Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Śnieg zaczął padać jeszcze przed Midinváerne i mimo, że do Imbaelk zostało ledwie kilka dni, biały puch wciąż płynął sennie z nieba. W Novigradzie, i wzdłuż całego wybrzeża, ciepły wiatr od morza szybko pozbywał się zalegającego śniegu. Ale z tego co mówili przyjezdni wynikało, że w głębi lądu zima nie jest tak łaskawa. Drożne były tylko główne trakty, a wiele wsi i miasteczek zostało całkowicie odciętych przez zwały śniegu. Wobec tego Lizie nie uśmiechało się opuszczanie Novigradu, miasta które dawało pracę, rozrywkę i względne bezpieczeństwo (niekoniecznie w tej kolejności). Niestety, jej (a w zasadzie Minou) ostatnia aktywność przyciągnęły uwagę stróżów prawa, na kontakt z którymi, nawet przelotny, ochoty nie miała.
Zanim strażnicy wpadli na jej trop, Luiza zdążyła przygotować się do podróży. Wszystko co było zbyteczne bądź zbyt nieporęczne, aby zabrać ze sobą, spieniężyła. Niestety ze względu na pośpiech, sprzedawała znacznie poniżej wartości, jednak jej własna skóra była jej cenniejsza niż parę dodatkowych kopperów. Ostatecznie pewnego pochmurnego, śnieżnego poranka wymknęła się z wynajmowanej izdebki i po dachach dotarła w pobliże Bramy Klasztornej, przez którą wymknęła się w grupie podrostków ruszających zbierać chrust. Zależało jej, aby ewentualni ścigający jak najpóźniej dowiedzieli się o jej ucieczce z miasta. Ruszyła na zachód, głównym, tretogorskim traktem, a prószący śnieg szybko przykrywał jej ślady.
Nie uszła nawet dwóch mil, gdy usłyszała za sobą tętent końskich kopyt. Już chciała umykać w przydrożne zarośla, ale rzut oka przez ramię uspokoił ją - pędził za nią zaprzężony w cztery konie wóz królewskiej poczty. Luiza nie zastanawiała się długo, bo też nie miała na to czasu, wóz pędził na prawdę szybko. Stanęła na skraju traktu i udając, że szuka czegoś w torbie, bacznie obserwowała pojazd. Woźnica również musiał ją zauważyć, bo lekko zwolnił i odjechał od krawędzi traktu, przy którym stała. Nie mógł oczywiście się zatrzymać żeby ją zabrać, królewskie prawo pozwalało wsiadać i wysiadać z wozów pocztowych jedynie w stacjach. Z resztą panna Tenebris nie byłaby sobą, gdyby pojechała "legalnie". Gdy pierwsza para koni zrównała się z Luizą, ta spięła się w sobie i skupiła wzrok w miejscu, gdzie za moment pojawić się miała burta wozu. Mgnienie oka później, gdy minęła ją już połowa wozu, wystrzeliła jak z procy w jego stronę. Prawą nogą trafiła na boczny stopień, z którego odbiła się w górę, a lewą ręką chwyciła się liny biegnącej wzdłuż dachu wozu, po chwili dołożyła drugą rękę i tak zwisając z pędzącego wozu przesunęła się na jego tył i siadła wygodnie na zamocowanym tam kufrze, wciskając nogi między niego, a tylną burtę pojazdu. Woźnica nie zareagował, więc albo nie spostrzegł jej akrobacji, albo zwyczajnie miał to w nosie. Tak czy inaczej, rada że swego wyczynu Luiza okutała się ciasno płaszczem i radował oczy szybko przesuwającym się krajobrazem.
Po jakimś czasie dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa. Wzdrygnęła się i zdała sobie sprawę, że już nie pada, a przez rzednące chmury nieśmiało przeziera słońce. Jego promienie padały jej na prawy policzek, więc musiało już być południe. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że musiała przysnąć. Na szczęście dobrze się umościła i nie spadła po drodze z kufra. Po chwili skonstatowała, że wóz zwalnia, a z oddali słychać było szczekanie psów. Zbliżali się do stacji pocztowej.
Aby nie dać się przyłapać na nielegalnej jeździe, zaczęła powoli gramolić się na kufer. Stanęła na nim i kiedy szczekania psów stały się naprawdę bliskie, a wóz jeszcze bardziej zwolnił, zeskoczyła zgrabnie na trakt. Szybko poprawiła ubranie i tobołek i jak gdyby nigdy nic ruszyła wesołym, choć nieco sztywnym krokiem w ślad za wozem. Jak się okazało, zeskoczyła w ostatniej chwili, bo zaledwie trzy staja przed sobą zobaczyła pierwsze zabudowania.
Luiza wiedziała, że wieś założona została ledwie kilka lat temu, a zwano ją Cintryjskim Siołem. Osada położona była na łagodnie opadającym i pokrytym teraz grubą śnieżną pierzyną zboczu pagórka. Jego szczy znajdował się na lewo od traktu, tam też stał wiatrak. Zarówno on, jak i wszystkie widoczne zabudowania wyglądały na solidne i dość nowe, deski i belki nie zdążyły jeszcze dobrze poszarzeć. W centrum wsi, u zbiegu pięciu dróg (z Novigradu, Tretogoru, Oxenfurtu, Rdestowej Łąki i Żurawiej Kępy), znajdował się duży, jedyny murowany tutaj budynek, do którego podjechał właśnie wóz pocztowy – stacja redańskiej poczty.
Delikatny podmuch wiatru od strony zabudowań przygnał dym z kominów, a z nim zapachy, które uzmysłowiły Luizie jak bardzo jest głodna i obolała. Z nadzieją, że we wsi jest jakaś gospoda, w której mogłaby się posilić i rozprostować kości przy piecu, ruszyła przed siebie.
Ostatnio zmieniony 12 paź 2020, 18:14 przez Bajarz, łącznie zmieniany 1 raz. Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Mawiają, że Novigrad to miasto cudów i chyba coś w tym musi być, bo tylko cudem nie wpadli na jej trop wcześniej. Znacznie wcześniej. Jakieś dziewięć czy dziesięć miesięcy wcześniej, kiedy to zawitała do „stolicy świata” wraz z wędrowną trupą teatralną, w której znalazła schronienie po chryi z Rosthornem.
Do tej pory dziwiło ją, że „Absztyfikanci” nie trafili za bramy miasta w kajdanach po tym, jak wystawili na Przedmieściach sztukę komediową o miłości międzyrasowej. Dość powiedzieć, że dowcip — w przeciwieństwie do lejących się wartkim strumieniem trunków — ominął większość nietęgich głów na widowni, a rozpalone z jodłowych pni ogniska stały się zarzewiem pożaru, który gaszono jeszcze dwa dni później.
Tak, to było wyjątkowo gorące Belleteyn.
Gorące i pouczające, albowiem pokazało się, że miłość nie wystarczy, by zwyciężyć wszystko, a już na pewno nie wyssane z mlekiem matki i pogłębione powojenną niedolą uprzedzenia i stereotypy. Potrzebny był jeszcze zdrowy rozsądek i odrobina autorefleksji, a tego — jak świat długi i szeroki — zawsze był niedostatek.
Luiza urozmaicała akrobacjami wystawiane przez „Absztyfikantów” sztuki i zabawiała widownię podczas specjalnych seansów nocnych do czasu, aż trupa nie opuściła miasta, o co została „poproszona” przez władze świątynne, gdy fama o bezecnych widowiskach rozeszła się po mieście. Te kilka tygodni wystarczyło jej jednak, by nasiąknąć novigradzkim klimatem i nawiązać znajomości, które pozwalały uprawiać Tenebris jej rzemiosło, a nade wszystko — wtopić się w lokalny koloryt.
Było jej tutaj niezgorzej: dzięki siostrzyczkom Melitele wylizała się po feralnej historii w Zadrze, nabrała nieco ciała, odkryła dobrodziejstwo miejskich łaźni i wielkomiejskich rozrywek, a nawet otarła się o coś w rodzaju duchowego romansu. Dosłownie, albowiem wybrankiem był młody kleryk Wiecznego Ognia, któremu Luiza w jedną noc pomogła złamać chyba wszelkie możliwe śluby. Niestety Novigrad pomimo całej swej wspaniałości i bogactwa nie był drugim Beauclair, gdzie trwało wieczne święto, a wino i kobiety umniejszały rozum. Tutaj liczył się przede wszystkim pieniądz i nawet najwięksi, najbardziej zblazowani birbanci zawsze mieli oczy dookoła głowy, co znacząco komplikowało życie Minou, ostatecznie wykurzając ją z miasta.
Teraz przemykała po przykrytych zmrożonym śniegiem dachach kamienic, próbując rozgrzać się tyleż wspomnieniami minionego lata, co karkołomnym tempem nieco wymuszonej, porannej przebieżki. Jednak pomimo wysiłku, czuła kąsające i rozlewające się dreszczem po ciele zimno. Poprzedni dzień i ustępującą właśnie brzaskowi noc przepędziła na ostatnich przygotowaniach do podróży i nie zdążyła należycie wypocząć. Niewyspana zaś — zawsze była zziębnięta. Zziębnięta i okropnie marudna, co jednak nie odbiło się na nikim, bo umykała z miasta samotnie. Jak duch, kot albo złodziej, którym zresztą była istotnie.
Jako osoba nikczemnego wzrostu Luiza bez problemu wmieszała się w tłumek wyruszających po chrust dzieciaków, nie zwracając na siebie większej uwagi. Pożegnawszy Novigrad rzuconym przez ramię spojrzeniem, w którym malowała się obietnica rychłego zapomnienia, poszła przed siebie nie oglądając się więcej.
Przynajmniej nie na miejskie mury ani z myślą zaprzątniętą przeszłością. To, na co się obejrzała po około dwóch milach było kolejnym dowodem na nieprzeciętnego farta, którym prawdopodobnie w ramach rekompensaty za lichy pomyślunek cieszyła się akrobatka.
Bogowie — lub redańska poczta — ewidentnie jej sprzyjali.
Okutana opończą i kołysana pędem wozu zapadła w płytki, niespokojny sen. We śnie tym znowu byli w Zadrze. Ona, Stronzo, Kłoska, Arbuth i Krasulak. Pięciu wspaniałych, wysłanych z misją ratunkową na jakieś zadupie, gdzie diabeł mówił dobranoc. Znowu wjechali do opustoszałej, powleczonej ciszą i gęstą mgłą tartacznej wioski. Znowu bezowocnie szukali jakichkolwiek śladów po mieszkańcach, póki kapłanka nie poczuła czegoś z pobliskiego wyrębu. Znowu widzieli makabrę po środku łysej polany, odseparowane części ciał poukładane w jakimś chorym porządku na ciężkiej od krwi ziemi, wokół totemu ze skór i głów.
Ale nie bała się tak jak wtedy. Patrzyła na to i wiedziała, że przeżyje, że umknie śmierci po raz kolejny. Była spokojna, nienaturalnie obojętna, zimna. Jak Kłoska i Krasulak, których pochowali po wszystkim w brzozowym zagajniku. Jak ciała fanatyków, które zostawili za sobą na polanie.
Jak zgrabiałe od zimna dłonie w za cienkich na tę porę roku rękawicach.
Ocknęła się nagle, otrzepując z sennych rojeń. Roztarła ogrzany słońcem policzek i drugi, zimny, rozglądając się po umykającym krajobrazie. Trakt był znacznie bardziej zaśnieżony niż w okolicy Novigradu, ale wyrobione koleiny jasno dawały do zrozumienia, że był uczęszczany. Słysząc coraz bliższe szczekanie psów i czując, że woźnica zwalnia, wygramoliła się spomiędzy burty i kufra, zeskakując w udeptaną biel i kłaniając się żartobliwie oddalającej się ku centrum wsi „okazji”.
Wciąż było jej zimno, a do tego głodno i niewygodnie, jakby jej własna skóra skurczyła się i sparciała. Potrzebowała jakiegoś zapiecka, ciepłego kąta, w którym mogłaby odpocząć, podsłuchać rozmowy tutejszych i zdecydować co dalej. Kierując się węchem, podążyła tam, skąd dolatywał najintensywniejszy zapach jadła, mając jednocześnie baczenie na typowe dla gospód i karczem obejście, by przypadkiem nie wleźć komuś do chałupy.
Tego by tylko brakowało, żeby na dzień dobry oskarżono ją o włamanie.
Do tej pory dziwiło ją, że „Absztyfikanci” nie trafili za bramy miasta w kajdanach po tym, jak wystawili na Przedmieściach sztukę komediową o miłości międzyrasowej. Dość powiedzieć, że dowcip — w przeciwieństwie do lejących się wartkim strumieniem trunków — ominął większość nietęgich głów na widowni, a rozpalone z jodłowych pni ogniska stały się zarzewiem pożaru, który gaszono jeszcze dwa dni później.
Tak, to było wyjątkowo gorące Belleteyn.
Gorące i pouczające, albowiem pokazało się, że miłość nie wystarczy, by zwyciężyć wszystko, a już na pewno nie wyssane z mlekiem matki i pogłębione powojenną niedolą uprzedzenia i stereotypy. Potrzebny był jeszcze zdrowy rozsądek i odrobina autorefleksji, a tego — jak świat długi i szeroki — zawsze był niedostatek.
Luiza urozmaicała akrobacjami wystawiane przez „Absztyfikantów” sztuki i zabawiała widownię podczas specjalnych seansów nocnych do czasu, aż trupa nie opuściła miasta, o co została „poproszona” przez władze świątynne, gdy fama o bezecnych widowiskach rozeszła się po mieście. Te kilka tygodni wystarczyło jej jednak, by nasiąknąć novigradzkim klimatem i nawiązać znajomości, które pozwalały uprawiać Tenebris jej rzemiosło, a nade wszystko — wtopić się w lokalny koloryt.
Było jej tutaj niezgorzej: dzięki siostrzyczkom Melitele wylizała się po feralnej historii w Zadrze, nabrała nieco ciała, odkryła dobrodziejstwo miejskich łaźni i wielkomiejskich rozrywek, a nawet otarła się o coś w rodzaju duchowego romansu. Dosłownie, albowiem wybrankiem był młody kleryk Wiecznego Ognia, któremu Luiza w jedną noc pomogła złamać chyba wszelkie możliwe śluby. Niestety Novigrad pomimo całej swej wspaniałości i bogactwa nie był drugim Beauclair, gdzie trwało wieczne święto, a wino i kobiety umniejszały rozum. Tutaj liczył się przede wszystkim pieniądz i nawet najwięksi, najbardziej zblazowani birbanci zawsze mieli oczy dookoła głowy, co znacząco komplikowało życie Minou, ostatecznie wykurzając ją z miasta.
Teraz przemykała po przykrytych zmrożonym śniegiem dachach kamienic, próbując rozgrzać się tyleż wspomnieniami minionego lata, co karkołomnym tempem nieco wymuszonej, porannej przebieżki. Jednak pomimo wysiłku, czuła kąsające i rozlewające się dreszczem po ciele zimno. Poprzedni dzień i ustępującą właśnie brzaskowi noc przepędziła na ostatnich przygotowaniach do podróży i nie zdążyła należycie wypocząć. Niewyspana zaś — zawsze była zziębnięta. Zziębnięta i okropnie marudna, co jednak nie odbiło się na nikim, bo umykała z miasta samotnie. Jak duch, kot albo złodziej, którym zresztą była istotnie.
Jako osoba nikczemnego wzrostu Luiza bez problemu wmieszała się w tłumek wyruszających po chrust dzieciaków, nie zwracając na siebie większej uwagi. Pożegnawszy Novigrad rzuconym przez ramię spojrzeniem, w którym malowała się obietnica rychłego zapomnienia, poszła przed siebie nie oglądając się więcej.
Przynajmniej nie na miejskie mury ani z myślą zaprzątniętą przeszłością. To, na co się obejrzała po około dwóch milach było kolejnym dowodem na nieprzeciętnego farta, którym prawdopodobnie w ramach rekompensaty za lichy pomyślunek cieszyła się akrobatka.
Bogowie — lub redańska poczta — ewidentnie jej sprzyjali.
Okutana opończą i kołysana pędem wozu zapadła w płytki, niespokojny sen. We śnie tym znowu byli w Zadrze. Ona, Stronzo, Kłoska, Arbuth i Krasulak. Pięciu wspaniałych, wysłanych z misją ratunkową na jakieś zadupie, gdzie diabeł mówił dobranoc. Znowu wjechali do opustoszałej, powleczonej ciszą i gęstą mgłą tartacznej wioski. Znowu bezowocnie szukali jakichkolwiek śladów po mieszkańcach, póki kapłanka nie poczuła czegoś z pobliskiego wyrębu. Znowu widzieli makabrę po środku łysej polany, odseparowane części ciał poukładane w jakimś chorym porządku na ciężkiej od krwi ziemi, wokół totemu ze skór i głów.
Ale nie bała się tak jak wtedy. Patrzyła na to i wiedziała, że przeżyje, że umknie śmierci po raz kolejny. Była spokojna, nienaturalnie obojętna, zimna. Jak Kłoska i Krasulak, których pochowali po wszystkim w brzozowym zagajniku. Jak ciała fanatyków, które zostawili za sobą na polanie.
Jak zgrabiałe od zimna dłonie w za cienkich na tę porę roku rękawicach.
Ocknęła się nagle, otrzepując z sennych rojeń. Roztarła ogrzany słońcem policzek i drugi, zimny, rozglądając się po umykającym krajobrazie. Trakt był znacznie bardziej zaśnieżony niż w okolicy Novigradu, ale wyrobione koleiny jasno dawały do zrozumienia, że był uczęszczany. Słysząc coraz bliższe szczekanie psów i czując, że woźnica zwalnia, wygramoliła się spomiędzy burty i kufra, zeskakując w udeptaną biel i kłaniając się żartobliwie oddalającej się ku centrum wsi „okazji”.
Wciąż było jej zimno, a do tego głodno i niewygodnie, jakby jej własna skóra skurczyła się i sparciała. Potrzebowała jakiegoś zapiecka, ciepłego kąta, w którym mogłaby odpocząć, podsłuchać rozmowy tutejszych i zdecydować co dalej. Kierując się węchem, podążyła tam, skąd dolatywał najintensywniejszy zapach jadła, mając jednocześnie baczenie na typowe dla gospód i karczem obejście, by przypadkiem nie wleźć komuś do chałupy.
Tego by tylko brakowało, żeby na dzień dobry oskarżono ją o włamanie.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
I ruszyła panna Tenebris ku wsi.
Droga był wyjeżdżona, a lekki mróz trzymał w kupie mieszaninę śniegu i piachu, więc szło się dość komfortowo. Choć od pierwszych zabudowań dzieliło ją jeszcze ponad staje, to wyraźnie widziała, że stacja pocztowa była centralnym punktem osady. Zachodnia fasada budynku, w stronę której teraz zmierzała, była parterowa i miała ze 120 stóp długości. Nieco na prawo od jej środka znajdowała się dwuskrzydłowa brama. Na prawo od niej widziała dwa, a na lewo sześć niedużych, zakratowanych okiem oraz jedną parę drzwi. Na lewo od stacji pocztowej, wzdłuż idącego na północ, pod górę, traktu usadowiło się kilka zagród, a na samym końcu wiatrak. Naprzeciwko tej linii zabudowy, jakieś 100 kroków na lewo od niej, znajdował się spory prostokątny obszar otoczony porządnym płotem z wysokich sztachet. W północnowschodnim narożniku wydać było niewielki, oparty na czterech kolumnach czterospadowy daszek, pod którym leniwie powiewał jakaś niebieska, obszarpana płachta. Na prawo od stacji, na południe i południowy wschód, odchodziły dwa kolejne gościńce, przy których znajdowały się dalsze zagrody. Reszta domów we wsi ciągnęła się na wprost od niej, wzdłuż traktu tretogorskiego, którym właśnie podążała, więc nie mogła ich stąd jeszcze zobaczyć.
Zanim doszła do zbiegu dróg, zobaczyła jak dwóch żołdaków z halabardami otworzyło bramę stacji pocztowej, a gdy przejechał przez nią wóz, weszli za nim i natychmiast zamknęli ją od wewnątrz.
Dotarłszy do skrzyżowania zauważyła, że na prawo od niego znajduje się niewielka kapliczka Wiecznego Ognia. Sądząc po tym, że prawie do połowy zasypana była śniegiem, a ogień w osłoniętej szybkami głowicy ledwie pełgał, nie była ona otaczana szczególną czcią wśród mieszkańców.
Po lewej miała teraz południową fasadę stacji pocztowej. Kryta była dachem mansardowym, którego górną połać okrywała śniegowa czapa, dolna natomiast, bardziej stroma, wolna była od białego puchu. Dzięki temu widać było piękne, ceglastoczerwone, dachówki karpiówki ułożone w podwójne rzędy. Na tym tle wyraźnie odznaczał się szereg kilkunastu równo rozłożonych okienek, co sugerowało, że poddasze jest mieszkalne. W ścianie budynku okna były znacznie większe niż dachowe, ale za to zakratowane. Od lewej znajdowały się cztery, następnie dwuskrzydłowe, choć niezbyt szerokie drzwi, a dalej jeszcze osiem okien. Wydawała się jeszcze dłuższa, niż fasada zachodnia.
Z tego miejsca Luiza zobaczyć mogła resztę wsi. Zbocze pagórka po lewej nie było zabudowane. Od stacji pocztowej wzdłuż drogi ciągnęło się długie na jakieś dwa staja ogrodzenie z prostych dyli. Kończyło się w niewielkim stawku. Na wygrodzonym w ten sposób terenie nieśpiesznie przechadzało się osiem koni. Po prawej stronie wzdłuż tretogorskiego traktu znajdowało się około dziesięciu gospodarstw oraz wielka zagroda. Widać w niej było kilkanaście nieregularnie rozrzuconych paśników wypchanych sianem oraz podobną ilość lekkich, krytych strzechą szopek. Co chwila można było usłyszeć stamtąd beczenie owiec.
Kiedy przechodziła obok wejścia do stacji pocztowej, drzwi otworzyły się i wyszli przez nie dwaj mężczyźni. W pierwszym rozpoznała pocztyliona. Niskiego, krępego, w kożuchu, futrzanej czapie i szalu szczelnie owijającym twarz. Gdy spojrzał na nią, oczy jakby mu zabłysły wesoło, ale zaraz odwrócił się do swego towarzysza. Ten był znacznie wyższy od pocztyliona. Owinięty w czarny wełniany płaszcz sięgający ziemi wyglądał jakby nie szedł, a płynął nad śniegiem. Na głowę zaciągniętą miał cienką, przykrywającą uszy czapkę z szarego sukna. Twarz jego był pociągła, o szlachetnych rysach i orlim nosie. Nie pasowały do niej natomiast oczy – małe, głęboko osadzone i rozbiegane. Obaj ruszyli szybkim krokiem w lewo, w kierunku, w którym szła też Luiza.
— To znowu nie zjesz u mnie, tylko u tego pokurcza?! — zapytał pocztyliona ten wyższy.
— A dałbyś już spokój Lustig… Cóż ci ten Biberveldt zawinił? — nie doczekawszy się odpowiedzi, woźnica kontynuował. — Dobrego grzańca mi się chce, a u ciebie to najwyżej wrzątkiem gębę mogę sobie poparzyć.
Dalszej rozmowy nie usłyszała, bo została z tyłu. Dodatkowo wszystkie okoliczne zwierzęta zdecydowały się właśnie teraz jednocześnie zaszczekać, zabeczeć, zarżeć, czy co tam jeszcze potrafiły. Kakofonia sprawiła, że Luiza mimowolnie zasłoniła dłońmi uszy. Na szczęście chaos ten trwał zaledwie kilka uderzeń serca.
Droga był wyjeżdżona, a lekki mróz trzymał w kupie mieszaninę śniegu i piachu, więc szło się dość komfortowo. Choć od pierwszych zabudowań dzieliło ją jeszcze ponad staje, to wyraźnie widziała, że stacja pocztowa była centralnym punktem osady. Zachodnia fasada budynku, w stronę której teraz zmierzała, była parterowa i miała ze 120 stóp długości. Nieco na prawo od jej środka znajdowała się dwuskrzydłowa brama. Na prawo od niej widziała dwa, a na lewo sześć niedużych, zakratowanych okiem oraz jedną parę drzwi. Na lewo od stacji pocztowej, wzdłuż idącego na północ, pod górę, traktu usadowiło się kilka zagród, a na samym końcu wiatrak. Naprzeciwko tej linii zabudowy, jakieś 100 kroków na lewo od niej, znajdował się spory prostokątny obszar otoczony porządnym płotem z wysokich sztachet. W północnowschodnim narożniku wydać było niewielki, oparty na czterech kolumnach czterospadowy daszek, pod którym leniwie powiewał jakaś niebieska, obszarpana płachta. Na prawo od stacji, na południe i południowy wschód, odchodziły dwa kolejne gościńce, przy których znajdowały się dalsze zagrody. Reszta domów we wsi ciągnęła się na wprost od niej, wzdłuż traktu tretogorskiego, którym właśnie podążała, więc nie mogła ich stąd jeszcze zobaczyć.
Zanim doszła do zbiegu dróg, zobaczyła jak dwóch żołdaków z halabardami otworzyło bramę stacji pocztowej, a gdy przejechał przez nią wóz, weszli za nim i natychmiast zamknęli ją od wewnątrz.
Dotarłszy do skrzyżowania zauważyła, że na prawo od niego znajduje się niewielka kapliczka Wiecznego Ognia. Sądząc po tym, że prawie do połowy zasypana była śniegiem, a ogień w osłoniętej szybkami głowicy ledwie pełgał, nie była ona otaczana szczególną czcią wśród mieszkańców.
Po lewej miała teraz południową fasadę stacji pocztowej. Kryta była dachem mansardowym, którego górną połać okrywała śniegowa czapa, dolna natomiast, bardziej stroma, wolna była od białego puchu. Dzięki temu widać było piękne, ceglastoczerwone, dachówki karpiówki ułożone w podwójne rzędy. Na tym tle wyraźnie odznaczał się szereg kilkunastu równo rozłożonych okienek, co sugerowało, że poddasze jest mieszkalne. W ścianie budynku okna były znacznie większe niż dachowe, ale za to zakratowane. Od lewej znajdowały się cztery, następnie dwuskrzydłowe, choć niezbyt szerokie drzwi, a dalej jeszcze osiem okien. Wydawała się jeszcze dłuższa, niż fasada zachodnia.
Z tego miejsca Luiza zobaczyć mogła resztę wsi. Zbocze pagórka po lewej nie było zabudowane. Od stacji pocztowej wzdłuż drogi ciągnęło się długie na jakieś dwa staja ogrodzenie z prostych dyli. Kończyło się w niewielkim stawku. Na wygrodzonym w ten sposób terenie nieśpiesznie przechadzało się osiem koni. Po prawej stronie wzdłuż tretogorskiego traktu znajdowało się około dziesięciu gospodarstw oraz wielka zagroda. Widać w niej było kilkanaście nieregularnie rozrzuconych paśników wypchanych sianem oraz podobną ilość lekkich, krytych strzechą szopek. Co chwila można było usłyszeć stamtąd beczenie owiec.
Kiedy przechodziła obok wejścia do stacji pocztowej, drzwi otworzyły się i wyszli przez nie dwaj mężczyźni. W pierwszym rozpoznała pocztyliona. Niskiego, krępego, w kożuchu, futrzanej czapie i szalu szczelnie owijającym twarz. Gdy spojrzał na nią, oczy jakby mu zabłysły wesoło, ale zaraz odwrócił się do swego towarzysza. Ten był znacznie wyższy od pocztyliona. Owinięty w czarny wełniany płaszcz sięgający ziemi wyglądał jakby nie szedł, a płynął nad śniegiem. Na głowę zaciągniętą miał cienką, przykrywającą uszy czapkę z szarego sukna. Twarz jego był pociągła, o szlachetnych rysach i orlim nosie. Nie pasowały do niej natomiast oczy – małe, głęboko osadzone i rozbiegane. Obaj ruszyli szybkim krokiem w lewo, w kierunku, w którym szła też Luiza.
— To znowu nie zjesz u mnie, tylko u tego pokurcza?! — zapytał pocztyliona ten wyższy.
— A dałbyś już spokój Lustig… Cóż ci ten Biberveldt zawinił? — nie doczekawszy się odpowiedzi, woźnica kontynuował. — Dobrego grzańca mi się chce, a u ciebie to najwyżej wrzątkiem gębę mogę sobie poparzyć.
Dalszej rozmowy nie usłyszała, bo została z tyłu. Dodatkowo wszystkie okoliczne zwierzęta zdecydowały się właśnie teraz jednocześnie zaszczekać, zabeczeć, zarżeć, czy co tam jeszcze potrafiły. Kakofonia sprawiła, że Luiza mimowolnie zasłoniła dłońmi uszy. Na szczęście chaos ten trwał zaledwie kilka uderzeń serca.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Jak na akrobatkę, którą najmniejszy nawet błąd w szacowaniu odległości mógł kosztować skręcenie karku, Luiza była wyjątkowo kiepska w ocenianiu dystansu w terenie. Zwykle to, co brała za krótki spacer, okazywało się sporym kawałkiem solidnego marszu. Zupełnie, jakby dziewczyna nie potrafiła pogodzić się z faktem, że nie wszystko było na wyciągnięcie ręki (tudzież nogi).
Tak było i tym razem. Wieś wcale nie leżała rzut beretem od miejsca jej wysiadki.
Nie narzekała jednak, bo nie miała komu, a każdy maruda wie, że przyjemność z marudzenia drastycznie spada, gdy sra się na własny but. Ignorując tedy coraz bardziej przemoczone onuce i kąsający we wszelkie nieosłonięte bądź osłonięte niedostatecznie części ciała mróz, Luiza maszerowała szparko, pogwizdując sobie pod nosem dla kurażu.
Powleczony białą pierzyną krajobraz był całkiem urokliwy, choć z pewnością doceniłaby go bardziej, podziwiając ośnieżone drzewa i pola z wnętrza ciepłego i suchego powozu. Niemniej marsz oraz mroźne, rześkie powietrze dobrze jej zrobiły, przywracając ostrość zmysłów po niespodziewanej drzemce.
Gdy zbliżyła się do wsi wystarczająco, by widzieć zabudowania, była już zupełnie rozbudzona. Jak wchodzący na nieznany teren kot, akrobatka otaksowała otoczenie, notując w pamięci rozkład oraz charakterystyczne punkty Cintryjskiego Sioła: pocztę, kapliczkę, wiatrak, staw, zagrody dla koni i owiec, niebieską plandekę. Obiecała sobie przeprowadzić tam — zwłaszcza w okolicy intrygująco prezentującego się budynku pocztowego — rekonesans, jak tylko wrzuci coś na ząb i spłucze gardło trunkiem o temperaturze co najmniej pokojowej.
Pojawienie się dwójki mężczyzn, rozmawiających o grzańcu, było niby znak od bogów. Tenebris chętnie za nim podążyła, choć w pierwszej chwili, rozpoznawszy woźnicę, poczuła jak cierpnie jej skóra na grzbiecie. Jednak brak reakcji na jej widok, poza wesołym błyskiem w oku, sprawił, że doszła do przekonania, iż pocztylion nie tylko nie miał jej za złe podróżowania na gapę, ale prawdopodobnie celowo zwolnił po to, by mogła łacniej wsiąść i zsiąść.
A nawet jeśli nie, to przynajmniej się nie czepiał.
Na tę myśl Luiza momentalnie poczuła przypływ sympatii do krępego jegomościa i bez dalszego ociągania ruszyła w ślad za nim — ku grzańcowi tajemniczego imć Biberveldta, z którym towarzysz woźnicy zdawał się mieć problem.
Tak było i tym razem. Wieś wcale nie leżała rzut beretem od miejsca jej wysiadki.
Nie narzekała jednak, bo nie miała komu, a każdy maruda wie, że przyjemność z marudzenia drastycznie spada, gdy sra się na własny but. Ignorując tedy coraz bardziej przemoczone onuce i kąsający we wszelkie nieosłonięte bądź osłonięte niedostatecznie części ciała mróz, Luiza maszerowała szparko, pogwizdując sobie pod nosem dla kurażu.
Powleczony białą pierzyną krajobraz był całkiem urokliwy, choć z pewnością doceniłaby go bardziej, podziwiając ośnieżone drzewa i pola z wnętrza ciepłego i suchego powozu. Niemniej marsz oraz mroźne, rześkie powietrze dobrze jej zrobiły, przywracając ostrość zmysłów po niespodziewanej drzemce.
Gdy zbliżyła się do wsi wystarczająco, by widzieć zabudowania, była już zupełnie rozbudzona. Jak wchodzący na nieznany teren kot, akrobatka otaksowała otoczenie, notując w pamięci rozkład oraz charakterystyczne punkty Cintryjskiego Sioła: pocztę, kapliczkę, wiatrak, staw, zagrody dla koni i owiec, niebieską plandekę. Obiecała sobie przeprowadzić tam — zwłaszcza w okolicy intrygująco prezentującego się budynku pocztowego — rekonesans, jak tylko wrzuci coś na ząb i spłucze gardło trunkiem o temperaturze co najmniej pokojowej.
Pojawienie się dwójki mężczyzn, rozmawiających o grzańcu, było niby znak od bogów. Tenebris chętnie za nim podążyła, choć w pierwszej chwili, rozpoznawszy woźnicę, poczuła jak cierpnie jej skóra na grzbiecie. Jednak brak reakcji na jej widok, poza wesołym błyskiem w oku, sprawił, że doszła do przekonania, iż pocztylion nie tylko nie miał jej za złe podróżowania na gapę, ale prawdopodobnie celowo zwolnił po to, by mogła łacniej wsiąść i zsiąść.
A nawet jeśli nie, to przynajmniej się nie czepiał.
Na tę myśl Luiza momentalnie poczuła przypływ sympatii do krępego jegomościa i bez dalszego ociągania ruszyła w ślad za nim — ku grzańcowi tajemniczego imć Biberveldta, z którym towarzysz woźnicy zdawał się mieć problem.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Odgłosy wszelkiego wiejskiego zwierza, które było w okolicy w większości wygasły. Słychać było już tylko pojedyncze beknięcia owiec z zagrody oraz szczeknięcia psów.
Jeden z miejscowych owczarków, duży, kudłaty, o szarej sierści, wyszedł z zagrody po prawej i rozsiadł się na środku traktu jakieś 30 kroków od Luizy. Popatrzył na nią, później obejrzał się w druga stronę za odchodzącymi mężczyznami, po czym zaczął zapamiętale drapać się za uchem. Odgłos pazurów uderzających w duże, oklapnięte ucho przypominał dźwięk trzepania pościeli i był tak donośny, że towarzysz pocztyliona obejrzał się szukając źródła dźwięku.
— Vako! — krzyknął na widok psa i schylił się żeby nabrać w ręce śniegu.
Na ten widok pies podniósł się nieśpiesznie, obejrzał na krzyczącego i obnażył wielkie kły. Nie wydał przy tym najmniejszego dźwięku, a z pyska buchały mu kłęby pary.
— Spierdalaj! – wrzasnął Lustig i cisnął w niego uformowaną ze śniegu kulką. Trafiony w grzbiet owczarek zdawał się tego nie zauważyć, wbił wzrok w rzucającego i postąpił krok na przód. — O ty kur…
— Vako, Vako! — przerwał Lustigowi cienki głosik. Dobiegał on z wielkiej kupy baranic, leżących w furtce zagrody, z której przed chwilą wyszedł pies.
— Chodź tutaj! — zapiszczała kupa skór. Dopiero po chwili wytężania wzroku Luiza zauważyła pośród owczego runa bladoniebieskie oczka i mały nosek.
Pies na ten głos odwrócił się, wywalił jęzor i wesoło potruchtał w kierunku okrytej wielką baranicą dziewczynki. Ta wpuściła psa na podwórze i zamknęła furtkę. Zawahała się na kilka uderzeń serca, ale w końcu spojrzała na Lustiga, pokazała mu język i poczłapała za owczarkiem w kierunku chałupy, bujając się przy tym zabawnie na boki.
Pocztylion skwitował całe zajście podkręceniem głową. Odwrócił się i ruszył przed siebie. Lustig zmełł w ustach przekleństwo i ruszył pospiesznie za towarzyszem. Kiedy doszli do znajdującego się po lewej stawu, przystanęli na moment, wymienili kilka słów i rozdzielili się. Woźnica poszedł dalej traktem, a jego kompan przeskoczył ogrodzenie przy stawie i ruszył w kierunku chodzących tam koni.
Jeden z miejscowych owczarków, duży, kudłaty, o szarej sierści, wyszedł z zagrody po prawej i rozsiadł się na środku traktu jakieś 30 kroków od Luizy. Popatrzył na nią, później obejrzał się w druga stronę za odchodzącymi mężczyznami, po czym zaczął zapamiętale drapać się za uchem. Odgłos pazurów uderzających w duże, oklapnięte ucho przypominał dźwięk trzepania pościeli i był tak donośny, że towarzysz pocztyliona obejrzał się szukając źródła dźwięku.
— Vako! — krzyknął na widok psa i schylił się żeby nabrać w ręce śniegu.
Na ten widok pies podniósł się nieśpiesznie, obejrzał na krzyczącego i obnażył wielkie kły. Nie wydał przy tym najmniejszego dźwięku, a z pyska buchały mu kłęby pary.
— Spierdalaj! – wrzasnął Lustig i cisnął w niego uformowaną ze śniegu kulką. Trafiony w grzbiet owczarek zdawał się tego nie zauważyć, wbił wzrok w rzucającego i postąpił krok na przód. — O ty kur…
— Vako, Vako! — przerwał Lustigowi cienki głosik. Dobiegał on z wielkiej kupy baranic, leżących w furtce zagrody, z której przed chwilą wyszedł pies.
— Chodź tutaj! — zapiszczała kupa skór. Dopiero po chwili wytężania wzroku Luiza zauważyła pośród owczego runa bladoniebieskie oczka i mały nosek.
Pies na ten głos odwrócił się, wywalił jęzor i wesoło potruchtał w kierunku okrytej wielką baranicą dziewczynki. Ta wpuściła psa na podwórze i zamknęła furtkę. Zawahała się na kilka uderzeń serca, ale w końcu spojrzała na Lustiga, pokazała mu język i poczłapała za owczarkiem w kierunku chałupy, bujając się przy tym zabawnie na boki.
Pocztylion skwitował całe zajście podkręceniem głową. Odwrócił się i ruszył przed siebie. Lustig zmełł w ustach przekleństwo i ruszył pospiesznie za towarzyszem. Kiedy doszli do znajdującego się po lewej stawu, przystanęli na moment, wymienili kilka słów i rozdzielili się. Woźnica poszedł dalej traktem, a jego kompan przeskoczył ogrodzenie przy stawie i ruszył w kierunku chodzących tam koni.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Szła ciągnącym się prosto jak w mordę strzelił, niknącym w rozbielonej nieskończoności niewyraźnego horyzontu traktem tretogorskim, kopiąc co jakiś czas spiętrzony na poboczu śnieg. Jak dziecko, organizujące sobie rozrywkę tam, gdzie próżno było jej szukać, by oddalić myśl od nieciekawej rzeczywistości. Bo i ździebko tak właśnie się czuła, wszak w porównaniu z Novigradem Cintryjskie Sioło było li tylko pustacią, gdzie największą, jak na razie, atrakcję stanowiła stacja pocztowa. I to tylko jeśli planowało się rozpocząć świetlaną karierę w kantorku nadawczo-odbiorczym tudzież obrabować rzeczony kantorek ze znajdujących się w nim dóbr.
Kwestie „zawodowe” zawsze były jednak dla Luizy drugorzędne. To, czego potrzebowała, zwłaszcza po ostatnich, pełnych napięcia i przygotowań do ucieczki dniach, to, obok odpoczynku, odrobina dobrej zabawy. Tymczasem w mieścinie, do której rzucił ją los, i którą przemierzała właśnie, przeobrażając się z wolna w sopel lodu, nic takowej nie zapowiadało.
Akrobatka podnosiła raz po raz wzrok znad dewastowanych ścianek kolein, by zachować bezpieczny dystans, dzielący ją od dwójki mężczyzn, a także w naiwnej nadziei na dojrzenie czegoś, co zaspokoiłoby jej głodny wrażeń umysł. Nic zatem dziwnego, że w pierwszej chwili wzięła ogromnego owczarka za niedźwiedzia, a serce zabiło jej mocniej na myśl o stacjonującym we wsi cyrku.
Zatrzymała się w pół kroku, ślepiąc w podwórze zagrody, z której wychynął kudłaty behemot, jakby intensywność jej spojrzenia mogła sprawić, że koło zupełnie zwyczajnej drewnianej chałupy zmaterializują się nagle kolorowe wozy i pstrokate, mieniące się satynowo namioty. Nic takiego, oczywista, nie dostrzegła, a dźwięk łopoczącego na wietrze prześcieradła-ucha i okrzyk mężczyzny ostatecznie pogrzebały jej wydumane nadzieje.
Wciąż stojąc w miejscu i udając, że poprawia sobie tobołek, Tenebris przyglądała się wiejskiej scence rodzajowej. Jak się wnet okazało — niedźwiedź był po prostu dużym psem, Lustig zaś zwykłym złamasem. W obydwu przypadkach potwierdzenie takiego stanu rzeczy nadeszło ze strony kupki baranich skór, która z kolei okazała się być dziewczynką. Akrobatka zaczynała podejrzewać, że Lustig był człowiekiem, mającym problem ze wszystkim i ze wszystkimi, największy zaś z samym sobą.
Poprawiając odzienie, spojrzała w zamyśleniu na powleczoną lodową skorupą taflę stawiku, a potem na przesadzającego płot pastwiska dupka, po czym kichnęła, o mało nie przestawiając sobie szczęki. Wycierając nos w połę opończy, Luiza podjęła marsz, by przemoczone buty nie przymarzły do podłoża razem z zawartością i jej topniejącą ochotą do życia.
Kwestie „zawodowe” zawsze były jednak dla Luizy drugorzędne. To, czego potrzebowała, zwłaszcza po ostatnich, pełnych napięcia i przygotowań do ucieczki dniach, to, obok odpoczynku, odrobina dobrej zabawy. Tymczasem w mieścinie, do której rzucił ją los, i którą przemierzała właśnie, przeobrażając się z wolna w sopel lodu, nic takowej nie zapowiadało.
Akrobatka podnosiła raz po raz wzrok znad dewastowanych ścianek kolein, by zachować bezpieczny dystans, dzielący ją od dwójki mężczyzn, a także w naiwnej nadziei na dojrzenie czegoś, co zaspokoiłoby jej głodny wrażeń umysł. Nic zatem dziwnego, że w pierwszej chwili wzięła ogromnego owczarka za niedźwiedzia, a serce zabiło jej mocniej na myśl o stacjonującym we wsi cyrku.
Zatrzymała się w pół kroku, ślepiąc w podwórze zagrody, z której wychynął kudłaty behemot, jakby intensywność jej spojrzenia mogła sprawić, że koło zupełnie zwyczajnej drewnianej chałupy zmaterializują się nagle kolorowe wozy i pstrokate, mieniące się satynowo namioty. Nic takiego, oczywista, nie dostrzegła, a dźwięk łopoczącego na wietrze prześcieradła-ucha i okrzyk mężczyzny ostatecznie pogrzebały jej wydumane nadzieje.
Wciąż stojąc w miejscu i udając, że poprawia sobie tobołek, Tenebris przyglądała się wiejskiej scence rodzajowej. Jak się wnet okazało — niedźwiedź był po prostu dużym psem, Lustig zaś zwykłym złamasem. W obydwu przypadkach potwierdzenie takiego stanu rzeczy nadeszło ze strony kupki baranich skór, która z kolei okazała się być dziewczynką. Akrobatka zaczynała podejrzewać, że Lustig był człowiekiem, mającym problem ze wszystkim i ze wszystkimi, największy zaś z samym sobą.
Poprawiając odzienie, spojrzała w zamyśleniu na powleczoną lodową skorupą taflę stawiku, a potem na przesadzającego płot pastwiska dupka, po czym kichnęła, o mało nie przestawiając sobie szczęki. Wycierając nos w połę opończy, Luiza podjęła marsz, by przemoczone buty nie przymarzły do podłoża razem z zawartością i jej topniejącą ochotą do życia.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Wiejska scenka rodzajowa ustąpiła miejsca rzeczywistości. Luiza ruszyła więc w ślad za pocztylionem, napędzana nadzieją na ciepły napitek pod dachem, a może nawet przy piecu. Mijając po lewej staw, zobaczyła jeszcze jak Lustig brnie przez śnieg w kierunku koni.
Zwierzęta, gdy tylko go zauważyły, ruszały w jego stronę. Każde z nich w momencie spotkania podstawiało mu pod rękę pysk w nadziei na pieszczotę. I żaden z koni się nie zawiódł. Lustig klepał je po chrapach, głaskał i drapał po szyi, przytulał nawet. Kiedy już szedł przez zagrodę w stronę stacji pocztowej, otoczony był przez wszystkie osiem koni, które nie odstępowały go na krok. Niektóre wyprzedzały go, jednak tylko po to, żeby zaraz zawrócić i z impetem wpaść pomiędzy pozostałe i dopchać się jak najbliżej człowieka. Inne, idące z tyłu, próbowały skubać go za ubranie — łapały za płaszcz na ramionach, za poły czapki osłaniające uszy i w ogóle za wszystko, co odstające. Poskubywany opędzał się od intruzów wesołym pokrzykiwaniem i rozdawaniem lekkich kuksańców, co jednak wcale ich nie zniechęcało.
Kiedy Lustig pokonał już połowę dystansu dzielącego go stacji pocztowej, Luiza zauważyła, że konie po kolei, pojedynczo, odchodziły od niego. Kiedy odsłoniły go całkiem, zauważyła, że spod poły płaszcza wyciąga on wielkie, czerwone jabłka i podaje każdemu wprost do pyska. Koń po otrzymaniu prezentu czekał jeszcze na lekką pieszczotę, po czym odchodził wesoły. Ewidentnie był to wypracowany rytuał.
Dziewczyna tak skupiła się na obserwacji wydarzeń w zagrodzie, że przez dłuższą chwilę szła z głową obróconą to tyłu. Nie zauważyła przez to, że pocztylion znacznie zwolnił i dystans między nim zaczął się szybko zmniejszać. W reszcie ordynarnie wpadła na niego, odbiła się i pacnęła płasko na tyłek.
— No rzesz ty… — zaczął pocztylion, obracając się jednocześnie. Widząc jednak siedzącą na ujeżdżonym śniegu Luizę, która do tego musiał mieć jeszcze głupią minę, roześmiał się w głos.
— A ty co?! Chciałaś dojechać do karczmy na mnie, tak samo jak na kufrze?! — Mówiąc to splótł ręce na piersi i patrzył na Luizę z wesołym zaciekawieniem. — No dalej, dalej, podnoś się, bo ci zaraz tyłek przymarznie i tak już tu zostaniesz. Ha, ha, ha.
Zwierzęta, gdy tylko go zauważyły, ruszały w jego stronę. Każde z nich w momencie spotkania podstawiało mu pod rękę pysk w nadziei na pieszczotę. I żaden z koni się nie zawiódł. Lustig klepał je po chrapach, głaskał i drapał po szyi, przytulał nawet. Kiedy już szedł przez zagrodę w stronę stacji pocztowej, otoczony był przez wszystkie osiem koni, które nie odstępowały go na krok. Niektóre wyprzedzały go, jednak tylko po to, żeby zaraz zawrócić i z impetem wpaść pomiędzy pozostałe i dopchać się jak najbliżej człowieka. Inne, idące z tyłu, próbowały skubać go za ubranie — łapały za płaszcz na ramionach, za poły czapki osłaniające uszy i w ogóle za wszystko, co odstające. Poskubywany opędzał się od intruzów wesołym pokrzykiwaniem i rozdawaniem lekkich kuksańców, co jednak wcale ich nie zniechęcało.
Kiedy Lustig pokonał już połowę dystansu dzielącego go stacji pocztowej, Luiza zauważyła, że konie po kolei, pojedynczo, odchodziły od niego. Kiedy odsłoniły go całkiem, zauważyła, że spod poły płaszcza wyciąga on wielkie, czerwone jabłka i podaje każdemu wprost do pyska. Koń po otrzymaniu prezentu czekał jeszcze na lekką pieszczotę, po czym odchodził wesoły. Ewidentnie był to wypracowany rytuał.
Dziewczyna tak skupiła się na obserwacji wydarzeń w zagrodzie, że przez dłuższą chwilę szła z głową obróconą to tyłu. Nie zauważyła przez to, że pocztylion znacznie zwolnił i dystans między nim zaczął się szybko zmniejszać. W reszcie ordynarnie wpadła na niego, odbiła się i pacnęła płasko na tyłek.
— No rzesz ty… — zaczął pocztylion, obracając się jednocześnie. Widząc jednak siedzącą na ujeżdżonym śniegu Luizę, która do tego musiał mieć jeszcze głupią minę, roześmiał się w głos.
— A ty co?! Chciałaś dojechać do karczmy na mnie, tak samo jak na kufrze?! — Mówiąc to splótł ręce na piersi i patrzył na Luizę z wesołym zaciekawieniem. — No dalej, dalej, podnoś się, bo ci zaraz tyłek przymarznie i tak już tu zostaniesz. Ha, ha, ha.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Hm, może jednak nie ze wszystkimi, przeleciało jej przez zadziwioną zachowaniem zwierzyny myśl tuż przed tym, jak klapnęła na dupsko, odbiwszy się od pleców pocztyliona.
Pierwszą reakcją Luizy, odruchową i jak najbardziej naturalną dla jej krewkiego charakteru, było absolutne oburzenie. Upadek jednak skutecznie wytłoczył akrobatce potrzebne do jego wyrażenia powietrze z płuc, więc tylko się zmarszczyła. A potem — słysząc słowa krępego jegomościa — parsknęła i uśmiechnęła szelmowsko, mierząc go od stóp do głów błyskającymi spod opadającego kaptura opończy zielonymi oczyma.
— Na tobie mogłabym dojechać gdzie indziej — odparła, nie przestając się uśmiechać. — No, nie stójcie tak, panie woźnica — ofuknęła go żartobliwie, wyciągając rękę. — Pomóżcie damie w potrzebie.
Prawdopodobnie co najmniej dwa razy szybciej zebrałaby się z ziemi sama, ale skoro już nawiązała kontakt ze swym pierwszym na nowej drodze życia dobrodziejem, szkoda i żal było nie sprawdzić, dokąd ją to wszystko zaprowadzi. Czy w ogóle gdziekolwiek.
— Luiza — przedstawiła się, otrzepując odzienie ze śniegu. — Dzięki za podwózkę, panie…? Słyszałam, że macie tu niezłego grzańca. Może napijemy się razem? Wszak w towarzystwie — dziewczyna zawiesiła na moment głos, przyglądając się twarzy mężczyzny — wszystko smakuje lepiej.
Pierwszą reakcją Luizy, odruchową i jak najbardziej naturalną dla jej krewkiego charakteru, było absolutne oburzenie. Upadek jednak skutecznie wytłoczył akrobatce potrzebne do jego wyrażenia powietrze z płuc, więc tylko się zmarszczyła. A potem — słysząc słowa krępego jegomościa — parsknęła i uśmiechnęła szelmowsko, mierząc go od stóp do głów błyskającymi spod opadającego kaptura opończy zielonymi oczyma.
— Na tobie mogłabym dojechać gdzie indziej — odparła, nie przestając się uśmiechać. — No, nie stójcie tak, panie woźnica — ofuknęła go żartobliwie, wyciągając rękę. — Pomóżcie damie w potrzebie.
Prawdopodobnie co najmniej dwa razy szybciej zebrałaby się z ziemi sama, ale skoro już nawiązała kontakt ze swym pierwszym na nowej drodze życia dobrodziejem, szkoda i żal było nie sprawdzić, dokąd ją to wszystko zaprowadzi. Czy w ogóle gdziekolwiek.
— Luiza — przedstawiła się, otrzepując odzienie ze śniegu. — Dzięki za podwózkę, panie…? Słyszałam, że macie tu niezłego grzańca. Może napijemy się razem? Wszak w towarzystwie — dziewczyna zawiesiła na moment głos, przyglądając się twarzy mężczyzny — wszystko smakuje lepiej.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Pocztylion wyciągnął w stronę Luizy pomocną dłoń. Dosłownie.
Złapał ją za przedramię i jednym płynnym, acz nie gwałtownym ruchem doprowadził ją do pionu. Teraz wreszcie mogła dokładnie przyjrzeć się mężczyźnie. Wzrostem przewyższał ją dokładnie o wysokość obszytej rysim futrem czapy. Był za to ze trzy razy od niej szerszy. Twarz, z której zsunął mu się szal, miał kwadratową, pokrytą ryżawą szczeciną. Dominował w niej duży, płaski i niezbyt prosty nos. Wyglądał na nie więcej niż trzydzieści lat. Oczy miał brązowe, dość duże, a nad nimi obfite, rudobrązowe brwi, które mieszały się z wysuwającymi się spod nakrycia głowy włosami tego samego koloru. Futro, w które był ubrany, było tak naprawdę konglomeratem zszytych ze sobą mniejszych i większych fragmentów w przeróżnych kolorach. Na pierwszy rzut oka Luiza zidentyfikowała wśród pierwotnych właścicieli tego odzienia przynajmniej pięć różnych królików, pewną liczbę łasic, kun, tchórzy oraz przynajmniej jednego okazałego lisa, który skończył na samym szczycie – zrobiony był z niego kołnierz.
— Avigdor. — Przedstawił się, gdy stanęli twarzą w twarz. Uśmiechnął się przy tym szeroko i szczerze. Luiza zdążyła ocenić, że brakuje mu przynajmniej połowy frontowej linii zębów. A więc to stąd to świszczenie... — przebiegło jej przez głowę.
— Jak już widziałem, sama świetnie radzisz sobie w potrzebie. Ha, ha, ha. Choć nie powiedział bym żeby to był najroztropniejszy sposób… No ale nie chrzańmy tu tak po próżnicy, chodź. — To powiedziawszy wskazał głową na ostatnią, oddaloną o jakieś sto kroków zagrodę po lewej stronie traktu. Jednocześnie podsunął Luizie prawe ramię, aby mogła wziąć go pod rękę. — Cinia na pewno zaserwuje nam najlepszego grzańca w okolicy. Z resztą jadło też daje nie najlichsze.
Złapał ją za przedramię i jednym płynnym, acz nie gwałtownym ruchem doprowadził ją do pionu. Teraz wreszcie mogła dokładnie przyjrzeć się mężczyźnie. Wzrostem przewyższał ją dokładnie o wysokość obszytej rysim futrem czapy. Był za to ze trzy razy od niej szerszy. Twarz, z której zsunął mu się szal, miał kwadratową, pokrytą ryżawą szczeciną. Dominował w niej duży, płaski i niezbyt prosty nos. Wyglądał na nie więcej niż trzydzieści lat. Oczy miał brązowe, dość duże, a nad nimi obfite, rudobrązowe brwi, które mieszały się z wysuwającymi się spod nakrycia głowy włosami tego samego koloru. Futro, w które był ubrany, było tak naprawdę konglomeratem zszytych ze sobą mniejszych i większych fragmentów w przeróżnych kolorach. Na pierwszy rzut oka Luiza zidentyfikowała wśród pierwotnych właścicieli tego odzienia przynajmniej pięć różnych królików, pewną liczbę łasic, kun, tchórzy oraz przynajmniej jednego okazałego lisa, który skończył na samym szczycie – zrobiony był z niego kołnierz.
— Avigdor. — Przedstawił się, gdy stanęli twarzą w twarz. Uśmiechnął się przy tym szeroko i szczerze. Luiza zdążyła ocenić, że brakuje mu przynajmniej połowy frontowej linii zębów. A więc to stąd to świszczenie... — przebiegło jej przez głowę.
— Jak już widziałem, sama świetnie radzisz sobie w potrzebie. Ha, ha, ha. Choć nie powiedział bym żeby to był najroztropniejszy sposób… No ale nie chrzańmy tu tak po próżnicy, chodź. — To powiedziawszy wskazał głową na ostatnią, oddaloną o jakieś sto kroków zagrodę po lewej stronie traktu. Jednocześnie podsunął Luizie prawe ramię, aby mogła wziąć go pod rękę. — Cinia na pewno zaserwuje nam najlepszego grzańca w okolicy. Z resztą jadło też daje nie najlichsze.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Jako się rzekło, Luiza wzrostu była nikczemnego, toteż zorientowawszy się, że pocztylion góruje nad nią li tylko czapką, przyjrzała mu się baczniej, usilnie doszukując się w fizjognomii mężczyzny cech rasy innej niż ludzka. Bliższe oględziny nie zdradziły jednak pokrewieństwa z krasnoludami, a co najwyżej wyjątkiem krępymi a niskimi przedstawicielami jej własnego plemienia. W dodatku ryżawymi i szczerbatymi, ale w zgodzie z powiedzeniem o darowanym koniu, zębach i zaglądaniu, Luiza nie zamierzała wybrzydzać.
Ostatecznie nikt nie kazał jej iść za chłopa za mąż.
— Może — powiedziała wesoło, wsuwając urękawiczoną dłoń pod obleczone w pozostałości królików, łasic, kun i tchórzy ramię mężczyzny. — Ale zadziałało, czyż nie? Liczą się rezultaty, cała reszta to zawracanie głowy.
— Co racja, to racja — przyznała, dopasowując krok do Avigdora. — Umieram z głodu, a za porządny napitek dałabym się pokroić. Wyglądasz na… zadomowionego — zauważyła, uśmiechając się i pociągając nosem. — Tutejszy?
Ostatecznie nikt nie kazał jej iść za chłopa za mąż.
— Może — powiedziała wesoło, wsuwając urękawiczoną dłoń pod obleczone w pozostałości królików, łasic, kun i tchórzy ramię mężczyzny. — Ale zadziałało, czyż nie? Liczą się rezultaty, cała reszta to zawracanie głowy.
— Co racja, to racja — przyznała, dopasowując krok do Avigdora. — Umieram z głodu, a za porządny napitek dałabym się pokroić. Wyglądasz na… zadomowionego — zauważyła, uśmiechając się i pociągając nosem. — Tutejszy?
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
— Ha, ha, ha, hardaś, nie ma co — powiedział ze śmiechem Avigdor, po czym ruszyli przed siebie.
Po wzięciu go pod rękę, Luiza początkowo poczuła przez wilgotne od śniegu rękawiczki dodatkowy, nieprzyjemny chłód bijący od zewnętrznego włosia futra. Jednak już po kilku krokach jej dłoń stawała się coraz cieplejsza.
— Nie, nie jestem stąd — podjął po chwili pocztylion. — Ale spędzam tu przynajmniej dziesięć nocy w miesiącu. Zależy jakie trasy mi dadzą. W sumie, jak się tak zastanowić, to kiedy nie powożę, najwięcej czasu spędzam tutaj. A ty? Novigradzianka?
Tak rozmawiając, szli w kierunku ostatniej po lewej, położonej na łuku traktu, zagrody.
— Czujesz? — zapytał Avigdor kiedy weszli na podwórze przez bramę przy stodole. — To stamtąd — powiedział, wskazując jednocześnie głową na niewielki budynek na zapleczu. Z komina i wszelkich szpar buchały z niego kłęby pary. Wokół roznosił się charakterystyczny zapach jęczmiennego słodu, który przywodził na myśl złote łany zbóż. Luiza znała dobrze ten zapach z miejskich zaułków. Jednak tam mieszał się on z zawartością rynsztoków, przez co zdecydowanie nie był tak przyjemny.
— Lepszego piwa nie znajdziesz nawet w Novigradzie!
Głównym budynkiem w zagrodzie była karczma, co Luiza poznała po uniwersalnym dla tego rodzaju przybytków szyldzie — wieńcu. Wpisano w niego dość starannie dwa wyrazy, zapewne nazwę karczmy. Sam budynek był przysadzisty, parterowy, z czterospadowym dachem krytym gontem. Z obydwóch kominów leniwie snuł się dym. Do wschodniej ściany przylepiony był zadaszony taras, a całkiem po prawej było wejście. Przez cztery nieduże okienka z błonami nie było widać wnętrza, a jedynie z rzadka przesuwające się cienie. Słychać za to było dochodzące stamtąd głośne rozmowy.
— Ja jeszcze do wychodka — powiedział Avigdor, kiedy zbliżyli się do wejścia. — Z tamtej strony karczmy jest, jakbyś potrzebowała. — Po tych słowach nie poszedł we wskazanym kierunku, lecz zawrócił pod ścianę mijanej dopiero co stodoły, zostawiając Luizę na tarasie.
Po wzięciu go pod rękę, Luiza początkowo poczuła przez wilgotne od śniegu rękawiczki dodatkowy, nieprzyjemny chłód bijący od zewnętrznego włosia futra. Jednak już po kilku krokach jej dłoń stawała się coraz cieplejsza.
— Nie, nie jestem stąd — podjął po chwili pocztylion. — Ale spędzam tu przynajmniej dziesięć nocy w miesiącu. Zależy jakie trasy mi dadzą. W sumie, jak się tak zastanowić, to kiedy nie powożę, najwięcej czasu spędzam tutaj. A ty? Novigradzianka?
Tak rozmawiając, szli w kierunku ostatniej po lewej, położonej na łuku traktu, zagrody.
— Czujesz? — zapytał Avigdor kiedy weszli na podwórze przez bramę przy stodole. — To stamtąd — powiedział, wskazując jednocześnie głową na niewielki budynek na zapleczu. Z komina i wszelkich szpar buchały z niego kłęby pary. Wokół roznosił się charakterystyczny zapach jęczmiennego słodu, który przywodził na myśl złote łany zbóż. Luiza znała dobrze ten zapach z miejskich zaułków. Jednak tam mieszał się on z zawartością rynsztoków, przez co zdecydowanie nie był tak przyjemny.
— Lepszego piwa nie znajdziesz nawet w Novigradzie!
Głównym budynkiem w zagrodzie była karczma, co Luiza poznała po uniwersalnym dla tego rodzaju przybytków szyldzie — wieńcu. Wpisano w niego dość starannie dwa wyrazy, zapewne nazwę karczmy. Sam budynek był przysadzisty, parterowy, z czterospadowym dachem krytym gontem. Z obydwóch kominów leniwie snuł się dym. Do wschodniej ściany przylepiony był zadaszony taras, a całkiem po prawej było wejście. Przez cztery nieduże okienka z błonami nie było widać wnętrza, a jedynie z rzadka przesuwające się cienie. Słychać za to było dochodzące stamtąd głośne rozmowy.
— Ja jeszcze do wychodka — powiedział Avigdor, kiedy zbliżyli się do wejścia. — Z tamtej strony karczmy jest, jakbyś potrzebowała. — Po tych słowach nie poszedł we wskazanym kierunku, lecz zawrócił pod ścianę mijanej dopiero co stodoły, zostawiając Luizę na tarasie.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Akrobatka wyszczerzyła zęby w uśmiechu i wykonała żartobliwy półukłon, przyjmując uwagę woźnicy — do wiadomości i za komplement.
— Powsinoga — odrzekła bez wahania, gdy zapytał ją o pochodzenie. — Tam dom mój, gdzie rzyć moja. Uważam, że to za wcale sensowne i praktyczne podejście. A poza tym — Luiza wzruszyła ramionami — nie lubię ograniczeń.
— Mieścina zdaje się być świeżo pobudowana — podjęła, rozglądając się po nienaznaczonych jeszcze czasem i entropią zagrodach. — I chyba niewiele się tu dzieje... Czemu tedy, ciekawość, dni wolnych gdzie indziej nie przepędzasz, Avigdorze? — zainteresowała się, dając mężczyźnie familiarnego kuksańca. — Punkt zbiegu onych tras twoich powodem czy może... coś zgoła inszego?
Dziewczyna zachichotała, węsząc płomienny romans woźnicy z córką młynarza. Albo i z żoną, przebiegło jej naraz przez doświadczoną mnogością ludzkich dramatów myśl. Wszak podróże obok pełnienia funkcji czysto praktycznych również kształciły. Na wielu płaszczyznach.
— Pysznie — westchnęła z lubością, wciągając przesycone zapachem słodu powietrze w zakatarzony nos. — Czyli Cintryjskie Sioło ma jednak jakieś zalety!
Rozcierając i chuchając w dłonie Luiza kiwnęła głową na informację dotyczącą wychodka, po czym z pewną dozą zdziwienia obserwowała, jak pocztylion idzie w zupełnie innym kierunku. Nie zatrzymywała go jednak, w końcu nie jej sprawą było co, gdzie i jak robił Avigdor. Ona sama zaś pchnęła drzwi i weszła do karczmy.
— Powsinoga — odrzekła bez wahania, gdy zapytał ją o pochodzenie. — Tam dom mój, gdzie rzyć moja. Uważam, że to za wcale sensowne i praktyczne podejście. A poza tym — Luiza wzruszyła ramionami — nie lubię ograniczeń.
— Mieścina zdaje się być świeżo pobudowana — podjęła, rozglądając się po nienaznaczonych jeszcze czasem i entropią zagrodach. — I chyba niewiele się tu dzieje... Czemu tedy, ciekawość, dni wolnych gdzie indziej nie przepędzasz, Avigdorze? — zainteresowała się, dając mężczyźnie familiarnego kuksańca. — Punkt zbiegu onych tras twoich powodem czy może... coś zgoła inszego?
Dziewczyna zachichotała, węsząc płomienny romans woźnicy z córką młynarza. Albo i z żoną, przebiegło jej naraz przez doświadczoną mnogością ludzkich dramatów myśl. Wszak podróże obok pełnienia funkcji czysto praktycznych również kształciły. Na wielu płaszczyznach.
— Pysznie — westchnęła z lubością, wciągając przesycone zapachem słodu powietrze w zakatarzony nos. — Czyli Cintryjskie Sioło ma jednak jakieś zalety!
Rozcierając i chuchając w dłonie Luiza kiwnęła głową na informację dotyczącą wychodka, po czym z pewną dozą zdziwienia obserwowała, jak pocztylion idzie w zupełnie innym kierunku. Nie zatrzymywała go jednak, w końcu nie jej sprawą było co, gdzie i jak robił Avigdor. Ona sama zaś pchnęła drzwi i weszła do karczmy.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
— Wieś faktycznie zaraz po wojnie posadowiona — odpowiedział na podejrzenia Luizy Avigdor. — Ale stacja od lat tu stoi. To był pierwszy szlak królewskiej poczty, wiesz? Z Tretogoru do Novigradu.
— A dzieje się tyle samo, co i gdzie indziej — podjął. — Trzeba tylko wiedzieć gdzie ucho przyłożyć — rzekł z uśmiechem, w reakcji na kuksańca od dziewczyny. — I tuś utrafiła. Faktycznie, najczęściej na ten etap mnie rzucają i tu nockę spędzam, a skoro świt wracam. No chyba, że kapłan zaśpi, to wtedy trochę później, ha, ha, ha. Czasem też na Oxenfurt jadę. Albo na północ, wzdłuż wybrzeża. Ale tam rzadziej.
Pozostawiona przed karczmą Luiza, nie mając ochoty dalej marznąć, weszła do środka. Wchodząc, usłyszał jeszcze za sobą ciche, wesołe pogwizdywanie.
Znalazła się w pomieszczeniu, które szumnie nazwać by można przedsionkiem. W rzeczywistości był to fragment głównej izby, nie większy niż pięć na pięć stóp, oddzielony jedynie bardzo grubą kotarą, uszytą z mnóstwa nieregularnych i różnokolorowych kawałków płótna. Taka osłona wystarczyła żeby zapobiec nawiewaniu mroźnego powietrza do ogrzanego wnętrza.
Po odsłonięciu kotary Luiza w pierwszej kolejności poczuła i usłyszała co się pichci — zapach skwierczącej na ruszcie baraniny i bulgot polewki w kociołku. A zobaczyła pomieszczenie wielkości około dwadzieścia pięć na piętnaście stóp. Rozstawiono w nim kilkanaście różnej wielkości stołów i ław oraz sporo większych i mniejszych zydelków i taboretów. W narożniku po lewej na wprost mieściło się duże, otwarte palenisko. Nad nim wznosił się murowany, wsparty na czterech ceglanych kolumnach, okap. W ścianie naprzeciw wejścia znajdowało się troje drzwi, a po lewej jeszcze jedne. Przez kilka okien z błonami nie wpadało do wnętrza zbyt wiele światła. Większość dawało palenisko oraz świeczniki pomontowane na dwóch słupach podtrzymujących belki stropu.
W karczmie znajdowało się około dwudziestu osób. Najbliżej wejścia siedziało dwóch mężczyzn. Oni, a raczej to co robili, zainteresowało Minou. Na ławie między nimi leżało kilka przedmiotów, które wyglądały na drogocenne. Uwagę przykuwał zwłaszcza mały sztylecik z kościaną, misternie zdobioną rękojeścią oraz puzderko wielkości dłoni, które zdawało się być srebrne a wszystkie ścianki miało pokryte płaskorzeźbami i niewielkimi, różnokolorowymi klejnotami. Kiedy zobaczyli wchodzącą dziewczynę, przykryli te przedmioty kawałem sukna i, jak gdyby nigdy nic, kontynuowali rozmowę.
Bliżej paleniska zajęte były jeszcze cztery stoliki, przy których siedziało łącznie kilkanaście osób, zapewne miejscowych chłopów. Odgłosy ich dyskusji dominowały w karczmie.
Za obsługę, jak zauważyła Luiza, odpowiadały dwie młode dziewczyny. Obie ubrane były w białe, sznurowane pod szyją giezła i czarne spódnice. Na to narzucone miały kolorowe, mocno już wysłużone i poplamione fartuchy. Jedna z nich, korpulentna i czarnowłosa, zawzięcie mieszała w wiszącym nad paleniskiem kociołku. Druga, chuda i bardzo wysoka blondynka, wyszła właśnie z jednych z drzwi w przeciwległej ścianie, niosąc dwa spore dzbany, ewidentnie pełne.
— A dzieje się tyle samo, co i gdzie indziej — podjął. — Trzeba tylko wiedzieć gdzie ucho przyłożyć — rzekł z uśmiechem, w reakcji na kuksańca od dziewczyny. — I tuś utrafiła. Faktycznie, najczęściej na ten etap mnie rzucają i tu nockę spędzam, a skoro świt wracam. No chyba, że kapłan zaśpi, to wtedy trochę później, ha, ha, ha. Czasem też na Oxenfurt jadę. Albo na północ, wzdłuż wybrzeża. Ale tam rzadziej.
Pozostawiona przed karczmą Luiza, nie mając ochoty dalej marznąć, weszła do środka. Wchodząc, usłyszał jeszcze za sobą ciche, wesołe pogwizdywanie.
Znalazła się w pomieszczeniu, które szumnie nazwać by można przedsionkiem. W rzeczywistości był to fragment głównej izby, nie większy niż pięć na pięć stóp, oddzielony jedynie bardzo grubą kotarą, uszytą z mnóstwa nieregularnych i różnokolorowych kawałków płótna. Taka osłona wystarczyła żeby zapobiec nawiewaniu mroźnego powietrza do ogrzanego wnętrza.
Po odsłonięciu kotary Luiza w pierwszej kolejności poczuła i usłyszała co się pichci — zapach skwierczącej na ruszcie baraniny i bulgot polewki w kociołku. A zobaczyła pomieszczenie wielkości około dwadzieścia pięć na piętnaście stóp. Rozstawiono w nim kilkanaście różnej wielkości stołów i ław oraz sporo większych i mniejszych zydelków i taboretów. W narożniku po lewej na wprost mieściło się duże, otwarte palenisko. Nad nim wznosił się murowany, wsparty na czterech ceglanych kolumnach, okap. W ścianie naprzeciw wejścia znajdowało się troje drzwi, a po lewej jeszcze jedne. Przez kilka okien z błonami nie wpadało do wnętrza zbyt wiele światła. Większość dawało palenisko oraz świeczniki pomontowane na dwóch słupach podtrzymujących belki stropu.
W karczmie znajdowało się około dwudziestu osób. Najbliżej wejścia siedziało dwóch mężczyzn. Oni, a raczej to co robili, zainteresowało Minou. Na ławie między nimi leżało kilka przedmiotów, które wyglądały na drogocenne. Uwagę przykuwał zwłaszcza mały sztylecik z kościaną, misternie zdobioną rękojeścią oraz puzderko wielkości dłoni, które zdawało się być srebrne a wszystkie ścianki miało pokryte płaskorzeźbami i niewielkimi, różnokolorowymi klejnotami. Kiedy zobaczyli wchodzącą dziewczynę, przykryli te przedmioty kawałem sukna i, jak gdyby nigdy nic, kontynuowali rozmowę.
Bliżej paleniska zajęte były jeszcze cztery stoliki, przy których siedziało łącznie kilkanaście osób, zapewne miejscowych chłopów. Odgłosy ich dyskusji dominowały w karczmie.
Za obsługę, jak zauważyła Luiza, odpowiadały dwie młode dziewczyny. Obie ubrane były w białe, sznurowane pod szyją giezła i czarne spódnice. Na to narzucone miały kolorowe, mocno już wysłużone i poplamione fartuchy. Jedna z nich, korpulentna i czarnowłosa, zawzięcie mieszała w wiszącym nad paleniskiem kociołku. Druga, chuda i bardzo wysoka blondynka, wyszła właśnie z jednych z drzwi w przeciwległej ścianie, niosąc dwa spore dzbany, ewidentnie pełne.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Na temat poczty — redańskiej czy jakiejkolwiek innej — Luiza wiedziała tyle, co o prowadzeniu domu i mniej więcej tyle samo ją to obchodziło. Ale słuchała, kiwała głową i uśmiechała się, jakby to była najbardziej fascynująca rzecz na całym bożym świecie. Tyle z kolei wystarczyło bowiem do podtrzymania dobrych stosunków, zwłaszcza z mężczyznami.
— Będę w środku! — zawołała do odchodzącego za potrzebą Avigdora, przestępując próg karczmy. — Bo zimno tu, psiakrew — dodała pod nosem — jak w przepowiedni pieprzonej Itliny.
Przedsionek przywitał ją ciepłem i znajomym widokiem. Widokiem wielokolorowej płachty z pozszywanych ze sobą skrawków szmat, który na moment przeniósł akrobatkę w czasie, aż do lat szczenięctwa, kiedy to podobne twory służyły jej jednocześnie za opończę, koc, siennik, a nierzadko i dach nad głową.
Uśmiechnąwszy się krzywo do wspomnień, które od czasu wojny miały finisz gorzki jak piołunowe wino, Luiza nieco zbyt gwałtownie odgarnęła kotarę, wparowując do właściwej części karczmy, jakby od wejścia szukała guza. Szczęściem, nikt nie zwrócił na nią specjalnie uwagi, a ci, których spojrzenia przyciągnęła, zupełnie się nią nie przejęli. Dziewczyna jednak nie mogła odwzajemnić uprzejmości, albowiem to, co spoczywało na stole między mężczyznami wielce przejęło ją. Biła się chwilę z myślami czy usiąść bliżej precjozów, czy jednak ognia, ale seria kichnięć i przeciągłe burczenie w brzuchu prędko zweryfikowały priorytety.
Wybrała miejsce możliwie blisko paleniska, ale tak, by móc mieć oko na drzwi oraz siedzących opodal mężczyzn i stół z wielce interesującą zastawą. Rozkulbaczywszy się, stanęła przy ogniu, grzejąc przy nim dłonie i kukając ciekawsko do kociołka.
— Powitać panią gospodynię! — zagaiła wesoło do czarnowłosej dziewki. — Cóż to tam pichcicie, dobrodziejko? Pachnie, aż ślinka cieknie, jako i ten baranek, co się na ruszcie tak ślicznie rumieni.
— Będę w środku! — zawołała do odchodzącego za potrzebą Avigdora, przestępując próg karczmy. — Bo zimno tu, psiakrew — dodała pod nosem — jak w przepowiedni pieprzonej Itliny.
Przedsionek przywitał ją ciepłem i znajomym widokiem. Widokiem wielokolorowej płachty z pozszywanych ze sobą skrawków szmat, który na moment przeniósł akrobatkę w czasie, aż do lat szczenięctwa, kiedy to podobne twory służyły jej jednocześnie za opończę, koc, siennik, a nierzadko i dach nad głową.
Uśmiechnąwszy się krzywo do wspomnień, które od czasu wojny miały finisz gorzki jak piołunowe wino, Luiza nieco zbyt gwałtownie odgarnęła kotarę, wparowując do właściwej części karczmy, jakby od wejścia szukała guza. Szczęściem, nikt nie zwrócił na nią specjalnie uwagi, a ci, których spojrzenia przyciągnęła, zupełnie się nią nie przejęli. Dziewczyna jednak nie mogła odwzajemnić uprzejmości, albowiem to, co spoczywało na stole między mężczyznami wielce przejęło ją. Biła się chwilę z myślami czy usiąść bliżej precjozów, czy jednak ognia, ale seria kichnięć i przeciągłe burczenie w brzuchu prędko zweryfikowały priorytety.
Wybrała miejsce możliwie blisko paleniska, ale tak, by móc mieć oko na drzwi oraz siedzących opodal mężczyzn i stół z wielce interesującą zastawą. Rozkulbaczywszy się, stanęła przy ogniu, grzejąc przy nim dłonie i kukając ciekawsko do kociołka.
— Powitać panią gospodynię! — zagaiła wesoło do czarnowłosej dziewki. — Cóż to tam pichcicie, dobrodziejko? Pachnie, aż ślinka cieknie, jako i ten baranek, co się na ruszcie tak ślicznie rumieni.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
Re: Wiele hałasu o nic, albo nowe życie
Idąc przez izbę Luiza minęła się z dziewką niosącą dzbany, która skinęła jej głową i uśmiechnęła się miło na powitanie. Dzbany wylądowały przed chłopami, którzy zawzięcie dyskutowali o tym, jak to zrobić żeby w tym roku sprzedać wełnę równie korzystnie, jak w poprzednim. Chcąc być blisko ognia, skazana była na słuchanie ich wywodów.
— Witajcie pani — odpowiedziała kucharka. — Krupy z kapustą kiszoną, już dochodzą. Zasiądziecie a wnet podam, jeśli wola. Razem z mięsem?
— A do picia? — Zapytała druga z dziewcząt podchodząc. — Piwo grzane albo takie?
W tym momencie Luiza usłyszała cichy świst i głuche puknięcie, gdy śnieżka trafiła w potylicę dziewczynę mieszająca w kotle. Kawałki zbitego śniegu rozprysły się na wszystkie strony. Na kilka uderzeń serca wszystkie głosy w karczmie zamilkły. Słychać było tylko strzelanie ognia i skwierczenie baraniny.
— Avigdooor!!! — Wrzasnęła trafiona, po czym odwróciła się gwałtownie, rozrzucając frędzle kapusty i grudki kaszy przyklejone do kopyści, którą dzierżyła teraz w prawej ręce niczym buzdygan. Kilka gorących kawałków trafiło Luizę w twarz. Jednocześnie wszyscy goście ryknęli śmiechem.
— Łeb ci ukręcę kpie jeden! — Wrzasnęła czarnowłosa i ruszyła z impetem w stronę stojącego przy wejściu woźnicy. — Ty kutasie! Czego rżysz!?
Avigdor zdawał się nic sobie nie robić z wrzasków nacierającej na niego kucharki. Zaśmiewał się do rozpuku uwieszony na kotarze. Miał na sobie tylko wysokie buty, skórzane portki i koszulę. Jego czapa i futro, które widocznie zdjął jeszcze w przedsionku, leżały na ziemi. Dopiero kiedy dziewczyna zaczęła okładać go drewnianą łychą po głowie i rękach, którymi się zasłaniał, śmiech zamienił się na coraz głośniejsze "ach", "auć" i "aj, aj". Wywołało to kolejną falę śmiechu, do której dołączyła tym razem również druga z dziewcząt.
— A nie żałuj mu! — Rozległ się nagle nowy, wysoki, nieco skrzekliwy głos. Jego właścicielką okazała się kobieta niziołek, która wyszła właśnie z jednych z drzwi naprzeciw wejścia. Była niska, nawet jak na standardy jej rasy, i pulchna. Miała na sobie brązowy kontusik, z rękawami i kołnierzem obszytym rysiem, zapinany na srebrne guzy. Spod niego wystawała sięgająca podłogi, ciemnoniebieska, brokatowa spódnica.
— Co by nie zrobił, na pewno mu się należy! — zakrzyknęła i zaczęła się śmiać piskliwie.
— No dobra, Erle — jęknął leżący już na ziemi i nadal okładany Avigdor. — Na żartach się nie znasz?!
— Ja ci kurwa dam żarty! — Zakrzyknęła czarnowłosa, prostując się dla zaczerpnięcia tchu. — Masz szczęście, że mam żarcie na ogniu!
To powiedziawszy, pogroziła mu kopyścią, a gdy w odpowiedzi woźnica wyszczerzył się głupkowato, z rozmachem kopnęła go w udo. Nie tam celowała. Wreszcie odwróciła się na pięcie i ruszyła do paleniska.
W międzyczasie hobbitka dotarła do pieca. Dostawiła sobie taboret, wdrapała się na niego i zaczęła mieszać łychą kaszę.
— No, wstawaj darmozjadzie! — Rzuciła do Avigdora. — Witam w moich skromnych progach — to już powiedziała do Luizy, skłaniając się lekko. — Cinia Biberveldt, do usług. Proszę wybaczyć zachowanie tego, o tam — wskazała głową w stronę wejścia. — Głupi. Ale niegroźny.
— No, no… — zaprotestował zabierający się z ziemi Avigdor, ale szybko zamilkł, gdy gospodyni pomachała mu uniesioną w górę drewnianą łychą.
— Witajcie pani — odpowiedziała kucharka. — Krupy z kapustą kiszoną, już dochodzą. Zasiądziecie a wnet podam, jeśli wola. Razem z mięsem?
— A do picia? — Zapytała druga z dziewcząt podchodząc. — Piwo grzane albo takie?
W tym momencie Luiza usłyszała cichy świst i głuche puknięcie, gdy śnieżka trafiła w potylicę dziewczynę mieszająca w kotle. Kawałki zbitego śniegu rozprysły się na wszystkie strony. Na kilka uderzeń serca wszystkie głosy w karczmie zamilkły. Słychać było tylko strzelanie ognia i skwierczenie baraniny.
— Avigdooor!!! — Wrzasnęła trafiona, po czym odwróciła się gwałtownie, rozrzucając frędzle kapusty i grudki kaszy przyklejone do kopyści, którą dzierżyła teraz w prawej ręce niczym buzdygan. Kilka gorących kawałków trafiło Luizę w twarz. Jednocześnie wszyscy goście ryknęli śmiechem.
— Łeb ci ukręcę kpie jeden! — Wrzasnęła czarnowłosa i ruszyła z impetem w stronę stojącego przy wejściu woźnicy. — Ty kutasie! Czego rżysz!?
Avigdor zdawał się nic sobie nie robić z wrzasków nacierającej na niego kucharki. Zaśmiewał się do rozpuku uwieszony na kotarze. Miał na sobie tylko wysokie buty, skórzane portki i koszulę. Jego czapa i futro, które widocznie zdjął jeszcze w przedsionku, leżały na ziemi. Dopiero kiedy dziewczyna zaczęła okładać go drewnianą łychą po głowie i rękach, którymi się zasłaniał, śmiech zamienił się na coraz głośniejsze "ach", "auć" i "aj, aj". Wywołało to kolejną falę śmiechu, do której dołączyła tym razem również druga z dziewcząt.
— A nie żałuj mu! — Rozległ się nagle nowy, wysoki, nieco skrzekliwy głos. Jego właścicielką okazała się kobieta niziołek, która wyszła właśnie z jednych z drzwi naprzeciw wejścia. Była niska, nawet jak na standardy jej rasy, i pulchna. Miała na sobie brązowy kontusik, z rękawami i kołnierzem obszytym rysiem, zapinany na srebrne guzy. Spod niego wystawała sięgająca podłogi, ciemnoniebieska, brokatowa spódnica.
— Co by nie zrobił, na pewno mu się należy! — zakrzyknęła i zaczęła się śmiać piskliwie.
— No dobra, Erle — jęknął leżący już na ziemi i nadal okładany Avigdor. — Na żartach się nie znasz?!
— Ja ci kurwa dam żarty! — Zakrzyknęła czarnowłosa, prostując się dla zaczerpnięcia tchu. — Masz szczęście, że mam żarcie na ogniu!
To powiedziawszy, pogroziła mu kopyścią, a gdy w odpowiedzi woźnica wyszczerzył się głupkowato, z rozmachem kopnęła go w udo. Nie tam celowała. Wreszcie odwróciła się na pięcie i ruszyła do paleniska.
W międzyczasie hobbitka dotarła do pieca. Dostawiła sobie taboret, wdrapała się na niego i zaczęła mieszać łychą kaszę.
— No, wstawaj darmozjadzie! — Rzuciła do Avigdora. — Witam w moich skromnych progach — to już powiedziała do Luizy, skłaniając się lekko. — Cinia Biberveldt, do usług. Proszę wybaczyć zachowanie tego, o tam — wskazała głową w stronę wejścia. — Głupi. Ale niegroźny.
— No, no… — zaprotestował zabierający się z ziemi Avigdor, ale szybko zamilkł, gdy gospodyni pomachała mu uniesioną w górę drewnianą łychą.
Ostatnio zmieniony 24 lis 2020, 18:40 przez Bajarz, łącznie zmieniany 1 raz. Ilość słów: 0
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław