Arteria - Aleja Jego Świętobliwości Hieronimusa Brunckhorsta
Arteria - Aleja Jego Świętobliwości Hieronimusa Brunckhorsta
Arteria, czyli jedna z głównych ulic krzyżujących się przy Wielkiej Szpicy, ma swój początek u Wielkiej Bramy i ciągnie się aż do samego Zamku. Tak jak rzeka, jest ujściem wielu pomniejszych uliczek i alejek zarówno ze Starego jak i Nowego miasta przez co tworzy karykaturalny wręcz kontrast nędzy i dobrobytu. Obdrapane kamienice, pod którymi ochoczo przesiadują żebracy w zespół z kurwami, zależnie od pory roku, przemarzniętymi, przemokniętymi, lub cuchnącymi potem niczym robocze ciuchy mahakamskich górników, tworzą naturalny bufor odseparowujący Arterię od równie gwarnej Giełdy. Egzystencję hołyszów, wszetecznic i obdartych nieludziów niechybnie umila rozciągający się przed nimi widok; Bank Vimme Vivaldiego, o marmurowej i białej, jak lica matron i damulek z Nowego Miasta, fasadzie, droga tawerna „Tańczący Kuroliszek”, czy też Kaplica Wiecznego Ognia. Przez swoje położenie, Arterią poruszają się mieszkańcy wszelkiej maści, mieszanka dziadów i dostojników, stając się przez to naturalnym środowiskiem złodziejaszków, kieszonkowców i różnorakich szczeniackich opryszków liczących na łatwy grosz. Na północ, za Szpicą, Arteria rozdziela Bazar Zachodni i Czerwoną Dzielnicę. Próżno tu jednak doszukiwać się aż tak wielkiej dysproporcji jak w dolnej części ulicy. Jest tu jednak równie, jak nie bardziej tłoczno; wszystko przez Wielką Bramę, przez którą wdzierają się przybysze ciągnący z Tretogoru. W roku 1273 wejść w życie ma uchwała rady miasta o nadanie Arterii nazwy Alei Jego Świętobliwości Hieronimusa, choć wiele osób nazywa w ten sposób ulicę już dzisiaj.
Ilość słów: 0
Re: Arteria - Aleja Jego Świętobliwości Hieronimusa
— Dobrze, że znalazłeś gówniarza — przyznał Froyt, przytykając dłoń do nosa i kręcąc głową z niezadowolenia. — Gdybyśmy mieli go jeszcze szukać, albo lać po łbie to by nas ani chybił zdybali. Do diaska, chyba przetrącili mi żebro — zaklął. — Skurwysyny… Jeszcze się na nich odegram. Tak, zaraz ci opowiem, kto zacz i dlaczego. Oddalmy się tylko.
Froyt, pomimo swojego stanu i krótkich nóg, nie tylko dotrzymywał tempa Roelowi, ale nawet narzucał własne. Cichy nigdy nie widział go w takiej gorączce, a przecież razu pewnego ratował go przed kupcem, który przydybał go na kradzieży mieszka i fartownie zdołał złapać blondyna za rękę, nie szczędząc mu kopów na rzyć, gdy miał go już w garści.
Ciężar poczucia niepewności osiadł jak ołów na dnie żołądka Roela, albowiem Froyt, pomimo swojego impulsywnego charakteru, nie zwykł panikować, ani tak ochoczo uciekać, będąc już u boku swojego bohatera, towarzysza, który biegły w mieczu był na tyle, iż jego mniejszy przyjaciel był żywo przekonany, że nikt na Północy, a już na pewno w Novigradzie, nie był był w stanie im realnie zagrozić.
Przeszli przez furtę jak dwie zjawy, pozostawiając po sobie echo ciężkiego skowytu zaśniedziałych zawiasów, mijali spacerujących spokojnie wzdłuż ogrodu mieszkańców, potrącając po drodze plączące się przy nogach dzieci, za co Froyt nie zamierzał przepraszać, bo sam kilka razy oberwał w bolący bok. W milczeniu weszli na główną drogę, przechodząc nieopodal „Trzech Lwów”, aż w końcu przeprawili się przez most i na rozstaju uliczek, jednej przy której stała kapliczka Wiecznego Ognia i drugiej, na której widać było gospodę „Smocze Oko”, wybrali tę pierwszą, na lewo, dołączając do biegu miejskiej aorty, skąd mieli teraz dojście do Starego Miasta i Portu. Gwar i hałas żywo tętniącego, novigradzkiego życia pochłonął ich jak morska fala i jak takowa zaczął wieść ich wraz z prądem na północ, ku Wielkiej Szpicy, aż we dwoje musieli się zastawić i przepchać na drugi koniec uliczki, gdzie nareszcie mieli okazję chwilę odsapnąć. Stali przy kamienicy tworzącej naturalną granicę dzielnicy Starego Miasta.
— A więc tak — Froyt spoczął na pustej beczce, nieustannie trzymając się w miejscu, gdzie powinna być siódma para żeber. — Kiedyśmy się rozdzielili, poszedłem na drugi koniec ogrodu. Zwiódł mnie jakiś smark, który był łudząco podobny do Trichtera. I, o dziwo, też miał lutnię. Tyle że był cały czas w ruchu, szedł ciągle przede mną, więc zanim go dogoniłem, byłem już daleko, a to wcale nie był Trichter. Nie wiem czy go ktoś celowo nie podstawił… W każdym razie, zdążyłem go tylko zaczepić, a wówczas, jak spod ziemi, wyszło czterech zbirów — wspomnienie było wciąż świeże, bo Froyt zmarszczył twarz i zacisnął usta. — Profesjonaliści, powiadam ci. Nie szczypali się. Przyjebali mi nad uchem tak, że zwiotczałem zanim zdążyłem im się przyjrzeć. Zadbali o to, abym leżał twarzą do ziemi. Arnold przesyła pozdrowienia, powiedział jeden. A potem dodał: czas ci spać z rybkami, królewiczu. Oh, Roel, to nie były jasełka. Wyciągnął kosę, rozumiesz, i już miał mi ją zatopić w krtani, gdy pojawili się nagle strażnicy. Na ich widok wyparowali. A i ja nie próżnowałem i co sił pobiegłem do ciebie.
Froyt napił się wina z przytroczonego do pasa bukłaczka.
— To wszystko śmierdzi na staję. Nie wiada czy to rzeczywiście robota Florenta, czy jakaś prowokacja. Tak jak powiedział ten zawszony Kern — teraz nie wiesz kto robi dla Arnolda, a kto dla Bogdana. Wszystko się wymieszało jak, nie przymierzając łój z gównem. Każdy jednako śmierdzi.
Froyt, pomimo swojego stanu i krótkich nóg, nie tylko dotrzymywał tempa Roelowi, ale nawet narzucał własne. Cichy nigdy nie widział go w takiej gorączce, a przecież razu pewnego ratował go przed kupcem, który przydybał go na kradzieży mieszka i fartownie zdołał złapać blondyna za rękę, nie szczędząc mu kopów na rzyć, gdy miał go już w garści.
Ciężar poczucia niepewności osiadł jak ołów na dnie żołądka Roela, albowiem Froyt, pomimo swojego impulsywnego charakteru, nie zwykł panikować, ani tak ochoczo uciekać, będąc już u boku swojego bohatera, towarzysza, który biegły w mieczu był na tyle, iż jego mniejszy przyjaciel był żywo przekonany, że nikt na Północy, a już na pewno w Novigradzie, nie był był w stanie im realnie zagrozić.
Przeszli przez furtę jak dwie zjawy, pozostawiając po sobie echo ciężkiego skowytu zaśniedziałych zawiasów, mijali spacerujących spokojnie wzdłuż ogrodu mieszkańców, potrącając po drodze plączące się przy nogach dzieci, za co Froyt nie zamierzał przepraszać, bo sam kilka razy oberwał w bolący bok. W milczeniu weszli na główną drogę, przechodząc nieopodal „Trzech Lwów”, aż w końcu przeprawili się przez most i na rozstaju uliczek, jednej przy której stała kapliczka Wiecznego Ognia i drugiej, na której widać było gospodę „Smocze Oko”, wybrali tę pierwszą, na lewo, dołączając do biegu miejskiej aorty, skąd mieli teraz dojście do Starego Miasta i Portu. Gwar i hałas żywo tętniącego, novigradzkiego życia pochłonął ich jak morska fala i jak takowa zaczął wieść ich wraz z prądem na północ, ku Wielkiej Szpicy, aż we dwoje musieli się zastawić i przepchać na drugi koniec uliczki, gdzie nareszcie mieli okazję chwilę odsapnąć. Stali przy kamienicy tworzącej naturalną granicę dzielnicy Starego Miasta.
— A więc tak — Froyt spoczął na pustej beczce, nieustannie trzymając się w miejscu, gdzie powinna być siódma para żeber. — Kiedyśmy się rozdzielili, poszedłem na drugi koniec ogrodu. Zwiódł mnie jakiś smark, który był łudząco podobny do Trichtera. I, o dziwo, też miał lutnię. Tyle że był cały czas w ruchu, szedł ciągle przede mną, więc zanim go dogoniłem, byłem już daleko, a to wcale nie był Trichter. Nie wiem czy go ktoś celowo nie podstawił… W każdym razie, zdążyłem go tylko zaczepić, a wówczas, jak spod ziemi, wyszło czterech zbirów — wspomnienie było wciąż świeże, bo Froyt zmarszczył twarz i zacisnął usta. — Profesjonaliści, powiadam ci. Nie szczypali się. Przyjebali mi nad uchem tak, że zwiotczałem zanim zdążyłem im się przyjrzeć. Zadbali o to, abym leżał twarzą do ziemi. Arnold przesyła pozdrowienia, powiedział jeden. A potem dodał: czas ci spać z rybkami, królewiczu. Oh, Roel, to nie były jasełka. Wyciągnął kosę, rozumiesz, i już miał mi ją zatopić w krtani, gdy pojawili się nagle strażnicy. Na ich widok wyparowali. A i ja nie próżnowałem i co sił pobiegłem do ciebie.
Froyt napił się wina z przytroczonego do pasa bukłaczka.
— To wszystko śmierdzi na staję. Nie wiada czy to rzeczywiście robota Florenta, czy jakaś prowokacja. Tak jak powiedział ten zawszony Kern — teraz nie wiesz kto robi dla Arnolda, a kto dla Bogdana. Wszystko się wymieszało jak, nie przymierzając łój z gównem. Każdy jednako śmierdzi.
Ilość słów: 0
- Roel
- Posty: 46
- Rejestracja: 05 kwie 2018, 20:35
- Miano: Roel
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Arteria - Aleja Jego Świętobliwości Hieronimusa Brunckhorsta
Zieleniec Roel opuszczał w nieukrywanym pośpiechu, trzymając się blisko towarzysza ze względu na jego stan. Nie popadł jednak od razu w paranoję – odwrócił się wyłącznie raz, by upewnić się, że nikt za nimi nie podąża. Nie chciał zwracać na siebie uwagi, szczególnie trzymając przy sobie tak cenny przedmiot i drepcząc obok Froyta, którego obecna sylwetka wraz z licem z pewnością wzbudziłby zainteresowanie co czujniejszych, novigradzkich obywateli. Cichego zaskoczyło tempo narzucone przez kompana. Nie chciał wysnuwać zbyt daleko idących wniosków, toteż zadowolił się lakonicznym sprawozdaniem pokiereszowanego przyjaciela, przynajmniej na chwilę.
Szybko znaleźli się na miejskim deptaku, lawirując pomiędzy tłoczącymi się spacerowiczami oraz bandami biegających dookoła dzieciaków, usiłując nikogo nie potrącić. Roel bacznie obserwował każdą mijaną osobę, chociaż starał się nie skupiać spojrzenia na innych zbyt długo, unikając bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Mijając pierzeje kamienic, Cichy zerknął przelotnie na zoomorficzne ornamenty "Trzech Lwów", jednak uznał, że z pewnością znajdzie bardziej odpowiedni czas na szukanie inspiracji do kolejnych szkiców. Froyt nie pozwalał mu zresztą na podziwianie miejskiej architektury, gnając do przodu i umilając obojgu dziki marsz wiązankami przekleństw, które mamrotał pod nosem.
Wreszcie blondasek uznał, że wystarczająco się nachodzili. Roel oparł się o mur, próbując ustalić, gdzie dokładnie są. Zdawało mu się, że doszli niemalże na kres Nowego Miasta, lecz zanim był w stanie uruchomić wewnętrzny kompas, jego towarzysz był już gotowy zreferować niefortunny bieg wydarzeń w Zieleńcu. Cichy słuchał go z posępnym wyrazem twarzy; daleko było mu do śmiechu, gdy Froyt opowiadał, jak niewiele brakowało, by leżał teraz w kałuży własnej krwi. Nie mógł przewidzieć, że ktoś może na nich czyhać, ale z drugiej strony winił się nieco za taki, a nie inny obrót wydarzeń.
— Nie patrz się tak, przecież żyję. — Zirytowany psim spojrzeniem współrozmówcy Froyt wstał i przeszedł kilka kroków, unosząc głowę w kierunku strzelistej iglicy Wielkiej Szpicy. Mimo iż fizys Roela nie zdradzało zbyt wielu emocji, oczami nigdy nie potrafił okłamać niższego z Nazairczyków (zwłaszcza, kiedy się o niego martwił). Z oczywistych powodów, ten ostatni nie doczekał się od Cichego żadnej odpowiedzi na swój przykaz. Obaj pogrążyli się w afonii. W milczeniu analizowali i planowali następne posunięcia, każde za i przeciw, a także inne zagrożenia, z którymi prawdopodobnie będą musieli się zmierzyć.
Froyt koniec końców wyznał, że na razie nie jest w stanie wymyślić nic sensownego oraz że ma ochotę rzucić to wszystko i zamknąć się w "Kelpie" na następny tydzień. Roel z kolei chciał jak najszybciej wrócić do tawerny i opatrzyć przyjaciela, a w razie potrzeby sprowadzić jakiegoś felczera, niemniej najpierw musieli zawitać u Kuternogi, by ten stary pierdziel mógł się im wyeksplikować.
Szybko znaleźli się na miejskim deptaku, lawirując pomiędzy tłoczącymi się spacerowiczami oraz bandami biegających dookoła dzieciaków, usiłując nikogo nie potrącić. Roel bacznie obserwował każdą mijaną osobę, chociaż starał się nie skupiać spojrzenia na innych zbyt długo, unikając bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Mijając pierzeje kamienic, Cichy zerknął przelotnie na zoomorficzne ornamenty "Trzech Lwów", jednak uznał, że z pewnością znajdzie bardziej odpowiedni czas na szukanie inspiracji do kolejnych szkiców. Froyt nie pozwalał mu zresztą na podziwianie miejskiej architektury, gnając do przodu i umilając obojgu dziki marsz wiązankami przekleństw, które mamrotał pod nosem.
Wreszcie blondasek uznał, że wystarczająco się nachodzili. Roel oparł się o mur, próbując ustalić, gdzie dokładnie są. Zdawało mu się, że doszli niemalże na kres Nowego Miasta, lecz zanim był w stanie uruchomić wewnętrzny kompas, jego towarzysz był już gotowy zreferować niefortunny bieg wydarzeń w Zieleńcu. Cichy słuchał go z posępnym wyrazem twarzy; daleko było mu do śmiechu, gdy Froyt opowiadał, jak niewiele brakowało, by leżał teraz w kałuży własnej krwi. Nie mógł przewidzieć, że ktoś może na nich czyhać, ale z drugiej strony winił się nieco za taki, a nie inny obrót wydarzeń.
— Nie patrz się tak, przecież żyję. — Zirytowany psim spojrzeniem współrozmówcy Froyt wstał i przeszedł kilka kroków, unosząc głowę w kierunku strzelistej iglicy Wielkiej Szpicy. Mimo iż fizys Roela nie zdradzało zbyt wielu emocji, oczami nigdy nie potrafił okłamać niższego z Nazairczyków (zwłaszcza, kiedy się o niego martwił). Z oczywistych powodów, ten ostatni nie doczekał się od Cichego żadnej odpowiedzi na swój przykaz. Obaj pogrążyli się w afonii. W milczeniu analizowali i planowali następne posunięcia, każde za i przeciw, a także inne zagrożenia, z którymi prawdopodobnie będą musieli się zmierzyć.
Froyt koniec końców wyznał, że na razie nie jest w stanie wymyślić nic sensownego oraz że ma ochotę rzucić to wszystko i zamknąć się w "Kelpie" na następny tydzień. Roel z kolei chciał jak najszybciej wrócić do tawerny i opatrzyć przyjaciela, a w razie potrzeby sprowadzić jakiegoś felczera, niemniej najpierw musieli zawitać u Kuternogi, by ten stary pierdziel mógł się im wyeksplikować.
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
Re: Arteria - Aleja Jego Świętobliwości Hieronimusa Brunckhorsta
— Obaj wiemy, że potrzebny jest mi odpoczynek — powiedział Froyt, nie bacząc na to, czy Roel przyzna mu rację, czy będzie szedł w uparte ze swoim planem. Mniejszy towarzysz zdążył już rozeznać się w ich niezbyt sprzyjającym położeniu i wiedział co należy poczynić. Zrobiło mu się nagle nieprzyjemnie zimno. — Nie po raz ostatni ktoś porachował mi kości. I nie po raz pierwszy puszczę to w niepamięć. Przynajmniej na teraz. Później, zobaczymy…
Zakończywszy zdanie enigmatycznym finiszem, Froyt podniósł siedzisko i przetarł zakrwawioną twarz brudną chustą. Odruchowo sięgnął do bukłaczka chcąc zwilżyć tkaninę alkoholem, lecz w porę zorientował się, że woltaż był niewystarczający.
— Obiecaj mi jednak, że po wszystkim nie tylko pozwolisz mi się wykurować, ale pójdziemy w tany. I na wódkę, i na kurwy, a może, kto wie, nawet na sam…
— Witam szanownych panów.
Dwójce ukazała się para mężczyzn w stalowych kapalinach. ubrana w skórzane kaftany okryte kolczugą oraz blachą. Ich strój zdobiły novigradzkie barwy. Jeden trzymał w ręku pikę, drugi zaś, który przemówił, dłoń na mieczu przytroczonym do pasa.
— Ze względu na bezpieczeństwo miasta oraz jurysdykcję wielce świętobliwego hierarchy, zarządzamy losowe kontrole ewidencyjne. Z jakiegoś powodu rzuciliście się nam w oczy. No, a teraz, bez zbędnego przedłużania. Proszę się wylegitymować i opróżnić kieszenie.
Zakończywszy zdanie enigmatycznym finiszem, Froyt podniósł siedzisko i przetarł zakrwawioną twarz brudną chustą. Odruchowo sięgnął do bukłaczka chcąc zwilżyć tkaninę alkoholem, lecz w porę zorientował się, że woltaż był niewystarczający.
— Obiecaj mi jednak, że po wszystkim nie tylko pozwolisz mi się wykurować, ale pójdziemy w tany. I na wódkę, i na kurwy, a może, kto wie, nawet na sam…
— Witam szanownych panów.
Dwójce ukazała się para mężczyzn w stalowych kapalinach. ubrana w skórzane kaftany okryte kolczugą oraz blachą. Ich strój zdobiły novigradzkie barwy. Jeden trzymał w ręku pikę, drugi zaś, który przemówił, dłoń na mieczu przytroczonym do pasa.
— Ze względu na bezpieczeństwo miasta oraz jurysdykcję wielce świętobliwego hierarchy, zarządzamy losowe kontrole ewidencyjne. Z jakiegoś powodu rzuciliście się nam w oczy. No, a teraz, bez zbędnego przedłużania. Proszę się wylegitymować i opróżnić kieszenie.
Ilość słów: 0
Re: Arteria - Aleja Jego Świętobliwości Hieronimusa Brunckhorsta
Pech ma muzykalne ucho i lubi się rytmicznie powtarzać. Froyt próbował przekonywać strażników, że on również ma muzykalne ucho i stąd obecność złotej lutni przy jego osobie, ale siła tego argumentu jakoś nie trafiała do zakutych łbów. Tak samo jak fakt, że zatrzymani nie mogli się wylegitymować, Froyt był cały ubabrany we krwi, a zawartość kieszeni dwóch gagatków nie wskazywała na ich przebywanie w tym miejscu w roli prawych obywateli. Toteż miast muzykalnego ucha pozostał tylko pech, który równie rytmicznie zaczął się powtarzać, a eskalował z przypadkowego wylegitymowania na ulicy do samego skończenia na tak zwanym zamkowym „dołku”. Później było już tylko gorzej. Później zaczęły się indagacje, spływające z innych miejsc informacje, któryś ze strażników coś skojarzył, a inszy drań komu innemu coś zakomenderował. Tym oto sposobem pechowcy trafili do przybytku o wyższym standardzie, tak zwanej Baszty Więziennej, pieleszy służb bezpieczeństwa, gdzie zostali ostatecznie rozdzieleni. To był ostatni raz, kiedy Cichy widział przyjaciela żywego.
Roel, zwykły podnóżek ferajny pana Florenta, w istocie nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale podświadomie czuł, że wdepnął w jakieś większe gówno w myśl zasady „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Padało wiele szczegółowych pytań o wojnę między Florentem i Kravcem, a Cichy nie przekonywał dłużej bezpieki, że naprawdę nic nie wie tylko dlatego, że naprawdę nie mógł mówić. Aparat bezpieczeństwa Novigradu nie bardzo uwierzył w jego niemotę, podejrzewając symulację rzekomej niezdolności do mówienia w celu wymówienia się od sypania. Dopiero po pierwszej sesji przesłuchania, na której smutny pan w towarzystwie swego małodobrego kolegi obsmażyli Roelowi żelazem skórę przy żebrach, a inkwirowany nie wydał przy tym ani jednego dźwięku, bezpieka rzeczywiście uznała, że Cichy nie ściemnia. Trochę pobolało, ale z czasem rany zaczęły się goić i diagnoza była bezwzględna: Roel będzie żył. W końcu ostatecznie uznano, że jest bezużytecznym śmieciem, który przypadkowo wpadł w trybiki większej sprawy i nie warto go dłużej trzymać. Do przekonania tego przyczynił się także sam Froyt, który na przesłuchaniach deprecjonował przyjaciela i jakikolwiek jego udział w tym wszystkim, co niemowa wywnioskował z zasłyszanych z rzadka komentarzy strażników.
Wreszcie po trudnym do precyzyjnego określenia czasie, wynoszącym z grubsza miesiąc, nadszedł dzień, w którym zakuty łeb, ale już z gatunku „zwykły strażnik” a nie „przedstawiciel sektora bezpieczeństwa”, bezceremonialnie wyciągnął Cichego z celi za fraki, a raczej za ich resztki. Potem nastąpiła krótka część poświęcona formalnościom, w tym zwrot jego ekwipunku i odkrycie, że zajebano mu 4 korony. Strażnik z bezczelnym uśmiechem zapewnił go, że dokładnie tyle było w momencie aresztowania, ale jeśli Roel uważa, że wystąpiły jakieś nieprawidłowości, może zgłosić je naczelnikowi bądź służbie bezpieczeństwa.
Wreszcie wyprowadzono więźnia do wrót zamku, po przekroczeniu których nastąpiła krótka chwila na refleksję i ckliwe pożegnanie.
— Wypierdalaj — warknął strażnik, zasadzając Cichemu kopa w zad, w ten oto sposób podsumowując miesiąc wspólnie spędzonych chwil. Wyrzekłszy te słowa, odwrócił się na pięcie i powrócił do zamku, brzęcząc żelastwem przy każdym kroku.
Było późne popołudnie, uliczny gwar kłuł w uszy, kamienie pod dłońmi kaleczyły skórę, ale Roel był wreszcie wolnym człowiekiem i mógł robić to, co chciał. O, nomen dulce libertatis!, zawrzeszczał jak na potwierdzenie jakiś samozwańczy kaznodzieja w oddali, niepomny na to, że mało kto go słucha, a co dopiero rozumie.
Roel, zwykły podnóżek ferajny pana Florenta, w istocie nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale podświadomie czuł, że wdepnął w jakieś większe gówno w myśl zasady „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Padało wiele szczegółowych pytań o wojnę między Florentem i Kravcem, a Cichy nie przekonywał dłużej bezpieki, że naprawdę nic nie wie tylko dlatego, że naprawdę nie mógł mówić. Aparat bezpieczeństwa Novigradu nie bardzo uwierzył w jego niemotę, podejrzewając symulację rzekomej niezdolności do mówienia w celu wymówienia się od sypania. Dopiero po pierwszej sesji przesłuchania, na której smutny pan w towarzystwie swego małodobrego kolegi obsmażyli Roelowi żelazem skórę przy żebrach, a inkwirowany nie wydał przy tym ani jednego dźwięku, bezpieka rzeczywiście uznała, że Cichy nie ściemnia. Trochę pobolało, ale z czasem rany zaczęły się goić i diagnoza była bezwzględna: Roel będzie żył. W końcu ostatecznie uznano, że jest bezużytecznym śmieciem, który przypadkowo wpadł w trybiki większej sprawy i nie warto go dłużej trzymać. Do przekonania tego przyczynił się także sam Froyt, który na przesłuchaniach deprecjonował przyjaciela i jakikolwiek jego udział w tym wszystkim, co niemowa wywnioskował z zasłyszanych z rzadka komentarzy strażników.
Wreszcie po trudnym do precyzyjnego określenia czasie, wynoszącym z grubsza miesiąc, nadszedł dzień, w którym zakuty łeb, ale już z gatunku „zwykły strażnik” a nie „przedstawiciel sektora bezpieczeństwa”, bezceremonialnie wyciągnął Cichego z celi za fraki, a raczej za ich resztki. Potem nastąpiła krótka część poświęcona formalnościom, w tym zwrot jego ekwipunku i odkrycie, że zajebano mu 4 korony. Strażnik z bezczelnym uśmiechem zapewnił go, że dokładnie tyle było w momencie aresztowania, ale jeśli Roel uważa, że wystąpiły jakieś nieprawidłowości, może zgłosić je naczelnikowi bądź służbie bezpieczeństwa.
Wreszcie wyprowadzono więźnia do wrót zamku, po przekroczeniu których nastąpiła krótka chwila na refleksję i ckliwe pożegnanie.
— Wypierdalaj — warknął strażnik, zasadzając Cichemu kopa w zad, w ten oto sposób podsumowując miesiąc wspólnie spędzonych chwil. Wyrzekłszy te słowa, odwrócił się na pięcie i powrócił do zamku, brzęcząc żelastwem przy każdym kroku.
Było późne popołudnie, uliczny gwar kłuł w uszy, kamienie pod dłońmi kaleczyły skórę, ale Roel był wreszcie wolnym człowiekiem i mógł robić to, co chciał. O, nomen dulce libertatis!, zawrzeszczał jak na potwierdzenie jakiś samozwańczy kaznodzieja w oddali, niepomny na to, że mało kto go słucha, a co dopiero rozumie.
Ilość słów: 0
- Roel
- Posty: 46
- Rejestracja: 05 kwie 2018, 20:35
- Miano: Roel
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Arteria - Aleja Jego Świętobliwości Hieronimusa Brunckhorsta
Spotkanie strażników w alejce wydawało się Roelowi nieprzypadkowe, jak gdyby pech przypomniał sobie o istnieniu nazairskiego duetu w najgorszej możliwej chwili. Dość naiwnie myślał jednak, że z opresji wybawi ich charyzma Froyta i jego zdolności w zakresie opowiadania zmyślonych dykteryjek. Przekonania i wiara Cichego zostały prędko zweryfikowane przez gwardzistów, którzy za nic mieli jakiekolwiek eksplikacje zakrwawionego blondyna. Atmosfera stawała się tak napięta, jak harmonogram modlitw hierarchy Roderyka. W którymś momencie Roel próbował nawet niepostrzeżenie dobyć broni, ale powstrzymał go towarzysz, przekonująco zawieszając na nim ciężkie spojrzenie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że wkrótce los zaprzyjaźni ich z chłodem okratowanej ciemnicy.
To w Baszcie Więziennej Cichy po raz ostatni wymienił z przyjacielem kilka porozumiewawczych gestów. Utwierdzony w przekonaniu o beznadziejności własnego położenia, powoli przygotowywał ciało i umysł na spotkanie ze służbami bezpieczeństwa Novigradu. Jak się okazało, postawienie na mutyzm było jedyną dostępną kartą, którą mógł zagrać przeciwko swoim indagatorom. Nie obyło się bez przeprowadzenia prymitywnej próby przemodelowania lica, kilku ćwiczeń rozciągających z użyciem ciekawych wynalazków, czy wreszcie wykorzystania ognia, lecz dopiero ostatnia zachęta do przełamania nieśmiałości przesłuchiwanego, nie przyniósłszy pożądanych rezultatów, skłoniła śledczych do przemyślenia pewnych założeń. Postanowiono, że z niemego przygłupa nie będzie żadnego pożytku, więc najlepiej będzie, jak przegnije jakiś czas w celi, a potem zwróci się go rynsztokom.
Miesiąc w karcerze dłużył się Cichemu w niewyobrażalny sposób. Dni mijały mu na obmyślaniu niemożliwych do zrealizowania planów ucieczki, podziwiania kulinarnej pomysłowości więziennego parzygnata oraz szczerego zamartwiania się o Froyta. Kiedy już stracił do reszty kalendarzową rachubę, klawisz poinformował go, że wychodzi na wolność. Pobyt w ekskluzywnym przybytku dla penitencjarzy kosztował Roela cztery korony, co było dla niego jedynym pozytywnym zaskoczeniem, ponieważ spodziewał się już nigdy nie odzyskać własnego dobytku. Zanim zdążył wypytać elokwentnego nadzorcę o niedolę kompana, musiał zawalczyć o zachowanie pionu po zarobieniu pożegnalnego kopniaka w rzyć. Zachwiał się, zaskoczony gwałtownym pocałunkiem blaszanych bigwantów ze swoimi pośladkami, a następnie stracił równowagę i przywitał bruk w znanej we wszystkich zamtuzach faunistycznej pozycji, opierając dłonie na kamieniach. Fizycznie był wygłodniały i osłabiony, mentalnie zaś odczuwał upokorzenie, ale tlił się w nim także zimny gniew przemieszany z troską o druha.
W przypływie negatywnych emocji nie zarejestrował ujadającego homiletyka. Podniósł się za to i otrzepał aketon, a następnie żółwim tempem zaczął iść przed siebie. Dokąd zmierzał? Po wódkę. A gdzie? Do jedynej osoby, co do której miał pewność, że się na niego obecnie nie wyprze – Matyldy Blaumm.
To w Baszcie Więziennej Cichy po raz ostatni wymienił z przyjacielem kilka porozumiewawczych gestów. Utwierdzony w przekonaniu o beznadziejności własnego położenia, powoli przygotowywał ciało i umysł na spotkanie ze służbami bezpieczeństwa Novigradu. Jak się okazało, postawienie na mutyzm było jedyną dostępną kartą, którą mógł zagrać przeciwko swoim indagatorom. Nie obyło się bez przeprowadzenia prymitywnej próby przemodelowania lica, kilku ćwiczeń rozciągających z użyciem ciekawych wynalazków, czy wreszcie wykorzystania ognia, lecz dopiero ostatnia zachęta do przełamania nieśmiałości przesłuchiwanego, nie przyniósłszy pożądanych rezultatów, skłoniła śledczych do przemyślenia pewnych założeń. Postanowiono, że z niemego przygłupa nie będzie żadnego pożytku, więc najlepiej będzie, jak przegnije jakiś czas w celi, a potem zwróci się go rynsztokom.
Miesiąc w karcerze dłużył się Cichemu w niewyobrażalny sposób. Dni mijały mu na obmyślaniu niemożliwych do zrealizowania planów ucieczki, podziwiania kulinarnej pomysłowości więziennego parzygnata oraz szczerego zamartwiania się o Froyta. Kiedy już stracił do reszty kalendarzową rachubę, klawisz poinformował go, że wychodzi na wolność. Pobyt w ekskluzywnym przybytku dla penitencjarzy kosztował Roela cztery korony, co było dla niego jedynym pozytywnym zaskoczeniem, ponieważ spodziewał się już nigdy nie odzyskać własnego dobytku. Zanim zdążył wypytać elokwentnego nadzorcę o niedolę kompana, musiał zawalczyć o zachowanie pionu po zarobieniu pożegnalnego kopniaka w rzyć. Zachwiał się, zaskoczony gwałtownym pocałunkiem blaszanych bigwantów ze swoimi pośladkami, a następnie stracił równowagę i przywitał bruk w znanej we wszystkich zamtuzach faunistycznej pozycji, opierając dłonie na kamieniach. Fizycznie był wygłodniały i osłabiony, mentalnie zaś odczuwał upokorzenie, ale tlił się w nim także zimny gniew przemieszany z troską o druha.
W przypływie negatywnych emocji nie zarejestrował ujadającego homiletyka. Podniósł się za to i otrzepał aketon, a następnie żółwim tempem zaczął iść przed siebie. Dokąd zmierzał? Po wódkę. A gdzie? Do jedynej osoby, co do której miał pewność, że się na niego obecnie nie wyprze – Matyldy Blaumm.
Ilość słów: 0
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław