Z
Szarego Bazaru, kierując się na południe, wyruszyli w kierunku domu aukcyjnego. Czerwona Dzielnica, niby wczorajsza kochanka, zdecydowanie lepiej prezentowała się po zmroku niż za progiem świtu. Noc służyła dystryktowi, maskując niedostatki jego urody, za dnia uwypuklane przez bezlitosne słońce oraz żmudną pospolitość codziennej egzystencji. Zawieszone w oknach i pomiędzy budynkami kolorowe lampiony, od których brała swą nazwę, były jej makijażem, eksponującym lokalne atrakcje, przyciągające więcej niż okoliczną łobuzerię.
—
Przede wszystkim zależy mi na aukcji — wyjaśniał jej po drodze Feretsi, wyprowadzając ich z Szarego Bazaru. Mijali otwierane knajpy i meliny, niektóre zapełnione już na tyle, by przez okna i drzwi wylewał się na ulicę rozgwar oraz wyczuwalny już z daleka zapach alkoholu w różnym stanie rozkładu. Mimo że noc była młoda, trafiali się już pierwsi pijani. —
Weźmiemy w niej udział.
—
Chcę, żebyś kupiła dwa loty, które ci wskażę. Trzeci, dla pozoru, możesz wybrać wedle uznania. W granicach rozsądnej kwoty. Dam ci środki, ale kupujesz je dla siebie, jako prywatna kolekcjonerka. Nie w moim imieniu. Pojmujesz?
Gaspar odciągnął ją na bok, z dala od otyłego jegomościa w długiej szacie, który podtrzymywany przez strojnego pacholika akurat rzygał komuś do ogródka. Pacholik, tytułujący jegomościa „wielebnością” szarpnięciami za rękaw i jąkanymi suplikami sugerował oddalenie się z publicznego widoku. Wymijając zapaskudzoną uliczkę, przez niewielkie poletko chwastów odbili w wydeptane między dwoma domostwami przejście, nadkładając nieco drogi ku głównej arterii.
Wyszli na otoczone pustymi wozami podwórko ze studnią, mijając po drodze dwóch elegantów, którzy wyminąwszy ich, zasłaniali twarze, kryjąc je za postawionymi kołnierzami. Przy cembrowinie, poprawiając na sobie odzież, uprzejmie ukłoniła im się młodociana kurewka.
—
Pierwszy z nich — podjął Gaspar, nie przerywając spaceru. —
To oprawiony w czarną skórę notatnik. Własność mordercy znanego jako Upiór z Gealhaar, polującego w Rakverelinie i kilku miastach Doliny Toiny, między innymi Ilmarze. Na podstawie relacji świadków i sposobu działania przezywany także Dachowcem albo Nocnym Skoczkiem. Zginął podczas urządzonej nań obławy w roku 1077.
—
Mogę się domyślać — mruknął wampir, spoglądając na nocne niebo ponad spadzistymi, dziurawymi dachami. —
Na ile zdecydują się go wycenić. Chociaż głupstwo, z samej racji wieku sklasyfikują jako antyk, a to zawsze podbija wywoławczą. Ponadto może uchodzić za osobliwość. Upiór uchodził za postać tylko na poły prawdziwą, miejską legendę lokalnego folkloru. Druga rzecz...
Przylizany mężczyzna w przyciasnym kabacie w kolorze spranego fioletu pozbawionego połowy guzików oderwał się od podpierania odrapanej ściany, zastępując im dalszą drogę.
—
Dobry wieczór państwu — przywitał się uprzejmie ochrypłym basem, pasującym do biegnącej mu przez połowę twarzy szramy.
—
Bez obaw. —
Obcy wyszczerzył się nieładnym, pozbawionym przedniego zęba uśmiechem. — Jestem zbójcą, nie bezpiekiem. Wołają mnie Ancug. Tak się składa, że to jest napad i mam przy sobie nóż. Nóż składa się również.
Zbójca, nie bezpiek, wołany Ancugiem zademonstrował właściwość rzeczonego narzędzia, rozkładając na ich oczach, zwinnym, nieco zamaszystym gestem zwieńczonym kliknięciem i obnażonym ostrzem, świadczącym o wprawie użytkownika.
—
Zanim udadzą się państwo w dalszą drogę, poproszę oddać mi gotówkę i biżuterię. Upraszam o zachowanie rozsądku i spokoju, a nikomu nie stanie się krzywda. Nie pokroję pana, jeśli nie będę musiał, nie zamierzam też naprzykrzać się towarzyszce. Chcę wyłącznie waszego dobytku, nie krwi.
—
A ja — westchnął Feretsi, nawet przez moment nie tracąc spokoju. —
Dla odmiany chętnie bym łyknął. Pech, że nie wypada pić przed bankietem.
Nim elokwentny rzezimiech zdążył spełnić któreś ze swoich ostrzeżeń albo chociaż zamrugać ze zdziwieniem, Feresti unosząc nieco posrebrzaną głowę, by zrównać się spojrzeniem z napastnikiem i uczynił coś, czego Morgana nie była pewna. Poza uniesieniem wzroku, śledczy nie wykonał choćby gestu palcem, nie uronił półsłówka, nie zaczął nawet głośniej oddychać. Zbójca, nie bezpiek, wołany Ancugiem, choć nietknięty, rozluźnił się wyraźnie, opuszczając dzierżące składaka ramię, powieki zdążyły zatrzepotać, nim głowa zwisła mu do przodu, dotykając brodą szerokiej piersi w przyciasnym kaftanie w kolorze spranego fioletu. Niedawny napastnik zamarł w miejscu i bezruchu, bezwolnie pozwalając odebrać sobie narzędzie zbrodni, które akuratnie obracało się w palcach Feretsiego zainteresowanego działaniem mechanizmu.
—
Jak sądzisz — zastanowił się na głos śledczy, bardzo swobodnie i filozoficznie jak na okoliczności złej przygody, która właśnie ich ominęła. —
Co czyni mordercę mordercą?