Post
autor: Dziki Gon » 28 cze 2021, 22:43
— Co? — Wyrok obejrzał się na nią, niepewny jak interpretować zainteresowanie wyborem Falki na puentę jego żartu.
— Tak mi się powiedziało. Nie jara mnie ogień, jeśli o to pytasz — dodał, świadomie lub nie, wplatając grę słów w swoją replikę.
Mizerykordia pochłonięta misją wywołania awantury w ich sprawie, machnęła jej niedbale dłonią i cmoknęła w powietrze na pożegnanie — było jasne, że aby wykłócać się i dochodzić ich praw, obecność samych „pokrzywdzonych” nie była jej w najmniejszym stopniu potrzebna.
Fritz, być może poniewczasie dostrzegając kokieterię we wcześniejszym pytaniu i żałując straconej szansy, wykazał więcej zainteresowania jej planowaną absencją.
— Wszystko gra? — upewnił się, lecz zanim zdążył zaoferować eskortę, Morgana zdążyła wyminąć obydwoje. Uwikłany w coraz liczniej zalegające towarzystwo i jednoczesne pilnowanie nieustępującej Mizerykordii, nie miał jak dogonić zmierzającej do wyjścia inwigilatorki w incognito.
Na zewnątrz, w zatłoczonym korytarzu, tłum rzedł, a raczej zbijał się w małe grupki, konwersujące w zamkniętych okręgach, rzadziej pary, wśród których niektóre objawiały się w więcej niż w jednym tego słowa znaczeniu, coraz śmielej poczynając sobie na uboczach lub cieniu filarów. Pod ścianami przybyło krzeseł, które zagrzewali konwersujący lub spragnieni odpoczynku, w milczeniu obserwujący salę.
Zaczęła grać muzyka — słyszała odległe dźwięki lutni, stłumione uderzenia wybijającego rytm werbla i coś o cieńszych strunach z wtórującym podzwanianiem. Nie dostrzegała muzykantów, lecz grana przez nich melodia pozbawiona była śpiewu i nie służyła chyba niczemu ponad pokład dla rozmów. Nie tańczono do niej, a jeden podchmielony jegomość w byczej masce, który próbował, szybko stracił zapał jako odosobniony w swych wysiłkach i ponownie skierował je ku trunkom.
Niewielki, półokrągły balkon z kamienną, rzeźbioną balustradą wyglądający na front budynku odnalazła szybko i bez większych perypetii. Po drodze zderzyła się wyłącznie z kobietą w bieli i kociej masce, która przemieszczając się chwiejnym krokiem, prawie wpadła jej w ramiona.
— Czy to sen? — spytała, wodząc wkoło załzawionymi oczami, zionąc winem z półotwartych, zastygłych w błogim uśmiechu ust. Przytrzymując się jej na chwilę, opuściła ją zaraz, podążając z chichotem za czymś sobie tylko znanym i wypatrzonym w głębi sali.
Po przepuszczeniu dwóch pochłoniętych rozmową jegomościów w szytych na miarę dubletach i nieruchomych rzeźbionych obliczach, panoramę ustrojonego w noc i pojedyncze gwiazdy Novigradu miała tylko dla siebie. Na krótko.
— Coś się wydarzy — znajomy głos odezwał się za jej plecami, między jednym a drugim łykiem rześkiego wieczornego powietrza, przyjemnie ziębiącego skórę swym wiewem. — A ja nie wiem co.
W jego głosie, wyraźniej niż kiedykolwiek dotychczas, dało odczytać się emocję. Pretensję, frustrację, może nawet gniew. Wywołaną stanem, którego nie doświadczał już od jakiegoś czasu. Od którego, być może, zdążył się odzwyczaić. W tym momencie była to najbardziej ludzka dystynkcja, jaką można było przypisać Feretsiemu. W wieczornym półmroku pod księżycem oczy błyszczały mu całkiem nienaturalnie. Przeglądająca się w bladej kompleksji pełnia wyciągała z jego fizjonomii ostre, spotworniałe rysy, grające upiornie cienie zlewające się w jedność z maską. Dłoń, coraz mocniej zaciskająca się na balustradzie, wydłużyła się, zakrzywiła krogulczo, w sposób wywołujący niepokój od samego patrzenia.
— Dopuszczam... — Gaspar odetchnął. Rysy wygładziły się, dłoń ukryła w długim rękawie jopuli. — Dopuszczam możliwość błędu. Mogłem popełnić jeden, sprowadzając cię tutaj. O ile to przeze mnie, starego głupca, w ogóle się tu znalazłaś.
— Gdybym wiedział lepiej — podjął po chwili namysłu, niemal spluwając przez balustradę. — Powiedziałbym, że spodziewali się ciebie, choć, oczywiście, nie dadzą tego po sobie poznać.
Wampir spojrzał z wysoka na miasto, z wolna kładące się do snu. Turkot kół i stukot podków w dole zanikł już niemal zupełnie, a głównymi przechodniami były przyświecające sobie pochodniami patrole miejskich strażników spacerujące w grupkach trzech lub więcej ludzi. Jeden z nich zatrzymał się właśnie całkiem niedaleko gmachu Borsodych, by pogonić śpiącego na ulicy pijaka lub żebraka.
— Jeżeli mówiąc mi o sobie, zdarzyło ci się coś pominąć, teraz byłby dobry moment na odwzajemnienie szczerości. — W górze, księżyc zniknął na moment za chmurami, szarymi i zwiewnymi jak dym. Gaspar odwrócił wzrok i zmierzył ją nim. — Z resztą, spytam wprost: czym ty właściwie jesteś, Morgana?
Ilość słów: 0