiały ozdobić żwirowe podłoże. Półelfie opryszki starły się z kolejną iteracją Mańkuta, tą najbardziej przerażającą. Z polujących, stali się zwierzyną. Niczym gladiatorzy, rzuceni na pożarcie lwu, walczyli o przeżycie, ku uciesze (lub trwodze) obserwującego ich tłumu.
Na pierwszy rzut oka, lejąca się obficie posoka podziałała na Aco niczym płachta na byka, rozbudzając ukrytą gdzieś głęboko furię. Tak najpewniej postrzegali to postronni obserwatorzy. Prawda była jednak zgoła inna. Mańkutem nie kierowała wściekłość, chociaż jej obecności nie sposób było zaprzeczyć. Jego oczy zdradzały natomiast chłodną determinację. Na swój pokrętny sposób był całkowicie świadomy swoich poczynań. Jedyną słuszną opcją, tym dobrym rozwiązaniem było odebranie metysom ich ostatniego oddechu. Taką wizję podsuwał mu jego umysł, a on ani ważył się tego kwestionować. Ciężko powiedzieć, co dokładnie nim kierowało. Czyżby właśnie, zgodnie ze swą moralnością, wyznaczył odpowiednią karę i planował wymierzyć ją własnymi rękoma? Sam Aco nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie. Zupełnie jakby w wąskiej alejce ciało jego przejęła jakaś inna, obca istota, znajdująca się na przeciwległym biegunie pod względem osobowości.
Tak jak żywot mieszańca nie obchodził w najmniejszym stopniu najemnika, tak jego nie intrygowały raczej aspekty osobowości przeciwnika. Widział on tylko mknące ku niemu raz po raz ostrze, wypychające go wgłąb uliczki. Mańkut nie planował przestawać, raz po raz starając się wybić mu z głowy skracanie dystansu. W końcu musiał jednak zaatakować. Kolejne cięcie przecięło powietrze. Wtem, agresywny wypad. Kolejny zwód i przekierowanie cięcia. Skoro finta zadziałała wcześniej tak dobrze, to czemu by nie skorzystać z niej raz jeszcze?
Tryskająca wokół krew przypieczętowała losy walki. Czyjeś zwłoki musiały ozdobić żwirowe podłoże. Półelfie opryszki starły się z kolejną iteracją Mańkuta, tą najbardziej przerażającą. Z polujących, stali się zwierzyną. Niczym gladiatorzy, rzuceni na pożarcie lwu, walczyli o przeżycie, ku uciesze (lub trwodze) obserwującego ich tłumu.
Na pierwszy rzut oka, lejąca się obficie posoka podziałała na Aco niczym płachta na byka, rozbudzając ukrytą gdzieś głęboko furię. Tak najpewniej postrzegali to postronni obserwatorzy. Prawda była jednak zgoła inna. Mańkutem nie kierowała wściekłość, chociaż jej obecności nie sposób było zaprzeczyć. Jego oczy zdradzały natomiast chłodną determinację. Na swój pokrętny sposób był całkowicie świadomy swoich poczynań. Jedyną słuszną opcją, tym dobrym rozwiązaniem było odebranie metysom ich ostatniego oddechu. Taką wizję podsuwał mu jego umysł, a on ani ważył się tego kwestionować. Ciężko powiedzieć, co dokładnie nim kierowało. Czyżby właśnie, zgodnie ze swą moralnością, wyznaczył odpowiednią karę i planował wymierzyć ją własnymi rękoma? Sam Aco nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie. Zupełnie jakby w wąskiej alejce ciało jego przejęła jakaś inna, obca istota, znajdująca się na przeciwległym biegunie pod względem osobowości.
Tak jak żywot mieszańca nie obchodził w najmniejszym stopniu najemnika, tak jego nie intrygowały raczej aspekty osobowości przeciwnika. Widział on tylko mknące ku niemu raz po raz ostrze, wypychające go wgłąb uliczki. Mańkut nie planował przestawać, raz po raz starając się wybić mu z głowy skracanie dystansu. W końcu musiał jednak zaatakować. Kolejne cięcie przecięło powietrze. Wtem, agresywny wypad. Kolejny zwód i przekierowanie cięcia. Skoro finta zadziałała wcześniej tak dobrze, to czemu by nie skorzystać z niej raz jeszcze?
► Pokaż Spoiler
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
Re: Slumsy
Mieszaniec przestał lżyć najemnika, jego twarz skurczyła się w zaciętej, bladej determinacji. Oczy, pełne nienawistnej pogardy, utkwione miał w oczach Mańkuta. Był młody. Bez ochyby nie napotkał nigdy wcześniej nikogo, kto umiałby posługiwać się orężem w walce, a umiejętności tej nie nabył, na ulicach, w przypadkowych bójkach, metodą prób i błędów, siniaków oraz szram, życia… albo śmierci.
Był młody. Nie mógł wiedzieć, że nie patrzyło się nigdy na twarz przeciwnika. Patrzyło się na jego dłonie i nogi.
Zgubiony fałszywym grymasem Mańkuta, odbiciem migoczącej w oczach klingi, zbyt chyżo zareagował na markowane cięcie, zbyt pochopnie chciał ochronić broczący krwią tors przed kolejnym ciosem. Uchylił się. A powinien był uskoczyć.
Ktoś krzyknął. On? Nie, jego kompanion, dźwigający się spod ściany, zgięty z bólu wpół. Krzyknęła też rozdzierająco niewiasta w oknie. W małym zbiegowisku blokującym przejście pod kamienicą jedna z ciekawskich przekupek omdlała, wysypując z koszyka warzywa. Główki czosnku i cebuli dymki podskakując, potoczyły się po bruku.
— Morduje, na bogów, na Wieczny Ogień! Morduje ich!
Znalazłszy się na klęczkach, uderzony przez Aco nisko pod pasem półelf w końcu również zaczął krzyczeć. Zaczął wyć jak pies. Spojrzał bowiem w dół i zobaczył to, co zostało z jego nogi. Niezbornymi ruchami, odpychając się od ziemi jedną ręką, usiłował odsunąć się od najemnika, odpełznąć w głąb uliczki. Zostawiał za sobą szerokie pasmo rozsmarowanej po kamiennych łebkach krwi — jasnej, wartkiej krwi buchającej z rozrąbanej arterii. Drugą dłonią gorączkowo przyciskał do uda. Na próżno. Jucha przesiąkała mu przez palce.
— Nie… Niechaj… Nie zabijaj… Bła…
„Błagam” nie przechodziło mu przez gardło. Może nie umiało, mimo wszystko, a może za szybko tracił krew i siły. Nóż zgubił, upadając. Nie próbował nawet po niego sięgnąć, tylko pełznął i pełznął z coraz większym trudem. Pogardę również gdzieś zgubił. Została mu jedynie kredowa biel twarzy i wielkie z przerażenia oczy umierającego smarkacza.
Był młody. Nie mógł wiedzieć, że nie patrzyło się nigdy na twarz przeciwnika. Patrzyło się na jego dłonie i nogi.
Zgubiony fałszywym grymasem Mańkuta, odbiciem migoczącej w oczach klingi, zbyt chyżo zareagował na markowane cięcie, zbyt pochopnie chciał ochronić broczący krwią tors przed kolejnym ciosem. Uchylił się. A powinien był uskoczyć.
Ktoś krzyknął. On? Nie, jego kompanion, dźwigający się spod ściany, zgięty z bólu wpół. Krzyknęła też rozdzierająco niewiasta w oknie. W małym zbiegowisku blokującym przejście pod kamienicą jedna z ciekawskich przekupek omdlała, wysypując z koszyka warzywa. Główki czosnku i cebuli dymki podskakując, potoczyły się po bruku.
— Morduje, na bogów, na Wieczny Ogień! Morduje ich!
Znalazłszy się na klęczkach, uderzony przez Aco nisko pod pasem półelf w końcu również zaczął krzyczeć. Zaczął wyć jak pies. Spojrzał bowiem w dół i zobaczył to, co zostało z jego nogi. Niezbornymi ruchami, odpychając się od ziemi jedną ręką, usiłował odsunąć się od najemnika, odpełznąć w głąb uliczki. Zostawiał za sobą szerokie pasmo rozsmarowanej po kamiennych łebkach krwi — jasnej, wartkiej krwi buchającej z rozrąbanej arterii. Drugą dłonią gorączkowo przyciskał do uda. Na próżno. Jucha przesiąkała mu przez palce.
— Nie… Niechaj… Nie zabijaj… Bła…
„Błagam” nie przechodziło mu przez gardło. Może nie umiało, mimo wszystko, a może za szybko tracił krew i siły. Nóż zgubił, upadając. Nie próbował nawet po niego sięgnąć, tylko pełznął i pełznął z coraz większym trudem. Pogardę również gdzieś zgubił. Została mu jedynie kredowa biel twarzy i wielkie z przerażenia oczy umierającego smarkacza.
► Pokaż Spoiler
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław