Post
autor: Arbalest » 06 sty 2022, 18:47
Zanim w oddali dane było jej zobaczyć łopoczące na wietrze, żółto-pomarańczowo-czarne proporce Królestwa Aedirn, uzupełnione o stosowne kolory herbu miasta stołecznego Vengerberg, zatknięte już na masztach nieco niższych, minęły trzy dni drogi. A dokładnie trzy i pół. Zarówno starszy mistrz kowalski, jak i jego czeladnik nie pomylili się jednak o wiele, rzekłszy, że miasto dwa dni drogi jeno jest od wsi Drobice, w której to z kolei zdążyła zabalować również pełne dni trzy, z czego lwią część tegoż czasu w czeladnikowym łożu, do którego szybko na trakcie zaczęło jej być tęskno. Za półtoradniową zwłokę mogła tak naprawdę winić nikogo innego niż siebie, bowiem zwyczajnie nie wzięła poprawki, że krok żeński mniejszy jest od kroku przeciętnego męża, co pociągało za sobą ową właśnie wzmienioną konsekwencję. Nie mówiąc już o częstych postojach i drzemaniu długo jeszcze po tym jak kur zapiał, gdy tylko okazja się nadarzała. Czuła pewną dozę wstydu, wiedząc, że gdzieś tam u celu jej obecnej wędrówki ludzie mogą już zdychać masami na ulicach, a ona szuka amorów po wsiach i z braku dyscypliny nie jest w stanie zwlec się o czasie z siennika. Z tego względu na ostatnich paru milach przyspieszyła znacząco krok, odpuszczając sobie nawet, zwyczajową gdy miała niedługo wkroczyć do jakiegokolwiek miasta, kąpiel w jednym z okolicznych stawów, połączoną z doprowadzeniem swego ubioru do częściowej chociaż godności.
Tak to niestety bywało jak wszystko robiło się na ostatni dzwonek. Szczęśliwie - już w pewnej odległości od miasta dało zauważyć się, że sytuacja lepsza była niż wydawało się do tej pory. Okolice Vengerbergu nie roiły się załadowanych po brzegi taborów, spanikowanych mieszczan obsadzających przydrożne ogniska i ogólnego przeczucia niepokoju, sugerującego że za murami stało się coś bardzo, bardzo złego, tak jak to sama pamiętała z wydarzeń w Cintrze, czy relacji pierwszej epidemii mariborskiej. Jeśli rzeczywiście Catriona dotarła i tutaj to najprawdopodobniej nie sparaliżowała miasta do tego stopnia, by każda para rąk z choćby podstawowym uzdolnieniem medycznym była niezbędna już, teraz, na gwałt. I nawet jeśli miało się to zmienić - oznaczało to, że miała czas. Albo po prostu, jak to już nieraz bywało, wieści nie pokrywały się z rzeczywistym stanem rzeczy i stolica Aedirn faktycznie była póki co wolna od morowej zarazy. Mogła z tym żyć, chirurgów wszak nigdy zbyt wielu, nawet elfich, pracę tak czy owak znajdzie, nawet i przy rwaniu zębów. Mało wszak kto odmawiał natychmiastowej ulgi w cierpieniu z powodu tak błahego jak długość uszu leczącej, czy absencji u niej zębów kłowych. Na tym etapie nienawiść rasowa potrafiła zaniknąć nawet u co bardziej fanatycznych pod tym względem jednostek ludzkich. I nierzadko takie zabiegi, choć w maleńkim stopniu, tą nienawiść nadkruszały.
Z zamyślenia wyrwało ją głośniejące z każdym krokiem krakanie, pochodzące od dziesiątek, jak nie setek ptasich gardeł. W pierwszym odruchu nie robiła sobie z odgłosów wiele, myśląc, że to po prostu przelatujące stado rzeczonego ptactwa, jednak zauważając kątem oka czarny wir, unoszący się nad położonym trochę głębiej od drogi dworkiem, uzmysłowiła sobie, że zjawisko jest zgoła odległe od zdarzeń, które określić można by było mianem „naturalne”. Kolejnym, co upewniło ją co do nieprawidłowości trwających właśnie nad rzeczonym obejściem afer, był tumult podkutych, strażniczych butów, rytmicznie odbijających się od kocich łbów, którymi wyłożona była ścieżka prowadząca do domostwa. Dwójka, co najmniej, drabów miejskich, wtórowana przez poruszoną zewsząd gawiedź - ubogich mieszczan, parobków, wolnych kmieci - pędziła szybkim truchtem ku miejscu wydarzeń, co spowodowało, że elfka najsampierw na moment wstrzymała kroku... by po krótkim namyśleniu rzucić się za tłuszczą, uświadamiając sobie, że w wyniku wydarzeń ktoś mógł przecież potrzebować jej pilnej pomocy. Nie mówiąc już o zwykłej, nieludzkiej ciekawości, która również grała tu swoje skrzypce.
Nie udało jej się dogonić korowodu przed tym jak ten zjawił się już u swojego celu, przez co w udziale przypadło jej mało zaszczytne miejsce, gdzieś pomiędzy spasioną, podstarzałą wieśniaczką, a nieco irytującym, jasnowłosym bachorem, który podskakiwał przeciągle, jakby wierząc że uda mu się wyłapać chociaż pojedyncze urywki tego co działo się właśnie na podwórzu młynarskiego dworku.
- Zaraza by to... - wyszeptała Istka, we Wspólnym, na tyle głośno by zyskać sobie dezaprobatę stojącej obok kobieciny, najwyraźniej oburzonej samym faktem, że długoucha w ogóle raczyła oddychać tym samym powietrzem co ona. Elfka, sięgając przeciętnemu mężczyźnie z grupy co najwyżej do ramion, sama zresztą zobaczyć mogła niewiele.
Wtedy właśnie gdzieś z przodu padła ta jedna, magiczna fraza, która sprawiła że elfka pobudziła się jeszcze mocniej, gotowa zaryzykować nagłe przepychanie się, nawet ku niezadowoleniu grodzących jej drogę kmieci, parobków i mieszczan. Frazą tą, a raczej pytaniem, było „Felczera wam nie trzeba?”, na które to w szczególności pierwsze słowo chirurg była mocno wyczulona. Takich słów i fraz, które zarówno u Istki, jak i u innych praktykujących szeroko pojętą medycynę wywoływało reakcję jak u wytresowanego psa, istniało więcej, a repertuar zaczynał się od prostego „Medyka!”, przechodził gdzieś w okolicach barwniejszych konstrukcji językowych pokroju „Kurwa, moja noga!”, kończąc się na jeszcze bardziej wymyślnych, które to jednak królowały przede wszystkim na polach bitew, gdzie, ze względu na okrucieństwo, miejscami szło stracić wiarę w ludzi, nieludzi, a także wszystko inne co kiedykolwiek miało rozum.
- Przepraszam, wybaczcie dobrodzieju. Felczerem jestem, zróbcie miejsce, przepraszam... - rzucała na lewo i prawo, licząc, że chociaż częściowo powstrzyma to wrogość tłumu i pozwoli przedostać się na jego front, gdzie w końcu miała okazję zobaczyć interakcję dwójki vergenberdzkich strażników z tajemniczym jegomościem, który właśnie pofatygował się przed główny budynek całego obejścia. Najprawdopodobniej sprawcą całego zamieszania, jak podpowiadała jej kobieca intuicja. Wtedy też padło miano nieznajomego, a jej oczy zapłonęły żywymi ognikami. Przed nią stał Asteral von Carlina. Autor takich dzieł jak „Zastosowanie roślin trujących w ziołolecznictwie,” czy „Od piołunu do absyntu. Tajniki destylacji ziołowej” wyglądał tragicznie od strony estetycznej, biorąc pod uwagę jego ubiór i oczadzoną twarz, choć przy tym zadziwiająco zdrów. A przynajmniej bez wątpienia w jednym kawałku.
Zaintrygowana przypadkowym spotkaniem znanego jej autora, elfka ugryzła się w język w ostatnim momencie, szybko rachując, że nietaktem byłoby samemu poprawiać źle wyartykułowane przez miejskiego draba nazwisko czarodzieja, podważając tym samym autorytet zbrojnych, a zamiast tego przybrała profesjonalny wyraz twarzy i ton głos, wspinając się tym samym na wyżyny elokwencji i ogłady. Wciąż pozostawała dobre kilka, kilkanaście kroków za zaalarmowanymi członkami vergenberdzkiej straży, by nie budzić niepotrzebnego niepokoju wśród dzierżących kusze żołdaków.
- Wasza twarz, Mości Czarodzieju... Pewni jesteście, że nie trzeba wam mojej pomocy? - spytała donioślejszym tonem, tak by czarodziej mógł ją usłyszeć bez problemu. Asterala widziała, co prawda, po raz pierwszy w życiu, ale wiedziała za to z jego publikacji, że czarodziej prawie na pewno zna się w jakimś stopniu na samolecznictwie, a stan jego twarzy wynikiem jest pośpiechu po - jak podejrzewała - jakimś nieudanym eksperymencie, czy to magicznym, czy alchemicznym. Tą wersję wydarzeń zdawał się potwierdzać spokój z jakim przywitał on nowoprzybyłych. Wciąż jednak, z uwagi na profesjonalizm, zdecydowała się zadać pytanie i cierpliwie oczekiwać na to co miało urodzić się w dalszej kolejności.
Ilość słów: 0