Post
autor: Dziki Gon » 11 sty 2023, 1:43
Starszawy krasnolud słuchał, potakując i nie przerywając. Jego zmęczona, opuchnięta twarz rozpromieniła się kilka razy podczas całej opowieści.
— Ja zaczynałem podobnie — odrzekł, kiedy Joreg zakończył swą opowieść. — Razem z innymi zuchami obstawialiśmy Głębię Davora, u starych Fuchsów jeszcze zanim szlag trafił cały ich klan, a kopalnia zeszła na psy i ruinę… W czasach świetności wyciągali z niej dyjamenty, wielkie, kurwa, jak śliwki! Co to potem szły na świdry i grackie ostrza, do rżnięcia górskich kryształów. Ale jak wielu z moich rówieśników, ckniło mi się do przygody i tułaczki. Tedy krótko po tym, jak stuknęło mi półwiecze, wyruszyłem na pierwszy Drekthag.
— Najsampierw — opowiadał dalej, zrobiwszy krótką przerwę na stęknięcie i podciągnięcie uciskającego mu kałdun pasa. — Załapałem się na wojenkę. Pierwszą i ostatnią w moim życiu, bo na te z Czarnymi to już nie zdążyłem. Bitwa o Hagge, po stronie temerskiej, jeszcze za starego Medella, ojca obecnie panującego nam Foltesta, żwawego siostrojebcy. Przeciwko Virfurilowi po stronie aedirnskiej. Oj zadał nam on wtedy bobu niemało… Spierdalaliśmy w podskokach i pełnych rynsztunkach. Szczęśliwie większość zaciężnej kompaniji, do której przystałem, uniosła głowy i najęła do ochrony traktów w kraju zwycięzców. Zabezpieczalim trasy na odcinkach od Vergen do Kotar, razem z ujściem Dyfne. Czasem eskortowało się karawany, czasem pogoniło grasantów. Potem przeniosłem się pod Raddle, a jeszcze później wybyłem do Temerii, gdzie dołączyłem do wesołej partii pod Anchor. W sumie na tułaczce przeszły mi cztery roki, po których skcniło mi się za domem i wróciłem pod Carbon, jak kto głupi. Przejąłem rodzinny interes, ustatkowałem się i ożeniłem.
Marcel pokiwał głową, kwitując gawędę ciężkim westchnięciem.
— Po paru latach, razem z babą w pakiecie ruszyłem w świat, tym razem już nie na trakty i bezdroża, ale w miejskie pielesze. Zacząłem od Wyzimy, potem osiadłem na krótko w Rinde, aż w końcu klapnąłem na tyłku. Tu, w Gors Velen. No, ale starczy tego pierdzenia po próżnicy, mieliśmy się sprawdzić!
Zarządziwszy przerwę na współzawodnictwo, Marcel niedbałym ruchem usunął zawadzające na blacie kufle, nie przejmując się w najmniejszym stopniu, że część zlatuje zeń, by rozbić się na podłodze. Łokieć starszego krasnoluda huknął o stół, wstrząsając tymi naczyniami, które jeszcze się na nim ostały. Otworzył grubą dłoń, czekając na ruch przeciwnika.
— Pokaż, na co się stać! — zachęcił go, by zaraz potem zaskoczyć nagłym przechyleniem ramienia na zewnątrz. Joreg dał się zaskoczyć, ale nie pokonać. Napinając własny biceps, zablokował ruch tamtego, stawiając mu opór. Starcie okazało się wyrównane. Obydwie graby — joregowa i marcelowa, wychylały się to w jedną to w drugą stronę niby wskazówka metronomu, jednak nigdy zbyt daleko od pionu, nie dając żadnemu okazji do zyskania znaczącej przewagi nad przeciwnikiem. Gracze z pozostałych stolików przerywali swoje gry, aby przyglądać się ich zmaganiom razem z wyraźnie zblazowaną kurewką, która przezornie stanęła obok i w odpowiedniej odległości.
Walka trwała. Już nie tylko nos, ale cała napięta twarz Marcela zrobiła się czerwona od wysiłku. Aldgasser posapywał z ciężko, zapierając się coraz bardziej zmęczoną ręką jak tylko mógł, drugą, wolną, trzymając się krawędzi blatu. Nie pomagał sobie jednak nieuczciwie, skręcając całe ciało, by zyskać przewagę, tylko mruczał pod nosem krasnoludzkie klątwy i zaklęcia pomyślności. Te nie pomogły mu jednak. W końcu zmożony przez młodszego pretendenta pozwolił chwytowi na osłabnięcie. Joreg miał okazję zakończyć pojedynek szybkim i widowiskowym uderzeniem dłoni rywala o stół. Puste kufle po raz kolejny podskoczyły na blacie.
— Duvvel hoael! — zaklął, łapczywie łapiąc powietrze, które przez większą część starcia kisił w sobie jak przykryty garnek parę. — Lata już nie te! Byłbym młodszy, to bym się tak szybko nie dał!
Marcel pacnął drugą dłonią o stół.
— Dobra, zmiana dyscypliny! Teraz sprawdzimy się na rozumy! Pierik! I ten dryblas, zabyłem jak mu… Chodźcie do nas! A ty dupcia, jazda po jakąś gorzałę, zanim mi łepetyna do reszty sparcieje. Żwawo, na jednej nodze!
Dziwka przewróciła oczami, ruszając w stronę wyjścia — wbrew zaleceniu — obunóż i niespiesznie. Wywołani z drugiego stolika Pierik i ten dryblas, okazali się bardziej spolegliwi. Wymieniwszy między sobą porozumiewawcze uśmiechy, wstali ze swoich miejsc i ruszyli, by zająć je przy marcelowym stole.
— No — mruknął Aldgasser tasując w ręku talię kart o starannie iluminowanych grzbietach zdradzających krasnoludzką robotę. — Ile wykładasz?
Ilość słów: 0