Post
autor: Dziki Gon » 10 gru 2021, 0:53
— Nie, nie teraz — przyznał spokojnie i zdawkowo, tonem jak gdyby odpowiadał na najzwyklejsze i najniewinniejsze pytanie pod słońcem. O dzisiejszą cenę kapusty na rynku dajmy na to. — Zaczekam na przerwę i odetnę mu nos. A potem fiuta. Chcesz jego fiuta na pamiątkę, Spinoza?
— Ani mi się śni — Wyrokowi, nawet złapanemu z twarz, ani się śniło przerywać kontaktu wzrokowego. — Widziałem tu już kilku podobnych. Zgubię go i zginie niewinny człowiek.
Reakcja Morgany, choć poniewczasie, poskutkowała. Ciągłe wachlowanie w połączeniu z chichotem, odwróciło na moment uwagę Fritza. Przyjrzał jej się niepewnie, z pewną dozą niepokoju.
— Dobrze się czujesz?
Wtem, tuż po jego pytaniu, dobiegł ich z tylnych rzędów chrobot kilku odstawianych krzeseł. Posadzka zatrzęsła się wyczuwalnie, kilka głosów zaszemrało, jeden, kobiecy, wzniósł się ponad nie krótkim, wysokim krzykiem zgrozy lub zaskoczenia.
Tyle, jeżeli chodziło o jej obawy, że Wyrok zwraca na siebie nadmiar uwagi — w tej chwili wszyscy obecni wkoło kierowali ją bowiem ku tylnym rzędom, skąd ku pierwszym, tym ustawionym po prawej, nadchodziło coś.
Coś miało bez mała trzy stropy wzrostu i było z grubsza humanoidalne. Z naciskiem na „z grubsza”, bo jego cyrkumferencja nie pozostawała daleko w tyle za długością zjawiska. Ubrane, jeśli można było tak to określić, było w pozszywany skórzany fartuch podobny do rzeźnickiego, pozszywany grubą dratwą, z odkrytymi, nagimi i bezwłosymi ramionami, węźlastymi i grubymi jak pniaki. Spomiędzy dwóch rozrośniętych i niekształnych jak monstrualne guzy naramiennych mięśni, górę mięsa wieńczył nieproporcjonalnie mały szczyt — niewielka, jakby skurczona (choć przecież jako jedyna normalnych ludzkich rozmiarów), okrągła głowa koloru dojrzałej brukwi. Zwieńczona, niby prawdziwe warzywo, kilkoma rzadkimi strąkami, jaśniutkich i bardzo rzadkich włosów.
Rozpychając stojące mu na drodze krzesła, a niekiedy również ludzi, coś zmierzało do pierwszych rzędów. Zatrzymawszy się na wysokości ich rzędu, rozejrzało się przez moment. Spojrzało w dół, małymi i połyskliwymi na pozór guzików oczkami wyglądającymi znad skórzanego kagańca, który był mu maską. Patrząc na tę ostatnią oraz ogólną aparycję stwora, naprawdę trudno było wyobrazić sobie bardziej zbędny kamuflaż.
Ku uldze wszystkich debiutujących na licytacji, główka molocha, przekręciła się w prawo, by zająć dwa miejsca. Na spreparowanych siedziskach bez poręczy podstawionych mu w ostatniej chwili przez doganiające go diabły.
Większość rozmów wokół ucichła, albo naraz zmieniła temat na komentujący niniejsze zajście. Stwór zdawał się tym nie przejmować. Widać nawykły do takiej kolei rzeczy. Lub do obojętności.
Nawet Fritz zdawał się na moment zapomnieć o swoim dzieciobójcy, teraz z równą konsekwencją ślepiąc się w siedzącą na uboczu prawego rzędu górę.
— Co to, kurwa, było? — Niby czujny, wypowiedział na głos pytanie kołaczące się po głowie niejednemu z obecnych.
— O-o-grrr? Tro-tro-troll? Czy inszsza pok-pok... — Zacinał się niedawny sąsiad Morgany, który aż wstał i podszedł bliżej, by lepiej widzieć.
Minięta przez olbrzyma sąsiadka in spe, która schowała się w ich rzędzie, by zejść tamtemu czemuś z drogi, była barwy swojej koronkowobiałej kreacji wyszywanej w pajęczyny i nie mówiła nic.
— Słyszałem, że zloty są otwarte dla wszystkich. Ale myślałem, że w tej liczbie tylko ludzi — skwitował siedzący za nimi mężczyzna w skrywającej twarz dwukolorowej masce arlekina bez lewego otworu na oko i w wamsie z haftowanym karcianym pikiem, przezornie przysuwając krzesło białej, a obecnie bladej i spetryfikowanej damie.
Ilość słów: 0