Pół kilometra i dziewięćdziesiąt dwie kondygnacje krystalitu, szlifowanej stali i termopiany w górze ponad Hauzer Plaza — iglica iglicy, z panoramą na wielobarwną mozaikę nocy, która dla nieuzbrojonego w augumenty, naoczne błony czy zestrojone okulusy oka patrzącego będzie wyłącznie nieodgadnionym bełkotem światła.
Miejsce (o czym prócz zewnętrznego neonu, przypominają regularnie wyświetlające nazwę led-ekrany tapetujące salę) figuruje jako ASCEND (zawsze wielkimi literami), choć pierwotny właściciel, miłośnik retro, jeszcze przed rebrandingiem i pozwem od znanego telnetworku próbował żenić to klientom jako „Primum Mobile”, a rozmiłowana w leecie młodzież tagować jako „L-evate”.
Z dziewięćdziesiątego piętra na dziewięćdziesiąte pierwsze każdego wchodzącego zabiera oddzielna winda, poprzedzona standardową procedurą purgatorio — żadnych klamek, brzytew, narzędzi, wszczepek, granatów, mikrobomb, iniektorów, stymulantów, inwazyjnego softu i własnych drinków. Oficjalnie. Półoficjalnie wszyscy wiedzą jak jest — orzeł zawsze przeleci, wąż zawsze się wślizgnie. Dobry sneaker albo breaker wie jak się kitrać. Na wejściu, u Cherubów robisz też przelew, tyle taksów ile uważasz, a oni wydają ci za to ekwiwalent w lokalnej fizycznej walucie, przybierającej kształt niewielkich, kolorowych i prostokątnych tokenów.
Po tym nic już nie dzieli cię od tego, by na dobre zanurzyć się w błękitno-fioletowym rozwibrowanym od synthu mirażu, tu i ówdzie wzbogaconym zortowizualizowaną holorzeczywistością — nakładającą się na namacalną stałość plastu i imitowanego szkła. Mieniąca się epileptycznie od wyświetlanych zamówień i reklam wyspa baru to centrum tutejszego wszechświata, połączenie oazy i przeszklonego tarasu widokowego na Siyan, także sceny dla nielicznych prawdziwych panienek gibających się do rozlewanych szotów. U barmana, żywego lub automatycznego wybierasz sobie drinka, który akurat pasuje ci do humoru. Wystawa trunków po drugiej stronie lustrzanego kontuaru jest lipna — butle ekspozycji są wyłącznie symulakrami.
Po lożach, sali i piętrze przewidzianym na hazard i automaty snują się tutejsi bywalcy, wszyscy na jakościowym kośćcu, soczystym mięsie, wyhodowani na pierwszorzędnych genach. Lifterzy, upgrade’erzy, japiszony z forexów, cyngle na przepustkach, temporalnie skastrowani z odruchów na wejściu, złota młodzież, luksusowi delearzy, sprzedawcy cynizmu, małolaty z podrobionymi tożsamościami, poczęci z nudy, ćmy, transhumaniści i pierdolnięci kapelusznicy. I ani jednego hycla, jako że prestiż klubu zobowiązuje. Nowo mianowanym bożątkiem tego miejsca jest Piękny Trent, świeżo namaszczony przez samą Zinę Aubakirov, arcykapłankę wszystkiego, co przyjemne i/lub nielegalne w tej części Czarnej Zatoki. Do niedawna pokątny sutener i pośrednik, dziś (nomen omen) wyniesiony do nowej godności, niby sęp wije sobie nowe gniazdo na szczycie powierzonego mu klubu, ucząc się sybarytyzmu oraz bez nostalgii wspominając swoje dawne życie pięćset metrów w dole, oraz wszystkich tych, po których grzbietach udało mu się tu wspiąć.