Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
- Lasota
- Posty: 296
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
XIII Śmierć
XVI Wieża
Nowy Orlean nigdy nie podniósł się po huraganie Katrina. Miasto zostało zalane, setki osób zginęło, a tysiące utraciło swoje domy. Czy największa katastrofa naturalna w historii USA zachęciła polityków do zmian? Nic z tych rzeczy. Siedemnaście lat później po tragedii, największe miasto Luizjany notowało najwyższe wskaźniki przestępczości w kraju. Regularnie porywano turystów, a pomimo tego faktu, dalej przybywali niczym ćmy do rozgrzanej lampy. French Quarter był siedliskiem hedonizmu, lecz także zniewolenia i wyzysku. Jako facet korzystający z usług prostytutek liczyłeś się z faktem, że stracisz portfel, a w najgorszym przypadku trafisz na cwaniaków, którzy cię skopią i obrabują w mdłym świetle czerwonych latarni. Na każdym rogu ulicy znajdowałeś przewodnika, który za parę dolców obiecywał zaliczenie popularnych miejscówek, a w rzeczywistości wycieczka zatrzymywała się w haitańskiej spelunie, gdzie kończyło się jako półżywy materiał na laleczką voodoo. Francuskie galerie przyciągały wzrok wielobarwną elewacją, młodzież ubrana w kolorowe stroje nieustannie się uśmiechała, wieczorami na ulicach trwała impreza, a z rąk do rąk wędrowała forsa, a za nią krak. Chwila odlotu za cenę uzależnienia, było warto? Nawet jeśli próbowałeś uciec z tych atrakcji, trafiałeś na gorszy syf. Wschodni Nowy Orlean dalej nie podniósł się po huraganie, tam bezdomni rywalizowali z szczurami o skrawek podłogi, a jeśli trafiłeś na złą przecznicę, zarabiałeś kulkę od miejscowych gangsterów. Najgorszy z nich byli Southern Crusaders, którzy bardzo nie lubili się z kolorowymi, jeśli słyszałeś ryk ich motocykli, wiedziałeś, że byłeś w ciemnej dupie. Być może śródmieście? CBD (Central Business District) oferował wysoki standard. Panie w drogich sukniach, panowie w eleganckich garniturach przychodzili do wykwintnych restauracji, gdzie serwowano kreolskie specjały warte trzycyfrowe liczby. Przystawka z krewetki? Jedna czwarta wypłaty szarego obywatela, ale kogo to obchodziło? Na pewno nie tych buców, którzy zamykali się w stalowych wieżowcach rzucających długi cień na miasto. Za kulisami radni knuli z przedstawicielami korporacji, brudna forsa zamykała usta ostatnich sprawiedliwych, a układziki powodowały, że prostych ludzi skazywano na neoniewolnictwo pod postacią wyzyskujących umów. Garstka dziennikarzy próbowała ujawnić prawdę społeczeństwu, lecz naczelni redaktorzy gazet wyrzucali ich na bruk. Niektórzy, wyjątkowo uparci, kończyli z dziurą postrzałową w czaszce. A tych, których policzysz na palcach jednej ręki, borykali się z własnym szaleństwem. Może chociaż postawisz świeczkę na grobach bliskich? Na cmentarzu Świętego Ludwika policja odnajdywała zmasakrowane zwłoki, seria comiesięcznych morderstw o zmroku gnębiła Nowy Orlean od dwóch lat, ale sprawcy nie odnaleziono. Miejskie witryny internetowe huczały, niemniej nikt nie przejmował się nickami w komentarzach, w zero-jedynkowej przestrzeni nie istnieli ludzie a znaczki, których opinie nie znaczyły wiele, ponieważ często każda z nich stała w opozycji do siebie. W piekle cyberprzestrzeni Limbo odnaleźli hakerzy, którzy walczyli z systemem. Ich progres był mizerny, powolny, niezauważalny, mimo tego walka trwała dalej. Być może następne uderzenie w klawisz przyniesie Nowemu Orleanowi wybawienie? Mało prawdopodobne.
To było wasze miasto.
Tej nocy pracowałaś jak nigdy. Trwał Mardi Gras, w karnawałową noc ludzie bawili się tak, jakby nie miało być jutra. Zamaskowani tancerze wykonywali performance w rytmie rapcorowego remixu kawałka Godsmacka – Voodoo na podwyższonej scenie, pod nią znajdował się parkiet. Dziesiątki postaci tańczyło w półmroku rozświetlanym laserami, uwalniana mgła mieszała się z oparami palonej marihuany i zapachu potu. Stałaś za barem, gdyż twoi pracownicy ledwo nadążali z wydawaniem kolejnych szkieł alkoholu, razem z nimi komponowałaś Sazeraca: drink na bazie koniaku, absyntu, syropu cukrowego; wzbogaconego aromatyczną zaprawą oraz cytrynką. Zapierdol był taki, że po pewnym momencie mieszałaś absynt z burbonem, bo koniak się skończył. Nie było czasu na syropek, więc cytrynka musiała wystarczyć. Nikt nie narzekał. Klientela, która do ciebie podchodziła, zawsze była pod wpływem twojego uroku. Pierw, co dostrzegali, to odbicia świateł w szkłach clubmasterów w złotej oprawie, jakby spoglądali w ślepia diabła. Piercing tworzył zabójczy duet z tatuażami, które wielokrotnie wprawiały w zakłopotanie nieśmiałych facetów, natomiast dziewczyny wpędzały w zazdrość, bo brakowało im odwagi do takiego poziomu ekspresji. Nawet teraz, w istnym chaosie, kreowałeś aurę przyciągania, a dzięki temu wpadło wiele napiwków. Pomimo harmideru, czujnie obserwowałaś klub.
Byłeś pod wpływem alkoholu, kiedy przemierzałeś Bourbon Street w poszukiwaniu sposobu na załagodzenie bólu po stracie kilku kumpli po ostatniej akcji. Myers posłał was na przechwycenie meliny wrogiego gangu, wpadliście tam niczym grom z jasnego niebo, rozpętała się strzelanina. Twoje przeszkolenie pozwoliło ci skutecznie poprowadzić chłopaków, niemniej kilku z nich zapłaciło życiem za powodzenie. Trudno było ci się z tym pogodzić, dlatego po stypie, poszedłeś chlać na całego, w samotności. Przemierzałeś kolorową ulicę francuskiej dzielnicy, nawet twoje pijane oko wyłapało kieszonkowca, który zamierzał ukraść twój portfel. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby odpuścił. Nie miało znaczenia, gdzie tej nocy trafisz, za co będziesz pił i czyje mordy obijesz. Chciałeś zapomnieć. W końcu zwabił cię szyld klubu NOLA-X. Na trzeźwo byś tam stopy nie postawił, ponieważ była to kolebka artystycznej bohemy, dj-ów napędzanych speedem i zbuntowanej młodzieży, czyli, na twoje oko, zgraja pierdolonych hipsterów. Przekroczyłeś próg, w pewnej chwili znalazłeś się w drodze do baru, gdzie twoje oko natychmiast spostrzegło wydziaraną laskę stojącą za kontuarem i lejącą wódę do kieliszków. Zaczęło grać twarde techno, czerwień poczęła migać w ciemności, jasnobiałe migoczące lasery cięły przestrzeń. Rosło twoje wzburzenie. Dobrze, dostrzegłeś paru pastuchów do sklepania. Na razie postanowiłeś zamówić najmocniejsze gówno u barmanki, jaką miała na składzie, a potem się zobaczy. Paru gości, widząc twój wyraz twarzy, ustąpiło ci w kolejce. Ujrzałeś swój gniew w odbiciu szkłach okularów dziewczyny za barem, niechcący potrąciłeś kolesia siedzącego na hokerze.
Rzuciła cię. Przedwczoraj dostałeś smsa od niej, wasz wieloletni związek prysł za pośrednictwem wiadomości tekstowej. Wczoraj próbowałeś dobijać się do jej drzwi, nastraszyła cię gliniarzami, nie odpuściłeś, w końcu usłyszawszy syreny radiowozów, dałeś nogę. Dzisiaj pierwszy raz od wielu lat zawahałeś się przed spożyciem kolejnej dawki lekarstwa. W pracy też nie było najlepiej. Coraz mniej zleceń, coraz mniej pieniędzy i coraz mniej perspektyw zmusiło cię do zamieszkania w klitce, która z całą pewnością nie zaznała lepszych czasów przed Katriną. Liczył się wyłącznie dostęp do internetu, ale wkrótce cicha kontemplacja przed bielą niewypełnionego tekstem dokumentu stała się twoim koszmarem. Do drzwi twojej świadomości dobijały się znajome głosy. Wyszedłeś z mieszkania, ale wszędzie wyczuwałeś ich obecność. Nadchodzili, ale dalej nie chciałeś przyjąć kolejnej dawki. Być może wyciszenie nie było odpowiednim sposobem? Po długich wędrówkach twoje stopy doprowadziły cię do legowiska grzeszników: Bourbon Street. Na chybił trafił wybrałeś klub, nie miało to większego znaczenia, wystarczył fakt, że to jeszcze ty dokonywałeś wyborów, nie oni. Powitała cię mroczna, elektroniczna muzyka z gatunku Rave, szybko wychwyciłeś styl miejscówki: kreolska religia Vodoun mieszała się z ulicznym wydźwiękiem, jakby wpleciono klątwy w hiphopową otoczkę. Bit wwiercał się w czaszkę, z ledwością dostrzegłeś wolne miejsce przy barze. Przybyłeś tutaj wcześniej, dopiero po otwarciu, zdążyłeś przed ludźmi, którzy wkroczyliby tutaj po twardej imprezie karnawałowej. Jakiś chłopak serwował ci drinki, mijał czas, a ty rozmyślałeś, a także macałeś w kieszeni marynarki pojemnik na leki. Po pewnym czasie nie mogłeś się powstać z miejsca, gdyż przybytek wypełnili niemal w całości ludzie. Byłeś świadkiem procesu, kiedy doświadczony personel zaczął nie dawać rady i musiała pomóc menadżerka. Po godzinie to ona zaczęła ci lać alkohol. W pewnym momencie dałeś za wygraną. Postanowiłeś zapić psychotrop burbonem. Bawiłeś się pigułką między palcami, lecz niespodziewanie i nagle potrącił cię groźnie wyglądający facet. Pigułka wylądowała na blacie, w zasięgu wzroku nieznajomego i barmanki. Nieumyślnie zerknąłeś na szkła jej okularów, dostrzegłeś odbicia kilku znajomych postaci. Patrzyli ci prosto w oczy.
Nowy Orlean nigdy nie podniósł się po huraganie Katrina. Miasto zostało zalane, setki osób zginęło, a tysiące utraciło swoje domy. Czy największa katastrofa naturalna w historii USA zachęciła polityków do zmian? Nic z tych rzeczy. Siedemnaście lat później po tragedii, największe miasto Luizjany notowało najwyższe wskaźniki przestępczości w kraju. Regularnie porywano turystów, a pomimo tego faktu, dalej przybywali niczym ćmy do rozgrzanej lampy. French Quarter był siedliskiem hedonizmu, lecz także zniewolenia i wyzysku. Jako facet korzystający z usług prostytutek liczyłeś się z faktem, że stracisz portfel, a w najgorszym przypadku trafisz na cwaniaków, którzy cię skopią i obrabują w mdłym świetle czerwonych latarni. Na każdym rogu ulicy znajdowałeś przewodnika, który za parę dolców obiecywał zaliczenie popularnych miejscówek, a w rzeczywistości wycieczka zatrzymywała się w haitańskiej spelunie, gdzie kończyło się jako półżywy materiał na laleczką voodoo. Francuskie galerie przyciągały wzrok wielobarwną elewacją, młodzież ubrana w kolorowe stroje nieustannie się uśmiechała, wieczorami na ulicach trwała impreza, a z rąk do rąk wędrowała forsa, a za nią krak. Chwila odlotu za cenę uzależnienia, było warto? Nawet jeśli próbowałeś uciec z tych atrakcji, trafiałeś na gorszy syf. Wschodni Nowy Orlean dalej nie podniósł się po huraganie, tam bezdomni rywalizowali z szczurami o skrawek podłogi, a jeśli trafiłeś na złą przecznicę, zarabiałeś kulkę od miejscowych gangsterów. Najgorszy z nich byli Southern Crusaders, którzy bardzo nie lubili się z kolorowymi, jeśli słyszałeś ryk ich motocykli, wiedziałeś, że byłeś w ciemnej dupie. Być może śródmieście? CBD (Central Business District) oferował wysoki standard. Panie w drogich sukniach, panowie w eleganckich garniturach przychodzili do wykwintnych restauracji, gdzie serwowano kreolskie specjały warte trzycyfrowe liczby. Przystawka z krewetki? Jedna czwarta wypłaty szarego obywatela, ale kogo to obchodziło? Na pewno nie tych buców, którzy zamykali się w stalowych wieżowcach rzucających długi cień na miasto. Za kulisami radni knuli z przedstawicielami korporacji, brudna forsa zamykała usta ostatnich sprawiedliwych, a układziki powodowały, że prostych ludzi skazywano na neoniewolnictwo pod postacią wyzyskujących umów. Garstka dziennikarzy próbowała ujawnić prawdę społeczeństwu, lecz naczelni redaktorzy gazet wyrzucali ich na bruk. Niektórzy, wyjątkowo uparci, kończyli z dziurą postrzałową w czaszce. A tych, których policzysz na palcach jednej ręki, borykali się z własnym szaleństwem. Może chociaż postawisz świeczkę na grobach bliskich? Na cmentarzu Świętego Ludwika policja odnajdywała zmasakrowane zwłoki, seria comiesięcznych morderstw o zmroku gnębiła Nowy Orlean od dwóch lat, ale sprawcy nie odnaleziono. Miejskie witryny internetowe huczały, niemniej nikt nie przejmował się nickami w komentarzach, w zero-jedynkowej przestrzeni nie istnieli ludzie a znaczki, których opinie nie znaczyły wiele, ponieważ często każda z nich stała w opozycji do siebie. W piekle cyberprzestrzeni Limbo odnaleźli hakerzy, którzy walczyli z systemem. Ich progres był mizerny, powolny, niezauważalny, mimo tego walka trwała dalej. Być może następne uderzenie w klawisz przyniesie Nowemu Orleanowi wybawienie? Mało prawdopodobne.
To było wasze miasto.
Tej nocy pracowałaś jak nigdy. Trwał Mardi Gras, w karnawałową noc ludzie bawili się tak, jakby nie miało być jutra. Zamaskowani tancerze wykonywali performance w rytmie rapcorowego remixu kawałka Godsmacka – Voodoo na podwyższonej scenie, pod nią znajdował się parkiet. Dziesiątki postaci tańczyło w półmroku rozświetlanym laserami, uwalniana mgła mieszała się z oparami palonej marihuany i zapachu potu. Stałaś za barem, gdyż twoi pracownicy ledwo nadążali z wydawaniem kolejnych szkieł alkoholu, razem z nimi komponowałaś Sazeraca: drink na bazie koniaku, absyntu, syropu cukrowego; wzbogaconego aromatyczną zaprawą oraz cytrynką. Zapierdol był taki, że po pewnym momencie mieszałaś absynt z burbonem, bo koniak się skończył. Nie było czasu na syropek, więc cytrynka musiała wystarczyć. Nikt nie narzekał. Klientela, która do ciebie podchodziła, zawsze była pod wpływem twojego uroku. Pierw, co dostrzegali, to odbicia świateł w szkłach clubmasterów w złotej oprawie, jakby spoglądali w ślepia diabła. Piercing tworzył zabójczy duet z tatuażami, które wielokrotnie wprawiały w zakłopotanie nieśmiałych facetów, natomiast dziewczyny wpędzały w zazdrość, bo brakowało im odwagi do takiego poziomu ekspresji. Nawet teraz, w istnym chaosie, kreowałeś aurę przyciągania, a dzięki temu wpadło wiele napiwków. Pomimo harmideru, czujnie obserwowałaś klub.
Byłeś pod wpływem alkoholu, kiedy przemierzałeś Bourbon Street w poszukiwaniu sposobu na załagodzenie bólu po stracie kilku kumpli po ostatniej akcji. Myers posłał was na przechwycenie meliny wrogiego gangu, wpadliście tam niczym grom z jasnego niebo, rozpętała się strzelanina. Twoje przeszkolenie pozwoliło ci skutecznie poprowadzić chłopaków, niemniej kilku z nich zapłaciło życiem za powodzenie. Trudno było ci się z tym pogodzić, dlatego po stypie, poszedłeś chlać na całego, w samotności. Przemierzałeś kolorową ulicę francuskiej dzielnicy, nawet twoje pijane oko wyłapało kieszonkowca, który zamierzał ukraść twój portfel. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby odpuścił. Nie miało znaczenia, gdzie tej nocy trafisz, za co będziesz pił i czyje mordy obijesz. Chciałeś zapomnieć. W końcu zwabił cię szyld klubu NOLA-X. Na trzeźwo byś tam stopy nie postawił, ponieważ była to kolebka artystycznej bohemy, dj-ów napędzanych speedem i zbuntowanej młodzieży, czyli, na twoje oko, zgraja pierdolonych hipsterów. Przekroczyłeś próg, w pewnej chwili znalazłeś się w drodze do baru, gdzie twoje oko natychmiast spostrzegło wydziaraną laskę stojącą za kontuarem i lejącą wódę do kieliszków. Zaczęło grać twarde techno, czerwień poczęła migać w ciemności, jasnobiałe migoczące lasery cięły przestrzeń. Rosło twoje wzburzenie. Dobrze, dostrzegłeś paru pastuchów do sklepania. Na razie postanowiłeś zamówić najmocniejsze gówno u barmanki, jaką miała na składzie, a potem się zobaczy. Paru gości, widząc twój wyraz twarzy, ustąpiło ci w kolejce. Ujrzałeś swój gniew w odbiciu szkłach okularów dziewczyny za barem, niechcący potrąciłeś kolesia siedzącego na hokerze.
Rzuciła cię. Przedwczoraj dostałeś smsa od niej, wasz wieloletni związek prysł za pośrednictwem wiadomości tekstowej. Wczoraj próbowałeś dobijać się do jej drzwi, nastraszyła cię gliniarzami, nie odpuściłeś, w końcu usłyszawszy syreny radiowozów, dałeś nogę. Dzisiaj pierwszy raz od wielu lat zawahałeś się przed spożyciem kolejnej dawki lekarstwa. W pracy też nie było najlepiej. Coraz mniej zleceń, coraz mniej pieniędzy i coraz mniej perspektyw zmusiło cię do zamieszkania w klitce, która z całą pewnością nie zaznała lepszych czasów przed Katriną. Liczył się wyłącznie dostęp do internetu, ale wkrótce cicha kontemplacja przed bielą niewypełnionego tekstem dokumentu stała się twoim koszmarem. Do drzwi twojej świadomości dobijały się znajome głosy. Wyszedłeś z mieszkania, ale wszędzie wyczuwałeś ich obecność. Nadchodzili, ale dalej nie chciałeś przyjąć kolejnej dawki. Być może wyciszenie nie było odpowiednim sposobem? Po długich wędrówkach twoje stopy doprowadziły cię do legowiska grzeszników: Bourbon Street. Na chybił trafił wybrałeś klub, nie miało to większego znaczenia, wystarczył fakt, że to jeszcze ty dokonywałeś wyborów, nie oni. Powitała cię mroczna, elektroniczna muzyka z gatunku Rave, szybko wychwyciłeś styl miejscówki: kreolska religia Vodoun mieszała się z ulicznym wydźwiękiem, jakby wpleciono klątwy w hiphopową otoczkę. Bit wwiercał się w czaszkę, z ledwością dostrzegłeś wolne miejsce przy barze. Przybyłeś tutaj wcześniej, dopiero po otwarciu, zdążyłeś przed ludźmi, którzy wkroczyliby tutaj po twardej imprezie karnawałowej. Jakiś chłopak serwował ci drinki, mijał czas, a ty rozmyślałeś, a także macałeś w kieszeni marynarki pojemnik na leki. Po pewnym czasie nie mogłeś się powstać z miejsca, gdyż przybytek wypełnili niemal w całości ludzie. Byłeś świadkiem procesu, kiedy doświadczony personel zaczął nie dawać rady i musiała pomóc menadżerka. Po godzinie to ona zaczęła ci lać alkohol. W pewnym momencie dałeś za wygraną. Postanowiłeś zapić psychotrop burbonem. Bawiłeś się pigułką między palcami, lecz niespodziewanie i nagle potrącił cię groźnie wyglądający facet. Pigułka wylądowała na blacie, w zasięgu wzroku nieznajomego i barmanki. Nieumyślnie zerknąłeś na szkła jej okularów, dostrzegłeś odbicia kilku znajomych postaci. Patrzyli ci prosto w oczy.
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
- Arbalest
- Posty: 372
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Kurwa mać, ta melina to był poroniony pomysł.
Od początku tak sądził, ale Myers się uparł. A może to nie był Myers? Może to był Stary, przemawiający ustami Myersa, który z kolei nie miał wiele do powiedzenia — mógł tylko przekazać polecenia dalej? Wśród chłopaków od pewnego czasu panowało przekonanie, że Prezesowi zwyczajnie czasem odpierdala i jego pomysły narażają tylko klub na szwank. Tak, Hawk nie zdziwiłby się gdyby to był jeden z tych „genialnych” planów Rollsa.
A może to była po prostu jego wina? Jego samego, Tony'ego Doyle'a, w osobie własnej, a on w tym momencie szukał kogokolwiek kogo mógłby obarczyć winą za ostatnie pyrrusowe zwycięstwo.
Niezależnie od tego co sądził — wynik był jeden i ten sam. Stracił trzech braci. Tamci? Dużo więcej, ale wcale nie poprawiało mu to humoru. Nie mówiąc już, że będą konsekwencje — gliniarze tak tego nie zostawią, tym bardziej że ich mały klubik był im bardziej niż znany. Zidentyfikują trupy, szybko się połapią, może nawet przewrócą dom klubowy do góry nogami, żeby znaleźć jakieś ślady i podpiąć to pod całą organizację, kto wie...? Tyle dobrze, że wszyscy świadkowie gryzą ziemię. Kto przeżył — pewnie się wywinie.
Ale dość już było myślenia o tym. W końcu przyszedł tu, żeby zapomnieć. Tak jakby dalsze chlanie na smutno miało w czymś pomóc, ale kończyły już mu się pomysły. Wcześniej przerżnął jeszcze jedną z klubowych dup — to też nic nie dało. Została jedna opcja — wpierdol. Spuszczony czy przyjęty — tak naprawdę było mu bez różnicy. Dobrze, że w przejawie przytomności zostawił klubową kamizelkę w domu, na wypadek gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli. A mogły się wymknąć.
Miejsce było idealne — zlokalizowany w centrum klub NOLA-X, skupiający w środku głównie śmietankę znienawidzonych hipsterów, zdawał się nadawać do tego celu bardziej niż inne przybytki w okolicy. Dudniąca muzyka drażniła jego uszy, powodując jednocześnie efekt na który miał nadzieję — coraz to bardziej prowokowała go do przemocy, której w najbliższych minutach chciał dać upust.
Gdy podchodził do baru, zauważyć mogli, że jest nieco „tykowaty”, a mimo to, pod workowatym ubiorem składającym się z bluzy i bojówek, prezentował się całkiem imponująco. Nic dziwnego, że ustępowali mu miejsca. To był ten typ faceta, którego można było najpierw nie docenić, a potem tłukł póki soki nie popłynęły. Kompletne przeciwieństwo tych wszystkich wymoczków nastawionych na czysty bodybuilding, twardych tylko z wyglądu, a psychicznie nie potrafiących przyjąć na klatę ciosu w ulicznej bójce i dalej ustać na nogach.
Po drodze trącił tylko przelotnie ramieniem blondwłosego okularnika, posturą — jak mu się wydawało — kompletnie niewartego jego ręki, bardziej z przypadku niż z zamiaru.
— Czworooki a, kurwa, ślepy. Usiądź prosto, to może cię ktoś przypadkiem nie zabije, leząc obok — warknął doń krótko, od razu potem przerzucając wzrok na pigułkę, która wylądowała na blacie. Chwycił ją w dwa palce, trzymając swobodnie, tak, że gdyby chcieli zarówno barmanka, jak i blondas mogliby ją przechwycić szybkim ruchem. Biorąc pod uwagę sytuację — może jednak blondas był wart jego ręki? Zrobiłby mu tylko przysługę...
— Poważnie, koleś...? — spytał z politowaniem. — Jak chcesz kopnąć w kalendarz to możemy wyjść na zewnątrz i załatwić to jak trzeba. Przynajmniej zginiesz jak facet, nie pizda.
Jeśli ciągle miał przedmiot w dłoniach, wystawił go w stronę barmanki, licząc, że ta będzie jednak trochę sprawniejsza na umyśle i lepiej zdecyduje co ze znaleziskiem zrobić, po czym chwilowo to jej poświęcił całą uwagę.
— U-Boot, raz. Zawsze tu tacy popierdoleńcy przychodzą, czy to jakiś doroczny zjazd? — zapytał od niechcenia, gapiąc się w jej okulary i czując jak powoli w nim buzuje. Że nie wyjdzie stąd, póki ktoś nie skończy na podłodze. Sam jednak nie chciał wybierać sobie celu. To byłoby za proste. Z kieszeni wyciągnął dwadzieścia dolców, bo tyle jeszcze mu zostało.
— Zagrajmy w grę. Wybierz sobie kogoś stąd. Kogokolwiek. Nie wiem — może masz w tłumie byłego, albo jakiegoś frajera, który wisi ci forsę. Jak on padnie to następna kolejka na koszt firmy. Jak ja — potraktuj resztę jako napiwek.
Od początku tak sądził, ale Myers się uparł. A może to nie był Myers? Może to był Stary, przemawiający ustami Myersa, który z kolei nie miał wiele do powiedzenia — mógł tylko przekazać polecenia dalej? Wśród chłopaków od pewnego czasu panowało przekonanie, że Prezesowi zwyczajnie czasem odpierdala i jego pomysły narażają tylko klub na szwank. Tak, Hawk nie zdziwiłby się gdyby to był jeden z tych „genialnych” planów Rollsa.
A może to była po prostu jego wina? Jego samego, Tony'ego Doyle'a, w osobie własnej, a on w tym momencie szukał kogokolwiek kogo mógłby obarczyć winą za ostatnie pyrrusowe zwycięstwo.
Niezależnie od tego co sądził — wynik był jeden i ten sam. Stracił trzech braci. Tamci? Dużo więcej, ale wcale nie poprawiało mu to humoru. Nie mówiąc już, że będą konsekwencje — gliniarze tak tego nie zostawią, tym bardziej że ich mały klubik był im bardziej niż znany. Zidentyfikują trupy, szybko się połapią, może nawet przewrócą dom klubowy do góry nogami, żeby znaleźć jakieś ślady i podpiąć to pod całą organizację, kto wie...? Tyle dobrze, że wszyscy świadkowie gryzą ziemię. Kto przeżył — pewnie się wywinie.
Ale dość już było myślenia o tym. W końcu przyszedł tu, żeby zapomnieć. Tak jakby dalsze chlanie na smutno miało w czymś pomóc, ale kończyły już mu się pomysły. Wcześniej przerżnął jeszcze jedną z klubowych dup — to też nic nie dało. Została jedna opcja — wpierdol. Spuszczony czy przyjęty — tak naprawdę było mu bez różnicy. Dobrze, że w przejawie przytomności zostawił klubową kamizelkę w domu, na wypadek gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli. A mogły się wymknąć.
Miejsce było idealne — zlokalizowany w centrum klub NOLA-X, skupiający w środku głównie śmietankę znienawidzonych hipsterów, zdawał się nadawać do tego celu bardziej niż inne przybytki w okolicy. Dudniąca muzyka drażniła jego uszy, powodując jednocześnie efekt na który miał nadzieję — coraz to bardziej prowokowała go do przemocy, której w najbliższych minutach chciał dać upust.
Gdy podchodził do baru, zauważyć mogli, że jest nieco „tykowaty”, a mimo to, pod workowatym ubiorem składającym się z bluzy i bojówek, prezentował się całkiem imponująco. Nic dziwnego, że ustępowali mu miejsca. To był ten typ faceta, którego można było najpierw nie docenić, a potem tłukł póki soki nie popłynęły. Kompletne przeciwieństwo tych wszystkich wymoczków nastawionych na czysty bodybuilding, twardych tylko z wyglądu, a psychicznie nie potrafiących przyjąć na klatę ciosu w ulicznej bójce i dalej ustać na nogach.
Po drodze trącił tylko przelotnie ramieniem blondwłosego okularnika, posturą — jak mu się wydawało — kompletnie niewartego jego ręki, bardziej z przypadku niż z zamiaru.
— Czworooki a, kurwa, ślepy. Usiądź prosto, to może cię ktoś przypadkiem nie zabije, leząc obok — warknął doń krótko, od razu potem przerzucając wzrok na pigułkę, która wylądowała na blacie. Chwycił ją w dwa palce, trzymając swobodnie, tak, że gdyby chcieli zarówno barmanka, jak i blondas mogliby ją przechwycić szybkim ruchem. Biorąc pod uwagę sytuację — może jednak blondas był wart jego ręki? Zrobiłby mu tylko przysługę...
— Poważnie, koleś...? — spytał z politowaniem. — Jak chcesz kopnąć w kalendarz to możemy wyjść na zewnątrz i załatwić to jak trzeba. Przynajmniej zginiesz jak facet, nie pizda.
Jeśli ciągle miał przedmiot w dłoniach, wystawił go w stronę barmanki, licząc, że ta będzie jednak trochę sprawniejsza na umyśle i lepiej zdecyduje co ze znaleziskiem zrobić, po czym chwilowo to jej poświęcił całą uwagę.
— U-Boot, raz. Zawsze tu tacy popierdoleńcy przychodzą, czy to jakiś doroczny zjazd? — zapytał od niechcenia, gapiąc się w jej okulary i czując jak powoli w nim buzuje. Że nie wyjdzie stąd, póki ktoś nie skończy na podłodze. Sam jednak nie chciał wybierać sobie celu. To byłoby za proste. Z kieszeni wyciągnął dwadzieścia dolców, bo tyle jeszcze mu zostało.
— Zagrajmy w grę. Wybierz sobie kogoś stąd. Kogokolwiek. Nie wiem — może masz w tłumie byłego, albo jakiegoś frajera, który wisi ci forsę. Jak on padnie to następna kolejka na koszt firmy. Jak ja — potraktuj resztę jako napiwek.
Ostatnio zmieniony 21 cze 2022, 12:34 przez Arbalest, łącznie zmieniany 1 raz. Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 349
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Ich związek bywał burzliwy, ona była spontaniczna i szalona, on miewał huśtawki nastrojów i swoje dziwactwa. Coś ich jednak łączyło. Wieczorami otwierali twórczość Oscar Wilde i czytali ją na głos; robili nocne pikniki na dachu, kilka razy nawet tam zasnęli; śledzili w gazetach ogłoszenia o zaginionych ludziach, aby później tworzyć zmyślone opowieści o ich losach, które zapisywali w swoich kajecikach podpisanych „Zbiory strasznych historii Nowego Orleanu”. Ostatecznie po studiach Cassandra została copywriterem. Definitywnie marnowała swój talent, jej opowiadania chwytały za serce, wzruszały i trzymały w napięciu, ale ciężko było przemówić jej do rozsądku. Porzuciła projekt wydania swojej powieści, a później rzuciła swojego chłopaka. I to w jaki poniżający sposób. Nie wiedział co się stało. Jeszcze nie dawno ze sobą normalnie rozmawiali…
Nie odbierała od niego telefonu, później zablokowała numer, nie chciała otworzyć drzwi, kiedy do niej podjechał, a ostatecznie nasłała na niego policję. To już była przesada. Wracając do domu, próbował się jeszcze raz do niej bezskutecznie dodzwonić. Napisał do niej maila. Później siedział nad listem, który zakończył słowami „Dla człowieka biorącego życie z punktu widzenia artystycznego rozum jest sercem.” Zostawił go na blacie kuchennym, nie mogąc znieść jego ciężaru. Wyszedł na miasto, zupełnie świadom, że tym razem to on kieruje swoim szaleństwem.
Idąc przed siebie przeglądał informację na temat zaginionych kobiet w dzielnicy Algiers. Znajomy podsunął mu ten temat. Większość z nich to były czarnoskóre młodociane prostytutki lub matki samotnie wychowujące dzieci. Natknął się na kilka ogłoszeń w lokalnych gazetach i massmediach, ale najwyraźniej policja nie była zainteresowana tą sprawą. Idealny kąsek dla fotoreportera i dziennikarza kryminalnego. Nikt nie przyjrzał się tej sprawie, ale intuicja Arthura podpowiadała mu, że zaginięcia były ze sobą powiązane. Do tego w ostatnim czasie znaleziono kilka martwych kobiet. Czyżby w okolicy kręcił się seryjny morderca. Kojarzyło mu się to ze sprawą kata z Nowego Orleanu z 18-19 roku, który zabił dwanaście osób. Sprawcy nigdy nie złapano, ale nagłówki gazet, aż wrzały od newsów na temat Josepha Momfrego i wdowie po Mike’a Pepitonie. Rzeczywiście przydałaby się dodatkowy zastrzyk gotówki. Chciał przedzwonić do dr Harper Singh, ale spojrzał na godzinę i zrezygnował. Jutro się z nią skontaktuje, żeby zdobyć raport z sekcji zwłok denatek z piętnastej dzielnicy.
Schował IPhone’a do kieszeni i rozejrzał się dookoła. Nie wiedział, kiedy nogi zaniosły go do Bourbon Street. Fatalny wybór, pomyślał, gdy przekraczał próg losowo wybranego klubu. Rzadko chodził z własnego wyboru do mordowni tego typu, ale musiał się odstresować. Chociaż na moment zapomnieć. W wewnętrznej kieszeni jego kurtki zaszeleściło opakowanie z tabletkami, ale głośna muzyka zupełnie zagłuszyła ten dźwięk i jego myśli. Był jednym z pierwszych gości NOLA-Xu. Jego oczy musiały chwilę przyzwyczaić się do neonowego światła, laserów i błysków. Strzelił parę fot przedzierając się przez parkiet i kręcąc się po klubie. Może znajdzie temat na jakiś artykuł na jego stronę. Zaciągnął się zapachem palonej trawki, opierając się o barierkę oddzielającą go od parkietu. Nie czuł się dobrze, ale coś go tutaj trzymało. Usiadł przy barze, próbując znaleźć odpowiedź na pytanie „co ja kurwa tutaj robię?”.
Odpowiedź była prostsza, niż mogłoby się wydawać. W ostatnim czasie nagromadzenie sytuacji stresowych negatywnie wpływało na jego stan emocjonalny, zachowanie i ogólne funkcjonowanie, co groziło nawrotowi choroby. Michael, jego terapeuta nauczył go, wyczuwać takie momenty. Towarzyszące mu uczucie ciągłej obecności, derealizacji, braku poczucia kontroli nad swoim życiem było dopiero preludium. Oni, gdzieś tutaj są - przemknęło mu przez myśl, kiedy nerwowo odwrócił się za siebie, czując ciepły oddech na karku. Okazało się, że nie było to urojenie. Jakiś typ próbował dopchnąć się do baru, żeby zamówić sobie drinka. Drżącymi dłońmi wyjął niewielką białą tabletkę, którą zaczął się bawić. Nie lubił się faszerować benzodiazepinami, bo są cholernie uzależniające. Wystarczy, że codziennie zatruwa się innym gównem. Teraz byłoby jednak lżej, najlepiej łyknąć garść.
Wtedy jakiś podejrzany typ go szturchnął, a pigułka wylądowała na blacie, jeszcze chwilę obracając się, aż znalazła się w jego dłoni. Zignorował jego pierwsze słowa, bo zobaczył w odbiciu okularów barmanki znajome twarze. Chciał wstać i spierdolić z tego baru, ale miał wrażenie, jakby ktoś trzymał mu dłoń na ramieniu. Było w tym coś ciepłego i opiekuńczego. Został na swoim miejscu.
— To tylko leki na nadciśnienie – niepotrzebnie tłumaczył się swoją starą przyśpiewką, bo koleś nie był już nim zainteresowany. Arthur już zdecydował. Nie będzie dzisiaj zażywał lorazepamu. Burbon był o wiele lepszym lekarstwem. Wyzerował szklankę i odstawił ją na blat przed sobą – Jeszcze jeden. A tak przy okazji czy mogę strzelić Ci fotkę przy barze? Prowadzę stronę, na której uwieczniam ważne momenty i miejsca w NOLA. Bez waszego lokalu, nigdy nie zamknę tej listy.
Ostatnio zmieniony 20 cze 2022, 23:51 przez Asteral von Carlina, łącznie zmieniany 2 razy. Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Uwielbiała karnawał. Tę specyficzną, kolektywną atmosferę mentalnego wyuzdania, posmak wolności totalnej na języku, zero zasad. Tylko tu i teraz, przez krótką chwilę, ale za to w jakim stylu! Stali bywalcy klubu poprzebierali się za kostuchy, diabły, wiedźmy i wampiry, a przygodni mogli poczęstować się na wejściu pióropuszami, maskami voodoo czy japońskich demonów, o glow stickach we wszystkich kolorach tęczy nie wspominając. Zbunkrowani po kiblach dealerzy konkurowali o przestrzeń z pieprzącymi się po kątach parkami w najrozmaitszych konfiguracjach. W powietrzu unosiła się gęsta woń seksu, dragów i rave’u. W takie noce czuła, że żyje, napawała się nimi jak ćpun obracający woreczek z działką w dłoni nim załaduje w żyłę. Zapierdol tylko potęgował doznania.
Jej załoga wychodziła z siebie i stawała obok, żeby przerobić tłum, napierający na bar niczym zombiaki z World War Z, więc bez specjalnego zaproszenia przejęła na siebie słodki ciężar kontaktu ze spragnionymi u wodopoju. Rozdając kolejne shoty, uśmiechy i kuriozalne przydomki, Rosario zachowywała jednak trzeźwość umysłu. Paradoksalnie jako jedyna nie była obecnie pod wpływem żadnego z szerokiego wachlarza środków odurzających, jakie można było dostać w NOLA-X’ie. Ale wystarczyło jej, że mogła chłonąć ten chaos wszystkimi zmysłami. Później sobie odbije, miała czas. Jako nieuleczalna sowa, dopiero zaczynała swój dzień.
— Jeszcze jeden, Lattie! — zawołała przez ramię do dziewczyny rozlewającej kolejną porcję drinków i uśmiechnęła się łobuzersko do ubranego jak na party BDSM chłopaka w lateksowej masce ze świńskim ryjem. — Dla tego przystojniaka z różową słomką! Dzięki, skarbie — odebrała drinka od Latoyi i przesunęła po blacie w kierunku klienta, płynnym ruchem zwrotnym kasując należność razem z napiwkiem. — A tobie smacznego, świnko.
Odprowadziła gościa wzrokiem, z parsknięciem i uczuciem wewnętrznej satysfakcji konstatując, że ten miał tyłek na wierzchu, oprawiony w serce z lateksu. Kiedy odwróciła głowę, przy barze zmaterializował się egzemplarz zgoła odmienny, do bólu wręcz normalny, jeśli przyjąć standardy panujące w klubie Jitu O’Keefe. Rosario przyjrzała się blondynowi w okularach, a jej trzyletni klubowy staż, na którego warcie przewijały się setki osób dziennie, pozwolił na oszacowanie, z kim plus minus ma do czynienia. Wywalili go z domu albo z roboty, pomyślała, ale nie miała jak zagaić, bo do brzegu przybiła kolejna fala rozbitków.
Kiedy już się z nią uporała, polecając przy okazji Leo skoczyć do magazynu po żelazne zapasy bourbonu, przy barze pojawił się Mojżesz. Kolejka rozstąpiła się przed ewidentnie wkurwionym typem niby Morze Czerwone. Werbalnie oberwało się okularnikowi, ale Rosario wiedziała, że to tylko preludium do wpierdolu całkowicie literalnego. Brakowało tylko ofiary i pretekstu. Nim mężczyzna zdążył złożyć zamówienie, ona miała już naszykowany Hand Grenade.
— Tylko dzisiaj — odparła znacząco, ale neutralnym tonem, odpłacając agresorowi niby Jezus Chrystus, dobrem za zło. — To jest lepsze, spróbuj. Na mój koszt — dodała, opierając się łokciami o blat i uśmiechnęła się, odsuwając od siebie palcem wskazującym dwie dychy. — Zatrzymaj to, misiaku, przyda ci się na taxę do domciu. Bo ten shot pozamiata cię jak Katrina.
Rosario była w wyśmienitym nastroju, nawet jeśli jakiś buc przychodził do jej klubu szukając guza. Nie pierwszy zresztą i nie ostatni raz. Umiała sobie z takimi radzić. Punkt pierwszy — rozbroić. A potem się zobaczy.
— Muszą być zajebiście dobre — rzuciła rozbawiona do okularnika, szykując mu kolejnego shota. — Bo jesteś blady jak gówno w trawie, smutasie. Masz, może to ci przywróci krążenie. — Krwawa Mary była jej popisowym drinkiem. Pozornie banalna, wymagała wyczucia i miłości, które kryły się w kupowanym u pewnej babinki soku z hodowanych w przydomowym ogródku pomidorów.
— Ciekawy z was duet — dodała, uśmiechając się, wsparta o blat. Czaszka na jej grdyce zdawała się uśmiechać razem z nią, kiedy uniosła i zbliżyła ku sobie ramiona. — Jeden przyszedł się napierdalać, drugi robić zdjęcia. Na pewno wiecie, gdzie trafiliście? To klub nocny, nie teatr zbrodni.
Jak na zawołanie oświetlenie zaczęło szaleć w takt kakofonicznej napierdalanki, fragmenty twarzy i sylwetek pojawiały się i znikały. Drgały, falowały, zmieniały barwy. Bit podchodził do grdyki, tętnił w skroniach, dudnił w lędźwiach, rwał żyły.
— No, przynajmniej nie na serio — dodała ze śmiechem i odpaliła papierosa. Za ladą miała już naszykowany pager z sygnałem do Nandu i Bubasa, ochroniarzy, przypominających dwie kupy mięsa o wygolonych czaszkach i szyjach okraszonych kaskadą złotych łańcuchów i tak grubych, że przypominali wieprzki. Liczyła jednak na to, że granat zdetonuje Agresora, Smutas zaś nie stanowił problemu. Przynajmniej dla niej. Co innego dla samego siebie.
Jej załoga wychodziła z siebie i stawała obok, żeby przerobić tłum, napierający na bar niczym zombiaki z World War Z, więc bez specjalnego zaproszenia przejęła na siebie słodki ciężar kontaktu ze spragnionymi u wodopoju. Rozdając kolejne shoty, uśmiechy i kuriozalne przydomki, Rosario zachowywała jednak trzeźwość umysłu. Paradoksalnie jako jedyna nie była obecnie pod wpływem żadnego z szerokiego wachlarza środków odurzających, jakie można było dostać w NOLA-X’ie. Ale wystarczyło jej, że mogła chłonąć ten chaos wszystkimi zmysłami. Później sobie odbije, miała czas. Jako nieuleczalna sowa, dopiero zaczynała swój dzień.
— Jeszcze jeden, Lattie! — zawołała przez ramię do dziewczyny rozlewającej kolejną porcję drinków i uśmiechnęła się łobuzersko do ubranego jak na party BDSM chłopaka w lateksowej masce ze świńskim ryjem. — Dla tego przystojniaka z różową słomką! Dzięki, skarbie — odebrała drinka od Latoyi i przesunęła po blacie w kierunku klienta, płynnym ruchem zwrotnym kasując należność razem z napiwkiem. — A tobie smacznego, świnko.
Odprowadziła gościa wzrokiem, z parsknięciem i uczuciem wewnętrznej satysfakcji konstatując, że ten miał tyłek na wierzchu, oprawiony w serce z lateksu. Kiedy odwróciła głowę, przy barze zmaterializował się egzemplarz zgoła odmienny, do bólu wręcz normalny, jeśli przyjąć standardy panujące w klubie Jitu O’Keefe. Rosario przyjrzała się blondynowi w okularach, a jej trzyletni klubowy staż, na którego warcie przewijały się setki osób dziennie, pozwolił na oszacowanie, z kim plus minus ma do czynienia. Wywalili go z domu albo z roboty, pomyślała, ale nie miała jak zagaić, bo do brzegu przybiła kolejna fala rozbitków.
Kiedy już się z nią uporała, polecając przy okazji Leo skoczyć do magazynu po żelazne zapasy bourbonu, przy barze pojawił się Mojżesz. Kolejka rozstąpiła się przed ewidentnie wkurwionym typem niby Morze Czerwone. Werbalnie oberwało się okularnikowi, ale Rosario wiedziała, że to tylko preludium do wpierdolu całkowicie literalnego. Brakowało tylko ofiary i pretekstu. Nim mężczyzna zdążył złożyć zamówienie, ona miała już naszykowany Hand Grenade.
— Tylko dzisiaj — odparła znacząco, ale neutralnym tonem, odpłacając agresorowi niby Jezus Chrystus, dobrem za zło. — To jest lepsze, spróbuj. Na mój koszt — dodała, opierając się łokciami o blat i uśmiechnęła się, odsuwając od siebie palcem wskazującym dwie dychy. — Zatrzymaj to, misiaku, przyda ci się na taxę do domciu. Bo ten shot pozamiata cię jak Katrina.
Rosario była w wyśmienitym nastroju, nawet jeśli jakiś buc przychodził do jej klubu szukając guza. Nie pierwszy zresztą i nie ostatni raz. Umiała sobie z takimi radzić. Punkt pierwszy — rozbroić. A potem się zobaczy.
— Muszą być zajebiście dobre — rzuciła rozbawiona do okularnika, szykując mu kolejnego shota. — Bo jesteś blady jak gówno w trawie, smutasie. Masz, może to ci przywróci krążenie. — Krwawa Mary była jej popisowym drinkiem. Pozornie banalna, wymagała wyczucia i miłości, które kryły się w kupowanym u pewnej babinki soku z hodowanych w przydomowym ogródku pomidorów.
— Ciekawy z was duet — dodała, uśmiechając się, wsparta o blat. Czaszka na jej grdyce zdawała się uśmiechać razem z nią, kiedy uniosła i zbliżyła ku sobie ramiona. — Jeden przyszedł się napierdalać, drugi robić zdjęcia. Na pewno wiecie, gdzie trafiliście? To klub nocny, nie teatr zbrodni.
Jak na zawołanie oświetlenie zaczęło szaleć w takt kakofonicznej napierdalanki, fragmenty twarzy i sylwetek pojawiały się i znikały. Drgały, falowały, zmieniały barwy. Bit podchodził do grdyki, tętnił w skroniach, dudnił w lędźwiach, rwał żyły.
— No, przynajmniej nie na serio — dodała ze śmiechem i odpaliła papierosa. Za ladą miała już naszykowany pager z sygnałem do Nandu i Bubasa, ochroniarzy, przypominających dwie kupy mięsa o wygolonych czaszkach i szyjach okraszonych kaskadą złotych łańcuchów i tak grubych, że przypominali wieprzki. Liczyła jednak na to, że granat zdetonuje Agresora, Smutas zaś nie stanowił problemu. Przynajmniej dla niej. Co innego dla samego siebie.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
- Arbalest
- Posty: 372
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
— Mogą być nawet na zwiędłego fiuta — jak je zapijesz to rozpierdolisz sobie wątrobę. Albo znajdą twojego trupka nad ranem, z ryjem w klozecie. Ale rób co chcesz — Doyle musiał słuchać przynajmniej jednym uchem, bo jednak zaszczycił go odpowiedzią. — Tylko beze mnie w kadrze, chyba że chcesz się pożegnać z aparacikiem.
— To jest... zielone — dzięki, Kapitanie Oczywisty! Te słowa, niesamowicie odkrywcze i jakże pomocne w odczytaniu jego kolejnych intencji, skierowane były już na powrót do barmanki. — To z jakimś sokiem? — zapytał skrzywiony, powąchał, po czym upił łyczka, przekonany, że jak zmiesza to z wypitym wcześniej piwem będzie rzygał cięgiem na kilka stóp. Choć tym na razie przejmować się nie planował, był na to zbyt pijany.
— Uch, kurwa, za słodkie. Wszyscy tutaj to piją? Nic dziwnego, że wszędzie same pedały — najwyraźniej uznał za stosowne podzielenie się opinią co do klienteli klubu. — A Katrina może mi obciągnąć! — odwrócił facjatę gdzieś w kierunku sufitu zanim zawył — Słyszysz, Katrina, kurwo?! Przeżyłem cię, ty dziwko! — i wypił więcej, zabierając wcześniej swoje pieniądze z powrotem.
Darmowy drink ukrócił nieco jego tendencje, ale nie pozbawił go ich całkowicie. Zamiast tego zdawał sobie powoli sprawę, że wybrał złe miejsce. Co z tego, że irytująca go muzyka waliła jak dzwony w Notre-Dame, skoro klub pełen był suchoklatesów i innych wypierdków, którzy nie zapewnią mu rozrywki dłużej niż przez pięć sekund, albo w ogóle spierdolą z pola walki zanim ta się zacznie? Rosario miała przy tym głowę na karku, że nie zawołała ochroniarzy od razu, bo widząc dwóch kabanów, Doyle od razu potraktowałby to jako zaproszenie do bitki. A tak musiał chwilowo obejść się smakiem.
Gdyby tylko udało się wyhaczyć w tym tłumie kogoś faktycznie godnego solidnego wpierdolu. O szanujących się Hells Angels (co za, kurwa, oksymoron), czy innych wrogo nastawionych członkach klubów motocyklowych, mógł raczej zapomnieć w takim lokalu, ale lansujących się bogactwem czarnuchów powinno tu ciągnąć jak muchy do gówna — porównanie jakże adekwatne. Jakby skroił któremuś łańcuch, albo wypchany dolarami portfel to mógłby potem powiedzieć, że wizyta tutaj była przynajmniej warta zachodu. Na dobrą sprawę cel nawet nie musiał być czarny — kasiasty turysta z Europy też się kwalifikował, byleby było co oskubać. Chluba w tym niewielka, ale przynajmniej podejście praktyczne — będzie co wsadzić w motocykl, albo za co pić przez następny tydzień.
Zawsze mógł też wyjść na ulicę, poszukać gdzie indziej, ale najpierw... drink. Dziwka czy alkohol — darmówce się nie odmawia.
— Nie jesteśmy żaden duet! — zaprzeczył urażony komentarzem motocyklista, zerkając z niechęcią na obecnego obok blondasa.— A porządny klub nocny ma w nazwie trzy „iksy”, nie jeden. I rury z cycatymi tancerkami. Może chcesz się przebranżowić? Popuściłbym wici, nagonił ci trochę normalnej klienteli, zamiast tych fagasów...
— To jest... zielone — dzięki, Kapitanie Oczywisty! Te słowa, niesamowicie odkrywcze i jakże pomocne w odczytaniu jego kolejnych intencji, skierowane były już na powrót do barmanki. — To z jakimś sokiem? — zapytał skrzywiony, powąchał, po czym upił łyczka, przekonany, że jak zmiesza to z wypitym wcześniej piwem będzie rzygał cięgiem na kilka stóp. Choć tym na razie przejmować się nie planował, był na to zbyt pijany.
— Uch, kurwa, za słodkie. Wszyscy tutaj to piją? Nic dziwnego, że wszędzie same pedały — najwyraźniej uznał za stosowne podzielenie się opinią co do klienteli klubu. — A Katrina może mi obciągnąć! — odwrócił facjatę gdzieś w kierunku sufitu zanim zawył — Słyszysz, Katrina, kurwo?! Przeżyłem cię, ty dziwko! — i wypił więcej, zabierając wcześniej swoje pieniądze z powrotem.
Darmowy drink ukrócił nieco jego tendencje, ale nie pozbawił go ich całkowicie. Zamiast tego zdawał sobie powoli sprawę, że wybrał złe miejsce. Co z tego, że irytująca go muzyka waliła jak dzwony w Notre-Dame, skoro klub pełen był suchoklatesów i innych wypierdków, którzy nie zapewnią mu rozrywki dłużej niż przez pięć sekund, albo w ogóle spierdolą z pola walki zanim ta się zacznie? Rosario miała przy tym głowę na karku, że nie zawołała ochroniarzy od razu, bo widząc dwóch kabanów, Doyle od razu potraktowałby to jako zaproszenie do bitki. A tak musiał chwilowo obejść się smakiem.
Gdyby tylko udało się wyhaczyć w tym tłumie kogoś faktycznie godnego solidnego wpierdolu. O szanujących się Hells Angels (co za, kurwa, oksymoron), czy innych wrogo nastawionych członkach klubów motocyklowych, mógł raczej zapomnieć w takim lokalu, ale lansujących się bogactwem czarnuchów powinno tu ciągnąć jak muchy do gówna — porównanie jakże adekwatne. Jakby skroił któremuś łańcuch, albo wypchany dolarami portfel to mógłby potem powiedzieć, że wizyta tutaj była przynajmniej warta zachodu. Na dobrą sprawę cel nawet nie musiał być czarny — kasiasty turysta z Europy też się kwalifikował, byleby było co oskubać. Chluba w tym niewielka, ale przynajmniej podejście praktyczne — będzie co wsadzić w motocykl, albo za co pić przez następny tydzień.
Zawsze mógł też wyjść na ulicę, poszukać gdzie indziej, ale najpierw... drink. Dziwka czy alkohol — darmówce się nie odmawia.
— Nie jesteśmy żaden duet! — zaprzeczył urażony komentarzem motocyklista, zerkając z niechęcią na obecnego obok blondasa.— A porządny klub nocny ma w nazwie trzy „iksy”, nie jeden. I rury z cycatymi tancerkami. Może chcesz się przebranżowić? Popuściłbym wici, nagonił ci trochę normalnej klienteli, zamiast tych fagasów...
Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 349
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
— Nie jestem smutasem, miałem po prostu fatalny dzień – zaczął się tłumaczyć z nadanego mu przydomka, ale odpuścił, orientując się, że jest to niepotrzebne i frajerskie. Za to z wdzięcznością przyjął pomidorowego drinka, kładąc gotówkę na blacie – Klasyk, ale pierwszy raz piję go w tak dobrym wydaniu. Reszta dla Ciebie.
Zagaił do ekipy stojącej za barem, aby cyknąć im fotkę przy pracy, ale zarówno ich szefowa, jak i pozostali pracownicy nie wykazali entuzjazmu, będąc bardziej skupionymi na przygotowywaniu i serwowaniu drinków, nalewaniu piwa i zbieraniu gotówki od najebanych klientów. Widząc po tłumach bijących do drzwi klubu, nie potrzebowali większej reklamy na stronie prowadzonej przez młodego dziennikarza. Choć blondyn miał już doświadczenie w kreowaniu dobrego wizerunku kilku mniejszych lokali, których prowadził fanpage’e, tutaj szukał jedynie kolejnego artykułu, aby podnieść sobie liczbę wyświetleń. Jego przygoda w massmediach zaczęła się na studiach, gdzie musiał zaliczyć projekt, w którym wypromował niewielką knajpkę syczuańską, gdzie lubił zjeść ostro przyrządzonego kurczaka gongbao czy makaron dandan. A później okazało się to lekkim sposobem dorobienia sobie kilka groszy na nowy obiektyw do aparatu czy kolejną kawę w Starbucksie, gdy ślęczy nad następnym artykułem do lokalnego szmatławca.
Niezachęcające grymasy na barmańskich twarzach w reakcji na jego propozycję, skwitował jedynie „to może następnym razem” i dopił drinka. Będę musiał zamówić jeszcze jednego, stwierdził odsuwając niezdarnie szklankę, która przechyliła się i rozbiła na blacie. Na szczęście nie był tutaj jedynym sprawcą nieszczęśliwego wypadku, bo tej nocy wiele szkła już poszło, a jeszcze więcej pójdzie.
— Sorry, naprawdę nie chciałem – zmieszanym głosem odparł blondas, zbierając szkło z baru, przez co skaleczył się w dłoń – cholera – syknął.
Z rany pociekła świeża czerwona krew, do złudzenia przypominająca odcieniem koktajl, który przed chwilą przechylił do zera. Nie czekając na zainteresowanie atrakcyjnej dziewczyny, miksującej drinki, skierował się do kibla, przeciskając przez rozszalały tłum, zostawiając za sobą krwawy ślad. W łazience stanął przed lustrem, patrząc na swoją szarą z pozoru niewyróżniającą się twarz. Rzeczywiście wyglądam jak smutas. Dłoń wsadził pod zimny strumień wody, a później przycisnął do niej jednorazową chusteczkę. Spojrzał jeszcze raz na siebie. Okulary schował do wewnętrznej kieszeni marynarki, tam gdzie chowały się już tabletki, a włosy zmierzwił zdrową ręką. Uśmiechnął się trochę wymuszenie. Czasami brakuje mi Cedrica i jego pewności siebie.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Czas zapierdalał w oparach dymu poprzecinanego laserami, a Rosario razem z nim. Mając dar podzielności uwagi, mogła nie tylko obsługiwać bar, ale również mieć baczenie na salę oraz ucho na dwójkę nietypowych klientów, których przywiał tutaj chyba południowy wiatr. Wiatr zmian, jak mawiała jej babka. Zwłaszcza osobnik z agresorem wzbudzał jej czujność, intuicyjną, podświadomą, ale i najzupełniej prozaiczną i realną. Bo nie chciała rozróby w klubie.
Znała takie przypadki, właściwie cała Ameryka je znała. To był produkt czasów, pokłosie kultury patriarchalnej i jej nienadążania za zmianami społeczno-kulturowymi XXI wieku. Biali, pełnosprawni mężczyźni, którym nie poszczęściło się w taki, czy inny sposób i nie mogli stać się takimi, jak lansowano to w mass mediach, jak naoglądali się w filmach i serialach, naczytali w komiksach, nasłuchali w muzyce. Chłopcy dorastający w oparach przywilejów minionych dekad, które na progu dorosłości skondensowały się i uformowały w wielkiego faka wycelowanego w ich twarze, bo nie byli bogaci z domu albo wystarczająco przystojni czy przebojowi dla lasek, które w liceum były cheerleaderkami. Bo wiadomo, że prawdziwy, męski mężczyzna — którymi oni wszyscy byli w swoich głowach — nie będzie się bujał z jakąś okularnicą czy brzydulą. A nie daj Boże taką, co to jej się wydaje, że może być czymś więcej niż zestawem cycków, dupy i cipy serwującym obiady i sprzątającym chałupę. Tylko uległa i nie za inteligentna wysoka półka.
I potem trafiają takie odpady kulturowe, chuj wie jaką drogą i zrządzeniem losu, na przykład do NOLA-X'u w noc Mardi Gras. Szukając guza, głośno podkreślając swoją rzekomą sprawność seksualną, oznajmiając wszem i wobec własne, jedyne słuszne preferencje i wyzywając wszystkich, którzy nie wyglądają lub nie lubią tego, co oni, od pedałów, by udowodnić tę wyimaginowaną męskość sobie i wszystkim dookoła, zmuszonym świadkować tej poronionej szopce. A tak naprawdę jedyne, czego potrzebują, to akceptacja i pięć do sześciu cali w odbycie.
Taki też — jak oceniła Rosario, słuchając jego wypowiedzi — był koleżka, który krzywił się na odrobinę soku w najbardziej zabójczym drinku serwowanym w Nowym Orleanie. Rosario czekała aż go sieknie. I uniosła brew w zdumieniu, słysząc z jego ust słowo „zielony”. Była przekonana, że typ znał tylko trzy kolory: ładny, brzydki i pedalski. Ten ostatni przymiotnik gościł zresztą na jego języku zdecydowanie za często, co zaczynało drażnić barmankę.
— Pedały to najlepsi klienci — rzuciła do niego, nie przerywając serwowania. — Zwykle mają kasę i klasę. Tylko od wielkiego dzwonu trafi się jakiś gołodupiec — uśmiechnęła się, zerkając na tykowatego gościa zza ciemnych szkieł. — Widziałeś może Tajemnicę Brokeback Mountain?
W trakcie tej przeuroczej konwersacji na kilka frontów, między zawoalowanymi insynuacjami wysuwanymi w stronę agresora, ogarnianiem smutasa i obsługą pozostałych klientów, Rosario dostrzegła poruszenie przy wejściu. Zmrużywszy oczy, próbowała zrozumieć, na co właściwie patrzy. Niemożliwością było, by całe towarzystwo zdążyło przyćpać do tego stopnia, żeby omdlewać pod dotykiem obcych ludzi. Dealerów zaczęła wpuszczać ledwie godzinę temu. Przyglądała się chwilę niecodziennej scenie, mieszając składniki oszukanego Sazeraca, bo Leo zdążył wrócić z zapasami bourbonu. Zdało jej się, że jeden z trzech czyniących zamęt przybyłych — kobieta — szuka kogoś, a dostrzegłszy Nieprzyjaciela Osób Nieheteronormatywnych, jak nazwala agresora w myślach Rosario, nie spuszcza zeń oka.
— I w lepszym już nie wypijesz — uśmiechnęła się na pochwałę okularnika i zgarnęła pieniądze. — Wpadnij po Mardi Gras, złociutki — dodała na indagacje względem robienia zdjęć. — W któryś poniedziałek, przed południem. Teraz nie ma szans, sam widzisz, co się dzieje.
Jak na zawołanie DJ zmienił set, a ludzie pod i na scenie — układy ciał. Rozpoczął się nowy performance w konwencji Blade’a. Wampiry, czerwone lasery, charakterystyczna nuta. Wszystko zafalowało i odpłynęło. Przez chwilę przy barze był spokój.
— Nie przejmuj się, skarbie. Nie szkodzi — powiedziała do smutasa, zgarniając z kontuaru rozbite szkło. — Lepiej to przemyj. Kible są tam, na prawo i za winklem, obok palmy.
Wskazała okularnikowi drogę, po czym wrzuciła fragmenty jednej z wielu wliczonych w straty stłuczonej szklanki do śmietnika.
— Popuścić to ty możesz co najwyżej z wrażenia, kochaniutki — zwróciła się do gardłującego obok macho wannabe. — Nawet nie wiesz, co te fagasy potrafią zrobić z prostatą. Jak chcesz, mogłabym... — urwała, widząc, że obmacująca zachwyconych tym faktem ludzi trójka zbliża się w ich kierunku. Jedna z kobiet w dalszym ciągu obserwowała jej rozmówcę. — Chyba ktoś cię szuka, niuniu. — Rosario ruchem głowy wskazała dziwnych przybyłych. Jej ton był pozornie lekki i niefrasobliwy, czuła jednak, że spina się wewnętrznie. Coś jej nie pasowało w tym obrazku, choć nie potrafiła stwierdzić, co konkretnie. — Matka, żona czy kochanka?
Znała takie przypadki, właściwie cała Ameryka je znała. To był produkt czasów, pokłosie kultury patriarchalnej i jej nienadążania za zmianami społeczno-kulturowymi XXI wieku. Biali, pełnosprawni mężczyźni, którym nie poszczęściło się w taki, czy inny sposób i nie mogli stać się takimi, jak lansowano to w mass mediach, jak naoglądali się w filmach i serialach, naczytali w komiksach, nasłuchali w muzyce. Chłopcy dorastający w oparach przywilejów minionych dekad, które na progu dorosłości skondensowały się i uformowały w wielkiego faka wycelowanego w ich twarze, bo nie byli bogaci z domu albo wystarczająco przystojni czy przebojowi dla lasek, które w liceum były cheerleaderkami. Bo wiadomo, że prawdziwy, męski mężczyzna — którymi oni wszyscy byli w swoich głowach — nie będzie się bujał z jakąś okularnicą czy brzydulą. A nie daj Boże taką, co to jej się wydaje, że może być czymś więcej niż zestawem cycków, dupy i cipy serwującym obiady i sprzątającym chałupę. Tylko uległa i nie za inteligentna wysoka półka.
I potem trafiają takie odpady kulturowe, chuj wie jaką drogą i zrządzeniem losu, na przykład do NOLA-X'u w noc Mardi Gras. Szukając guza, głośno podkreślając swoją rzekomą sprawność seksualną, oznajmiając wszem i wobec własne, jedyne słuszne preferencje i wyzywając wszystkich, którzy nie wyglądają lub nie lubią tego, co oni, od pedałów, by udowodnić tę wyimaginowaną męskość sobie i wszystkim dookoła, zmuszonym świadkować tej poronionej szopce. A tak naprawdę jedyne, czego potrzebują, to akceptacja i pięć do sześciu cali w odbycie.
Taki też — jak oceniła Rosario, słuchając jego wypowiedzi — był koleżka, który krzywił się na odrobinę soku w najbardziej zabójczym drinku serwowanym w Nowym Orleanie. Rosario czekała aż go sieknie. I uniosła brew w zdumieniu, słysząc z jego ust słowo „zielony”. Była przekonana, że typ znał tylko trzy kolory: ładny, brzydki i pedalski. Ten ostatni przymiotnik gościł zresztą na jego języku zdecydowanie za często, co zaczynało drażnić barmankę.
— Pedały to najlepsi klienci — rzuciła do niego, nie przerywając serwowania. — Zwykle mają kasę i klasę. Tylko od wielkiego dzwonu trafi się jakiś gołodupiec — uśmiechnęła się, zerkając na tykowatego gościa zza ciemnych szkieł. — Widziałeś może Tajemnicę Brokeback Mountain?
W trakcie tej przeuroczej konwersacji na kilka frontów, między zawoalowanymi insynuacjami wysuwanymi w stronę agresora, ogarnianiem smutasa i obsługą pozostałych klientów, Rosario dostrzegła poruszenie przy wejściu. Zmrużywszy oczy, próbowała zrozumieć, na co właściwie patrzy. Niemożliwością było, by całe towarzystwo zdążyło przyćpać do tego stopnia, żeby omdlewać pod dotykiem obcych ludzi. Dealerów zaczęła wpuszczać ledwie godzinę temu. Przyglądała się chwilę niecodziennej scenie, mieszając składniki oszukanego Sazeraca, bo Leo zdążył wrócić z zapasami bourbonu. Zdało jej się, że jeden z trzech czyniących zamęt przybyłych — kobieta — szuka kogoś, a dostrzegłszy Nieprzyjaciela Osób Nieheteronormatywnych, jak nazwala agresora w myślach Rosario, nie spuszcza zeń oka.
— I w lepszym już nie wypijesz — uśmiechnęła się na pochwałę okularnika i zgarnęła pieniądze. — Wpadnij po Mardi Gras, złociutki — dodała na indagacje względem robienia zdjęć. — W któryś poniedziałek, przed południem. Teraz nie ma szans, sam widzisz, co się dzieje.
Jak na zawołanie DJ zmienił set, a ludzie pod i na scenie — układy ciał. Rozpoczął się nowy performance w konwencji Blade’a. Wampiry, czerwone lasery, charakterystyczna nuta. Wszystko zafalowało i odpłynęło. Przez chwilę przy barze był spokój.
— Nie przejmuj się, skarbie. Nie szkodzi — powiedziała do smutasa, zgarniając z kontuaru rozbite szkło. — Lepiej to przemyj. Kible są tam, na prawo i za winklem, obok palmy.
Wskazała okularnikowi drogę, po czym wrzuciła fragmenty jednej z wielu wliczonych w straty stłuczonej szklanki do śmietnika.
— Popuścić to ty możesz co najwyżej z wrażenia, kochaniutki — zwróciła się do gardłującego obok macho wannabe. — Nawet nie wiesz, co te fagasy potrafią zrobić z prostatą. Jak chcesz, mogłabym... — urwała, widząc, że obmacująca zachwyconych tym faktem ludzi trójka zbliża się w ich kierunku. Jedna z kobiet w dalszym ciągu obserwowała jej rozmówcę. — Chyba ktoś cię szuka, niuniu. — Rosario ruchem głowy wskazała dziwnych przybyłych. Jej ton był pozornie lekki i niefrasobliwy, czuła jednak, że spina się wewnętrznie. Coś jej nie pasowało w tym obrazku, choć nie potrafiła stwierdzić, co konkretnie. — Matka, żona czy kochanka?
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
- Lasota
- Posty: 296
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Spokrewnienie
A beast I am, lest a Beast I become.
Nieznajomi zbliżali się, a ludzie, których mijali, dołączali do nich. Przerywali taniec, aby pierw spojrzeć zamglonym wzrokiem na przybyszy, zaś później wpatrywali się na nich oczarowani. Szli jak za pasterzami, w kierunku baru.
Czy kiedykolwiek myśleliście o tym, że byliście inni od ludzi, którzy was otaczali Rosario i Anthony? Czy przez myśl wam przeszła wyższość? Ile razy brutalna siła sprawiła, że dostawałeś to, co chciałeś? Ile to razy przekonywałeś się, iż byłeś otoczony owcami, a ty należałeś do wilków? Za każdym razem, gdy twoja pięść przemieniała twarz ofiary w krwawą miazgę, utwierdzałeś się w tym przekonaniu. Czy byłaś wolna od wpływów i zostałaś kowalem własnego losu? Czy twoja wiedza i wykształcenie, a przede wszystkim doświadczenie i odpowiednie wybory uczyniły cię uświadomioną? Wiedziałaś jak działał system, jak doił szaraków, jak wiele kłamstw sprzedał twojemu pokoleniowi. Walczyłaś przeciw maszynerii rządzących na własnych warunkach i odnosiłaś zwycięstwa. Teraz niewiele to znaczyło.
Tym razem oboje, jednocześnie, poczuliście tylko jedno, gdy wasze oczy napotkały się z zielonym, drapieżnym spojrzeniem kobiety, która chwilę wcześniej skupiła uwagę na tobie, Anthony. Bezradność. W jednym momencie wasze umysły zostały zdruzgotane wolą, która pierw rozniosła w strzępy waszą pamięć. Byliście nadzy wobec potęgi, zupełnie bezsilni. Później zalała was fala emocji, stokroć potężniejsza od ciekawości. Stokroć bardziej odurzająca, niż szczere pożądanie. Przypominaliście zwierzęta, oddane nowej pani. Straciliście kontrolę. Kiedy inna ręka, również kobieca, poczęła was dotykać po twarzy, głęboko na podświadomym poziomie odczuliście przerażenie. To był dotyk potwora, który bawił się z myszkami złapanymi w sidła.
Dołączyliście do pochodu jako bezwolne marionetki.
Arthurze, skaleczyłeś się przez własną nieporadność. Wpatrywałeś się w lustro i zamierzałeś doprowadzić się do porządku, jednakże było to niezwykle trudne, ponieważ pierw musiałeś ominąć kopulujących ze sobą ludzi, naćpanych twardymi narkotykami i hormonami. Nie przejmowali się tobą, jedna parka wyciągnęła do ciebie ręce w geście propozycji dołączenia. Musiałeś przecisnąć się do rogu ściany, aby móc skorzystać z fragmentu lustra, gdyż na umywalce nieopodal siedziała dziewczyna przyjmująca rozkosz od partnera, który na nią napierał.
Momentalnie ludzie przestali uprawiać seks oraz wciągać nosem kokainę, odwrócili głowy do wejścia łazienki, ty również. Spostrzegłeś nadejście mężczyzny ubranego w białożółtą marynarkę. Zboczenie zawodowe natychmiast obudziło w tobie potrzebę zapamiętania wszystkich cech dziwnego jegomościa, ale kiedy zetknąłeś z jego niebieskimi oczami, odpłynąłeś. Kiedy twoja osobowość rozpłynęła się pod wpływem presji przeszywającego spojrzenia mężczyzny, gdy twoja świadomość trafiała do nicości, twoja czaszka niemal wybuchła pod wpływem krzyków pozostałych. Bali się tego, co nadciąga i nic nie mogli z tym zrobić. Później postanowili ci pomóc, każde z nich poczęło wymieniać aspekty wyglądu przybysza, robili to naraz, rycząc ku tobie istny chaos. Kakofonia głosów była torturą, która w końcu cię dobiła. Zniknąłeś, pozostało bezwolne ciało.
Po pewnym czasie cała wasza trójka jedynie zapamiętała urywki klisz filmu pamięci. Maszerowaliście przez tłum karnawału. Weszliście do dużego busa wymalowanego tęczą. W środku grała muzyka. Usłyszeliście rozkazy, poganiali was. Ruszyliście, a wraz z wami, dziesiątki innych ludzi. Później ćpaliście, wy paliliście jakiś szajs, od którego piekło wam gardło, inni pasażerowie wstrzykiwali sobie coś do żył, a jeszcze inni wciągali nosem. Długo jechaliście, ale czuliście się wyśmienicie, bo mogliście towarzyszyć swym panom. W narkotycznej wizji przestrzeń wirowała, dźwięki były spowolnione, nie potrafiliście długo skupić uwagi. Po pewnym czasie bus dotarł do miejsca docelowego. Wyszliście posłusznie. Weszliście do środka przez duże drzwi. Rozlokowali was. Czekaliście z niecierpliwością. Nadeszła wasza kolej. Pocałowali wasze szyje, kłami przebili się przez skórę, odczuliście krótki ból, a potem ekstaza, pełniejsza, niż jakikolwiek zażyty przez was narkotyk, zawładnęła waszymi ciałami. Przeżywaliście wspaniały orgazm, dosięgaliście Boga, w świetle absolutnego pogodzenia się z własnym losem powoli okrywała was ciemność. Powolutku, nieśpiesznie. A kiedy w końcu zawładnęła i nie pozostało nic poza mrokiem.
Umarliście.
Cruz, opadałaś w czarnych wodach, zmierzałaś do dna, do śmierci. Oddalałaś się od wspomnień tworzących taflę wody, a za nią, pod niezwykle cienką granicą, skrywała się powierzchnia oferująca życie. Bezsilna tonęłaś w odmętach, twój kres nadchodził. Czerwona kropla. Przeszyła wodę, emanowała krwawą poświatą pokonującą czerń, zmierzała wprost na ciebie. Zetknęła się z twoimi ustami.
Opadłaś na dnie wieży, wraz z tysiącami innych. Dołączyłaś do masowego grobu bezimiennych martwych, na których spoglądali panowie, władcy, bogowie. Było ich czterech. Pierw splątali cię łańcuchami, później obdarzyli cię mową, której nienawidziłaś i nazwami rodzącymi kłamstwo. Odziali cię w szaty służby, a później wskazali skały, z których miały powstać posągi, świadectwa ich majestatu. Liznęłaś kroplę spływającą po twoich ustach,
Czerń eksplodowała płonieniami. Roztrzaskałaś łańcuchy, wypaliłaś słowa, spaliłaś łachy. Znalazłaś się w środku pożogi trawiącej przestrzeń, języki ognia spopielały wszystko, dając żywot kolejnym ognikom. Odczuwałaś ból, albowiem płonęłaś żywcem. W cierpieniu narodziła się Furia, która okazała się silniejsza od kaźni. Tafla, za którą znajdowało się życie, wyparowywała pod wpływem temperatury, jaką wytwarzałaś. Brutalnie, z impetem, wydostałaś się, a gniew wraz z tobą. Odczułaś zwycięstwo, ale w mgnieniu oka zostało ono wymazane jestestwem zaszczepionym w twej duszy, o którym dopiero zdałaś sobie sprawę po przekroczeniu granicy. To on był źródłem Furii, wraz z nim przebudziłaś się. Zapanował nad tobą Głód.
Arthurze, kroczyłeś doliną, nad którą górowały posągi z roztrzaskanymi licami. Zmierzałeś ku wieży sięgającej niebios i obserwowałeś jak z czterech okien wyskakują osoby płonące żywcem. Z hukiem uderzali w ziemię, rozkruszali się pod wpływem upadku jak sucha skała, po chwili zamieniali się w proch. Nie wiedziałeś czy ktoś ich wypychał czy sami skazywali się na śmierć, ale zapamiętałeś jedno: malował się na nich szok. Przez ogromne wrota dostałeś się do środka, a tam ujrzałeś własne odbicie w lustrze, którego rama sięgała nieba wraz z piekłem. Pod tobą miliardy skazanych na potępienie wyciągali ku tobie powyginane kończyny, czubki ich palców dotykały zwierciadła. Zbawieni leżeli, aby cię dosięgnąć i wciągnąć do siebie, niemniej również mogli jedynie nieznacznie pomuskać lustro. Nie mogłeś odeprzeć od siebie wrażenia, że te wszystkie dusze tworzyły korzenie. A być może... Sieć?
Odnalazłeś swoje odbicie na srebrnej powierzchni. Przyjrzałeś się sobie i nagle pojąłeś, że za moment spłynie na ciebie iluminacja. Wszelkie sekrety znanego ci świata. Wyciągnąłeś rękę ku lustra, a kiedy opuszek palca wskazującego musnął szkło, powstało pęknięcie. Zawyłeś z bólu. Nagle lustro podzieliło się na trzy, w każdym fragmencie znajome ci oczy, które towarzyszyły ci przez całe życie. Upadłeś na kolana. Kolejne pęknięcia, lustro podzieliło się na sześć, a tam pojawiły się oczy, których zupełnie nie znałeś, ale scaliły się z twą jaźnią. Trzask, powstały kolejne i kolejne pęknięcia, a tam kolejne i kolejne spojrzenia. Wraz z każdym uszkodzeniem lustra oświecenie zniekształcało się. Pojąłeś prawdę absolutną, a moment później ogarnęło cię szaleństwo. Pojąłeś, że kiedy przemówisz prawdę, uszy usłyszą jedynie obłęd.
Ze szpar wydostał się karmazynowy dym, błyskawicznie cię on ogarnął. Wraz z prawdą wydostało się coś jeszcze i połączyło się z tobą, nie pochodziło ani z piekła, ani z nieba. Obudził cię Głód.
Doyle, oni klęczeli przed tobą. Każdy z krzyżowców oddawali ci hołd, opierali się na rękojeściach swoich mieczy, z głowami pochylonymi, lekko zwróconymi ku tobie. Siedziałeś na swej maszynie i spoglądałeś na swych poddanych uzbrojonymi w służbę, opancerzonymi wiarą w ciebie. Twą bronią stała się władza, pozłacany miecz, zaś berłem - kurtka z naszywką Prezydent, którą dumnie nosiłeś. Wydałeś rozkaz.
Pierwszy wyruszyłeś, a ryk motocykla poniósł się po ogromnej przestrzeni. Stanowiłeś trzon lancy, zaś każdy z twoich wojowników ją uzupełniał. Wyjechaliście z rozpadającej się wieży, nie patrzyłeś za siebie, niebo płonęło. Przed tobą malował się obraz znienawidzonego wroga. Znałeś go za życia i znalazłeś po śmierci. Jechałeś, a on przeciw tobie. Zawyły przeciążone silniki. Kiedy byłeś coraz bliżej, gdy już ułamek sekundy dzielił cię od rozpoznania jego twarzy, zdałeś sobie sprawę, że ujrzałeś jeźdźca apokalipsy, anioła śmierci. Wystawił przeciw wam kosę, ale ty odpowiedziałeś swym mieczem. Zwycięstwo albo śmierć.
Wydawałeś rozkazy, legiony umarłych starło się w krwawej bitwie. Twoi ludzie padali jak muchy, ale każdy z nich unicestwiał nieprzyjaciela. W końcu pozostałeś sam na sam w walce z aniołem. Pokonywałeś go. Kiedy już rozpierdalałeś gnoja, gdy już twój zamach mieczem przeciął jego skrzydła, zdałeś sobie sprawie, że zniszczyłeś posąg z roztrzaskaną twarzą, na szczycie wieży. Wróciłeś do swojego królestwa, a było ono puste. Pozostała wyłącznie duma, która nie pozwoliła ci umrzeć. Zamknąłeś oczy, pogrążyłeś się w myślach. Serce przestało bić. Uniosłeś powieki, a świat pogrążył Głód.
Pierwsze, co do was dotarło to smak posoki. Byliście cali zakrwawieni, ale czy to była wasza krew? Później pojawiły się dźwięki. Wokół was słyszeliście mlaski rozrywanego mięsa, wrzaski oszalałych i cierpiących, walkę. Trzecim zwiastunem rzeczywistości był zapach. Krew, mnóstwo krwi. Zawitał dotyk, trzymaliście jednocześnie wygasające ciepło. Wzrok pokazał wam, do czego się przytulaliście. Martwa kobieta, podziurawiona waszymi kłami, spoglądająca do was pytająco. Jakby nie rozumiała, co się właściwie stało i dlaczego. To jej krew spożyliście i nią się pobrudziliście. Opieraliście się na niej, przygwoździliście ją do masywnego regału z książkami.
Dotarło do was, że cała sala była wypełniona takowymi regałami, byliście skryci w półmroku. Kiedy jedno z was zerknęło poniędzy półki, ujrzeliście... Ludzi? Pięciu, podobnie do was, rozgryzało kończyny umierającego człowieka, spijając jego vitae. Czterech, w absolutnym szale, walczyło ze sobą na śmierć i życie. Kolejna dwójka, oddalona, przytulała się w przerażeniu, kiedy dotarło do nich, co uczynili. Byli skryci w mroku, daleko od was, a najszybsza droga do nich prowadziła przez pole trwającej rzeźni przez środek pomieszczenia.
Byliście w szoku, ale powoli orientacja wracała, a wraz z nią sposobność do precyzyjnego rozejrzenia się. Cruz, zdałaś sobie sprawę, że na wewnętrznych stronach twoich dłoni zamknęły się rany, na których pozostał ślad po twej krwi. Instynktownie spojrzałaś na swoje stopy, tam również zasklepiły się dziwne, niewiadomego pochodzenia rany. Przez głowę twoich towarzyszy przemknęła myśl: twa jucha smakowicie pachniała.
Nieznajomi zbliżali się, a ludzie, których mijali, dołączali do nich. Przerywali taniec, aby pierw spojrzeć zamglonym wzrokiem na przybyszy, zaś później wpatrywali się na nich oczarowani. Szli jak za pasterzami, w kierunku baru.
Czy kiedykolwiek myśleliście o tym, że byliście inni od ludzi, którzy was otaczali Rosario i Anthony? Czy przez myśl wam przeszła wyższość? Ile razy brutalna siła sprawiła, że dostawałeś to, co chciałeś? Ile to razy przekonywałeś się, iż byłeś otoczony owcami, a ty należałeś do wilków? Za każdym razem, gdy twoja pięść przemieniała twarz ofiary w krwawą miazgę, utwierdzałeś się w tym przekonaniu. Czy byłaś wolna od wpływów i zostałaś kowalem własnego losu? Czy twoja wiedza i wykształcenie, a przede wszystkim doświadczenie i odpowiednie wybory uczyniły cię uświadomioną? Wiedziałaś jak działał system, jak doił szaraków, jak wiele kłamstw sprzedał twojemu pokoleniowi. Walczyłaś przeciw maszynerii rządzących na własnych warunkach i odnosiłaś zwycięstwa. Teraz niewiele to znaczyło.
Tym razem oboje, jednocześnie, poczuliście tylko jedno, gdy wasze oczy napotkały się z zielonym, drapieżnym spojrzeniem kobiety, która chwilę wcześniej skupiła uwagę na tobie, Anthony. Bezradność. W jednym momencie wasze umysły zostały zdruzgotane wolą, która pierw rozniosła w strzępy waszą pamięć. Byliście nadzy wobec potęgi, zupełnie bezsilni. Później zalała was fala emocji, stokroć potężniejsza od ciekawości. Stokroć bardziej odurzająca, niż szczere pożądanie. Przypominaliście zwierzęta, oddane nowej pani. Straciliście kontrolę. Kiedy inna ręka, również kobieca, poczęła was dotykać po twarzy, głęboko na podświadomym poziomie odczuliście przerażenie. To był dotyk potwora, który bawił się z myszkami złapanymi w sidła.
Dołączyliście do pochodu jako bezwolne marionetki.
Arthurze, skaleczyłeś się przez własną nieporadność. Wpatrywałeś się w lustro i zamierzałeś doprowadzić się do porządku, jednakże było to niezwykle trudne, ponieważ pierw musiałeś ominąć kopulujących ze sobą ludzi, naćpanych twardymi narkotykami i hormonami. Nie przejmowali się tobą, jedna parka wyciągnęła do ciebie ręce w geście propozycji dołączenia. Musiałeś przecisnąć się do rogu ściany, aby móc skorzystać z fragmentu lustra, gdyż na umywalce nieopodal siedziała dziewczyna przyjmująca rozkosz od partnera, który na nią napierał.
Momentalnie ludzie przestali uprawiać seks oraz wciągać nosem kokainę, odwrócili głowy do wejścia łazienki, ty również. Spostrzegłeś nadejście mężczyzny ubranego w białożółtą marynarkę. Zboczenie zawodowe natychmiast obudziło w tobie potrzebę zapamiętania wszystkich cech dziwnego jegomościa, ale kiedy zetknąłeś z jego niebieskimi oczami, odpłynąłeś. Kiedy twoja osobowość rozpłynęła się pod wpływem presji przeszywającego spojrzenia mężczyzny, gdy twoja świadomość trafiała do nicości, twoja czaszka niemal wybuchła pod wpływem krzyków pozostałych. Bali się tego, co nadciąga i nic nie mogli z tym zrobić. Później postanowili ci pomóc, każde z nich poczęło wymieniać aspekty wyglądu przybysza, robili to naraz, rycząc ku tobie istny chaos. Kakofonia głosów była torturą, która w końcu cię dobiła. Zniknąłeś, pozostało bezwolne ciało.
Po pewnym czasie cała wasza trójka jedynie zapamiętała urywki klisz filmu pamięci. Maszerowaliście przez tłum karnawału. Weszliście do dużego busa wymalowanego tęczą. W środku grała muzyka. Usłyszeliście rozkazy, poganiali was. Ruszyliście, a wraz z wami, dziesiątki innych ludzi. Później ćpaliście, wy paliliście jakiś szajs, od którego piekło wam gardło, inni pasażerowie wstrzykiwali sobie coś do żył, a jeszcze inni wciągali nosem. Długo jechaliście, ale czuliście się wyśmienicie, bo mogliście towarzyszyć swym panom. W narkotycznej wizji przestrzeń wirowała, dźwięki były spowolnione, nie potrafiliście długo skupić uwagi. Po pewnym czasie bus dotarł do miejsca docelowego. Wyszliście posłusznie. Weszliście do środka przez duże drzwi. Rozlokowali was. Czekaliście z niecierpliwością. Nadeszła wasza kolej. Pocałowali wasze szyje, kłami przebili się przez skórę, odczuliście krótki ból, a potem ekstaza, pełniejsza, niż jakikolwiek zażyty przez was narkotyk, zawładnęła waszymi ciałami. Przeżywaliście wspaniały orgazm, dosięgaliście Boga, w świetle absolutnego pogodzenia się z własnym losem powoli okrywała was ciemność. Powolutku, nieśpiesznie. A kiedy w końcu zawładnęła i nie pozostało nic poza mrokiem.
Umarliście.
Cruz, opadałaś w czarnych wodach, zmierzałaś do dna, do śmierci. Oddalałaś się od wspomnień tworzących taflę wody, a za nią, pod niezwykle cienką granicą, skrywała się powierzchnia oferująca życie. Bezsilna tonęłaś w odmętach, twój kres nadchodził. Czerwona kropla. Przeszyła wodę, emanowała krwawą poświatą pokonującą czerń, zmierzała wprost na ciebie. Zetknęła się z twoimi ustami.
Opadłaś na dnie wieży, wraz z tysiącami innych. Dołączyłaś do masowego grobu bezimiennych martwych, na których spoglądali panowie, władcy, bogowie. Było ich czterech. Pierw splątali cię łańcuchami, później obdarzyli cię mową, której nienawidziłaś i nazwami rodzącymi kłamstwo. Odziali cię w szaty służby, a później wskazali skały, z których miały powstać posągi, świadectwa ich majestatu. Liznęłaś kroplę spływającą po twoich ustach,
Czerń eksplodowała płonieniami. Roztrzaskałaś łańcuchy, wypaliłaś słowa, spaliłaś łachy. Znalazłaś się w środku pożogi trawiącej przestrzeń, języki ognia spopielały wszystko, dając żywot kolejnym ognikom. Odczuwałaś ból, albowiem płonęłaś żywcem. W cierpieniu narodziła się Furia, która okazała się silniejsza od kaźni. Tafla, za którą znajdowało się życie, wyparowywała pod wpływem temperatury, jaką wytwarzałaś. Brutalnie, z impetem, wydostałaś się, a gniew wraz z tobą. Odczułaś zwycięstwo, ale w mgnieniu oka zostało ono wymazane jestestwem zaszczepionym w twej duszy, o którym dopiero zdałaś sobie sprawę po przekroczeniu granicy. To on był źródłem Furii, wraz z nim przebudziłaś się. Zapanował nad tobą Głód.
Arthurze, kroczyłeś doliną, nad którą górowały posągi z roztrzaskanymi licami. Zmierzałeś ku wieży sięgającej niebios i obserwowałeś jak z czterech okien wyskakują osoby płonące żywcem. Z hukiem uderzali w ziemię, rozkruszali się pod wpływem upadku jak sucha skała, po chwili zamieniali się w proch. Nie wiedziałeś czy ktoś ich wypychał czy sami skazywali się na śmierć, ale zapamiętałeś jedno: malował się na nich szok. Przez ogromne wrota dostałeś się do środka, a tam ujrzałeś własne odbicie w lustrze, którego rama sięgała nieba wraz z piekłem. Pod tobą miliardy skazanych na potępienie wyciągali ku tobie powyginane kończyny, czubki ich palców dotykały zwierciadła. Zbawieni leżeli, aby cię dosięgnąć i wciągnąć do siebie, niemniej również mogli jedynie nieznacznie pomuskać lustro. Nie mogłeś odeprzeć od siebie wrażenia, że te wszystkie dusze tworzyły korzenie. A być może... Sieć?
Odnalazłeś swoje odbicie na srebrnej powierzchni. Przyjrzałeś się sobie i nagle pojąłeś, że za moment spłynie na ciebie iluminacja. Wszelkie sekrety znanego ci świata. Wyciągnąłeś rękę ku lustra, a kiedy opuszek palca wskazującego musnął szkło, powstało pęknięcie. Zawyłeś z bólu. Nagle lustro podzieliło się na trzy, w każdym fragmencie znajome ci oczy, które towarzyszyły ci przez całe życie. Upadłeś na kolana. Kolejne pęknięcia, lustro podzieliło się na sześć, a tam pojawiły się oczy, których zupełnie nie znałeś, ale scaliły się z twą jaźnią. Trzask, powstały kolejne i kolejne pęknięcia, a tam kolejne i kolejne spojrzenia. Wraz z każdym uszkodzeniem lustra oświecenie zniekształcało się. Pojąłeś prawdę absolutną, a moment później ogarnęło cię szaleństwo. Pojąłeś, że kiedy przemówisz prawdę, uszy usłyszą jedynie obłęd.
Ze szpar wydostał się karmazynowy dym, błyskawicznie cię on ogarnął. Wraz z prawdą wydostało się coś jeszcze i połączyło się z tobą, nie pochodziło ani z piekła, ani z nieba. Obudził cię Głód.
Doyle, oni klęczeli przed tobą. Każdy z krzyżowców oddawali ci hołd, opierali się na rękojeściach swoich mieczy, z głowami pochylonymi, lekko zwróconymi ku tobie. Siedziałeś na swej maszynie i spoglądałeś na swych poddanych uzbrojonymi w służbę, opancerzonymi wiarą w ciebie. Twą bronią stała się władza, pozłacany miecz, zaś berłem - kurtka z naszywką Prezydent, którą dumnie nosiłeś. Wydałeś rozkaz.
Pierwszy wyruszyłeś, a ryk motocykla poniósł się po ogromnej przestrzeni. Stanowiłeś trzon lancy, zaś każdy z twoich wojowników ją uzupełniał. Wyjechaliście z rozpadającej się wieży, nie patrzyłeś za siebie, niebo płonęło. Przed tobą malował się obraz znienawidzonego wroga. Znałeś go za życia i znalazłeś po śmierci. Jechałeś, a on przeciw tobie. Zawyły przeciążone silniki. Kiedy byłeś coraz bliżej, gdy już ułamek sekundy dzielił cię od rozpoznania jego twarzy, zdałeś sobie sprawę, że ujrzałeś jeźdźca apokalipsy, anioła śmierci. Wystawił przeciw wam kosę, ale ty odpowiedziałeś swym mieczem. Zwycięstwo albo śmierć.
Wydawałeś rozkazy, legiony umarłych starło się w krwawej bitwie. Twoi ludzie padali jak muchy, ale każdy z nich unicestwiał nieprzyjaciela. W końcu pozostałeś sam na sam w walce z aniołem. Pokonywałeś go. Kiedy już rozpierdalałeś gnoja, gdy już twój zamach mieczem przeciął jego skrzydła, zdałeś sobie sprawie, że zniszczyłeś posąg z roztrzaskaną twarzą, na szczycie wieży. Wróciłeś do swojego królestwa, a było ono puste. Pozostała wyłącznie duma, która nie pozwoliła ci umrzeć. Zamknąłeś oczy, pogrążyłeś się w myślach. Serce przestało bić. Uniosłeś powieki, a świat pogrążył Głód.
Pierwsze, co do was dotarło to smak posoki. Byliście cali zakrwawieni, ale czy to była wasza krew? Później pojawiły się dźwięki. Wokół was słyszeliście mlaski rozrywanego mięsa, wrzaski oszalałych i cierpiących, walkę. Trzecim zwiastunem rzeczywistości był zapach. Krew, mnóstwo krwi. Zawitał dotyk, trzymaliście jednocześnie wygasające ciepło. Wzrok pokazał wam, do czego się przytulaliście. Martwa kobieta, podziurawiona waszymi kłami, spoglądająca do was pytająco. Jakby nie rozumiała, co się właściwie stało i dlaczego. To jej krew spożyliście i nią się pobrudziliście. Opieraliście się na niej, przygwoździliście ją do masywnego regału z książkami.
Dotarło do was, że cała sala była wypełniona takowymi regałami, byliście skryci w półmroku. Kiedy jedno z was zerknęło poniędzy półki, ujrzeliście... Ludzi? Pięciu, podobnie do was, rozgryzało kończyny umierającego człowieka, spijając jego vitae. Czterech, w absolutnym szale, walczyło ze sobą na śmierć i życie. Kolejna dwójka, oddalona, przytulała się w przerażeniu, kiedy dotarło do nich, co uczynili. Byli skryci w mroku, daleko od was, a najszybsza droga do nich prowadziła przez pole trwającej rzeźni przez środek pomieszczenia.
Byliście w szoku, ale powoli orientacja wracała, a wraz z nią sposobność do precyzyjnego rozejrzenia się. Cruz, zdałaś sobie sprawę, że na wewnętrznych stronach twoich dłoni zamknęły się rany, na których pozostał ślad po twej krwi. Instynktownie spojrzałaś na swoje stopy, tam również zasklepiły się dziwne, niewiadomego pochodzenia rany. Przez głowę twoich towarzyszy przemknęła myśl: twa jucha smakowicie pachniała.
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
- Arbalest
- Posty: 372
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
— Piękna ścieżka zdrowia, nie ma co. Świetna robota, koleś! — prychnął pogardliwie Tony do broczącego krwią na parkiet okularnika. Smutas czy nie smutas — barmanka wydawała się z tej dwójki bardziej rozmowna. I — przede wszystkim — ciągle obecna. On też zdążył ją już pobieżnie ocenić, choć takiej analizy psychologicznej nie zdołałby przeprowadzić nawet na trzeźwo, nie mówiąc już o stanie nabombienia, kiedy miał w swoich żyłach dobre półtora promila. Albo i więcej. Dlatego „recenzja” była o wiele bardziej... przyziemna.
Fizycznie — nie podobała mu się nawet po wtłoczeniu w siebie takiej ilości alkoholu. Cała ta fryzurka à la typowa Karen, tlenione włosy, tatuaże... Zastanawiał się jak widzi przez te okulary w takiej ciemnicy. Całe to „wyrażanie siebie”, tak popularne w ostatnich latach, jak sobie tłumaczył — nie wychodziło jej na dobre. Zdecydowanie nie jego typ, więc mimo zdrowego upojenia zarywać nawet nie próbował. Chyba na szczęście dla ich obojga.
— To jeden z tych gównianych seriali od Netflixa? — strzelił na ślepo, bo o ile on nie oglądał, to cała tłuszcza, składająca się na ogół obywateli USA, oglądała już chętnie. Z całym politycznie poprawnym dobrodziejstwem inwentarza jakie ta platforma niosła. — Frajerów zawsze łatwo się skubało. Dlatego są frajerami. To akurat nie zmieniło się od zarania dziejów.
Było jednak coś co mu w niej imponowało — charakter. Barmanki zwykle takie były, gdzie by nie pójść — obyte z każdym rodzajem człowieka. Smutas, czy członek gangu motocyklowego — bez znaczenia. Różnica była taka, że te barmanki, które znał, wiedziały przeważnie kim był i czym się zajmuje. Na tyle, żeby wiedzieć, że nie należy go wkurwiać. Rosario uchodziło właśnie na sucho coś co na sucho uszłoby niewielu.
— Masz jaja, kobieto. Nie pamiętam kiedy tak ktoś ostatnio do mnie mówił i nie skończył z ryjem w betonie — odpowiedział jej odsuwając od siebie szklankę po drinku. W odróżnienia od tej okularnika — całą. — Kochanka. Przyszła — palnął zawadiacko na sam koniec i były to ostatnie słowa, które wypowiedział z jakąkolwiek świadomością.
Wszystko co działo się potem przypominało już tylko pijany wid, w którym główną rolę grała zielonooka piękność. Piękność pod każdym względem, jakby sam Anioł Pański zstąpił na Ziemię pod żeńską postacią i przechadzał się po niegodnym swych stóp klubie NOLA-X. Nie liczyło się, że Doyle zatracał całe swoje jestestwo, w pełni oddawał się kobiecie jak ostatni nieudacznik, odrzucając to kim był jeszcze przed chwilą. Był jak pies, skamlący o chociaż sekundę jej uwagi. O to, żeby chociaż przyjęła do wiadomości, że istnieje, stoi obok, gdy w tym samym czasie on adorował ją całym sobą, jakby świat wokół nie istniał. Zrobiłby dla niej wszystko — każde polecenie wykonywał bez słowa sprzeciwu. „Wsiądź do busa. Szybciej! Sztachnij się. Wysiądź z busa. Idź tam. Stań tam.”, w końcu „odchyl głowę do tyłu”.
Umarł z uśmiechem na twarzy.
Ale to nie był koniec. Gdzieś w odmętach jego jeszcze nie do końca pozbawionego świadomości umysłu rozgorzała bitwa. Krzyżowcy, jego bracia, u jego boku, w starciu z... siłami zła? A może to były siły dobra, a to oni reprezentowali demony? Tak, to by się zgadzało. Motocykl ruszył prosto, a na skrzydłach miał swych towarzyszy, jadących na wroga razem z nim, by walczyć i umierać na jego skinienie. Jak szarża kawalerii Picketta pod Gettysburgiem, o której czytał jeszcze za młodu. On sam stanął naprzeciw Aniołowi Śmierci, który z każdą sekundą zaczynał przypominać mu o nim. Angels... Los musiał mu chyba płatać figle, bo czarnoskóry motocyklista z 219 Riderz MC, którego sprał jeszcze w 2019 na międzyklubowych, podziemnych walkach, aniołem był chyba tylko z nazwiska. Nie, to nie mogły być siły dobra. Jeśli ktoś taki miałby zostać aniołem - śmierci czy nie - to Bogu poskręcałoby chyba kiszki ze śmiechu.
Zwycięstwo albo śmierć! Ale potem... potem była już tylko pustka. A potem się obudził.
Krew, zapach krwi. Dlaczego pachniała tak... dobrze? Odgłosy szamotaniny... nie, nie szamotaniny. Mlaskanie, jakby ktoś coś pożerał... albo wysysał. W końcu kobieca twarz, którą Doyle trzymał mocnym chwytem za szyję. A raczej to co z tej szyi zostało, bo okolice miejsca gdzie miała żyłę szyjną wyglądały jak krwawy strzęp. Widział wcześniej ciała. Głowy talibów, które pękały jak arbuzy od ciężkich pocisków Lapua Magnum. Trupy zaskoczonych gangsterów z „ośki”, z korpusami podziurawionymi jak sito od broni maszynowej. Nawet dziwki z twarzami ubitymi na pulpę przez sadystycznych klientów, którzy mieli zupełnie inne zdanie co do tego co należy robić z płcią przeciwną podczas takich spotkań. Ale nigdy jeszcze nie widział ciała opróżnionego z krwi do tego stopnia. Ponurej skorupy, która nie dalej jak kilka godzin temu przechadzała się pewnie wśród tłumów świętujących Mardi Gras...
Odepchnął od siebie pozbawionego płynów ustrojowych trupa, zostawiając go albo na ziemi, albo w objęciach któregoś z towarzyszącej mu dwójki.
— Co do kurwy...?! — wycharczane pytanie było jedynym na jakie mógł się chwilowo zdobyć.
Potrzebował chwili, by dojść do pełni zmysłów, ale już zanim to się stało wyczuł tą która mogłaby się stać jego następną ofiarą. Po raz kolejny zignorował obecnego obok blondyna od pigułek (tym razem — na jego szczęście), a wzrok powędrował do znanej mu już barmanki. Instynkt kazał mu zrobić z nią to co zrobił z martwą już dziewczyną, ale tym razem był już przy zmysłach. Opanował się, próbując najpierw ustalić gdzie się znajduje i co tu robi, a dopiero później... czym właściwie się stał.
Oprócz nich dostrzegł jeszcze trzy grupy osób, w tym dwie większe od ich trójki. Na szczęście obie zajęte, w tym jedną walcząca między sobą. Nie zamierzał im w tym przeszkadzać. Trzecia była nie tylko mniejsza, ale też nie stanowiła żadnego zagrożenia, a przynajmniej na to wyglądało.
Spodziewając się, że zaraz będzie musiał walczyć o życie — czy też coś co z niego zostało — sięgnął do paska, próbując wymacać swój pistolet. Wcześniej nie miał przy sobie innej broni, więc gdyby go zgubił — będzie musiał tłuc pięściami, pytanie tylko na ile będzie to skuteczne przeciwko temu... czemuś. Choć przez jego umysł przemknęła myśl, że cierpiał obecnie na podobną przypadłość. Wciąż — było ich więcej, samotny atak nie wchodził w grę.
— Żyjecie, ludzie? — wyszeptał do obecnej obok dwójki. Być może będzie musiał z nimi walczyć, ale na ten moment zapowiadało się, że jedzie z nimi na jednym wózku. W kupie mieli przynajmniej jakieś szanse...
Fizycznie — nie podobała mu się nawet po wtłoczeniu w siebie takiej ilości alkoholu. Cała ta fryzurka à la typowa Karen, tlenione włosy, tatuaże... Zastanawiał się jak widzi przez te okulary w takiej ciemnicy. Całe to „wyrażanie siebie”, tak popularne w ostatnich latach, jak sobie tłumaczył — nie wychodziło jej na dobre. Zdecydowanie nie jego typ, więc mimo zdrowego upojenia zarywać nawet nie próbował. Chyba na szczęście dla ich obojga.
— To jeden z tych gównianych seriali od Netflixa? — strzelił na ślepo, bo o ile on nie oglądał, to cała tłuszcza, składająca się na ogół obywateli USA, oglądała już chętnie. Z całym politycznie poprawnym dobrodziejstwem inwentarza jakie ta platforma niosła. — Frajerów zawsze łatwo się skubało. Dlatego są frajerami. To akurat nie zmieniło się od zarania dziejów.
Było jednak coś co mu w niej imponowało — charakter. Barmanki zwykle takie były, gdzie by nie pójść — obyte z każdym rodzajem człowieka. Smutas, czy członek gangu motocyklowego — bez znaczenia. Różnica była taka, że te barmanki, które znał, wiedziały przeważnie kim był i czym się zajmuje. Na tyle, żeby wiedzieć, że nie należy go wkurwiać. Rosario uchodziło właśnie na sucho coś co na sucho uszłoby niewielu.
— Masz jaja, kobieto. Nie pamiętam kiedy tak ktoś ostatnio do mnie mówił i nie skończył z ryjem w betonie — odpowiedział jej odsuwając od siebie szklankę po drinku. W odróżnienia od tej okularnika — całą. — Kochanka. Przyszła — palnął zawadiacko na sam koniec i były to ostatnie słowa, które wypowiedział z jakąkolwiek świadomością.
Wszystko co działo się potem przypominało już tylko pijany wid, w którym główną rolę grała zielonooka piękność. Piękność pod każdym względem, jakby sam Anioł Pański zstąpił na Ziemię pod żeńską postacią i przechadzał się po niegodnym swych stóp klubie NOLA-X. Nie liczyło się, że Doyle zatracał całe swoje jestestwo, w pełni oddawał się kobiecie jak ostatni nieudacznik, odrzucając to kim był jeszcze przed chwilą. Był jak pies, skamlący o chociaż sekundę jej uwagi. O to, żeby chociaż przyjęła do wiadomości, że istnieje, stoi obok, gdy w tym samym czasie on adorował ją całym sobą, jakby świat wokół nie istniał. Zrobiłby dla niej wszystko — każde polecenie wykonywał bez słowa sprzeciwu. „Wsiądź do busa. Szybciej! Sztachnij się. Wysiądź z busa. Idź tam. Stań tam.”, w końcu „odchyl głowę do tyłu”.
Umarł z uśmiechem na twarzy.
Ale to nie był koniec. Gdzieś w odmętach jego jeszcze nie do końca pozbawionego świadomości umysłu rozgorzała bitwa. Krzyżowcy, jego bracia, u jego boku, w starciu z... siłami zła? A może to były siły dobra, a to oni reprezentowali demony? Tak, to by się zgadzało. Motocykl ruszył prosto, a na skrzydłach miał swych towarzyszy, jadących na wroga razem z nim, by walczyć i umierać na jego skinienie. Jak szarża kawalerii Picketta pod Gettysburgiem, o której czytał jeszcze za młodu. On sam stanął naprzeciw Aniołowi Śmierci, który z każdą sekundą zaczynał przypominać mu o nim. Angels... Los musiał mu chyba płatać figle, bo czarnoskóry motocyklista z 219 Riderz MC, którego sprał jeszcze w 2019 na międzyklubowych, podziemnych walkach, aniołem był chyba tylko z nazwiska. Nie, to nie mogły być siły dobra. Jeśli ktoś taki miałby zostać aniołem - śmierci czy nie - to Bogu poskręcałoby chyba kiszki ze śmiechu.
Zwycięstwo albo śmierć! Ale potem... potem była już tylko pustka. A potem się obudził.
Krew, zapach krwi. Dlaczego pachniała tak... dobrze? Odgłosy szamotaniny... nie, nie szamotaniny. Mlaskanie, jakby ktoś coś pożerał... albo wysysał. W końcu kobieca twarz, którą Doyle trzymał mocnym chwytem za szyję. A raczej to co z tej szyi zostało, bo okolice miejsca gdzie miała żyłę szyjną wyglądały jak krwawy strzęp. Widział wcześniej ciała. Głowy talibów, które pękały jak arbuzy od ciężkich pocisków Lapua Magnum. Trupy zaskoczonych gangsterów z „ośki”, z korpusami podziurawionymi jak sito od broni maszynowej. Nawet dziwki z twarzami ubitymi na pulpę przez sadystycznych klientów, którzy mieli zupełnie inne zdanie co do tego co należy robić z płcią przeciwną podczas takich spotkań. Ale nigdy jeszcze nie widział ciała opróżnionego z krwi do tego stopnia. Ponurej skorupy, która nie dalej jak kilka godzin temu przechadzała się pewnie wśród tłumów świętujących Mardi Gras...
Odepchnął od siebie pozbawionego płynów ustrojowych trupa, zostawiając go albo na ziemi, albo w objęciach któregoś z towarzyszącej mu dwójki.
— Co do kurwy...?! — wycharczane pytanie było jedynym na jakie mógł się chwilowo zdobyć.
Potrzebował chwili, by dojść do pełni zmysłów, ale już zanim to się stało wyczuł tą która mogłaby się stać jego następną ofiarą. Po raz kolejny zignorował obecnego obok blondyna od pigułek (tym razem — na jego szczęście), a wzrok powędrował do znanej mu już barmanki. Instynkt kazał mu zrobić z nią to co zrobił z martwą już dziewczyną, ale tym razem był już przy zmysłach. Opanował się, próbując najpierw ustalić gdzie się znajduje i co tu robi, a dopiero później... czym właściwie się stał.
Oprócz nich dostrzegł jeszcze trzy grupy osób, w tym dwie większe od ich trójki. Na szczęście obie zajęte, w tym jedną walcząca między sobą. Nie zamierzał im w tym przeszkadzać. Trzecia była nie tylko mniejsza, ale też nie stanowiła żadnego zagrożenia, a przynajmniej na to wyglądało.
Spodziewając się, że zaraz będzie musiał walczyć o życie — czy też coś co z niego zostało — sięgnął do paska, próbując wymacać swój pistolet. Wcześniej nie miał przy sobie innej broni, więc gdyby go zgubił — będzie musiał tłuc pięściami, pytanie tylko na ile będzie to skuteczne przeciwko temu... czemuś. Choć przez jego umysł przemknęła myśl, że cierpiał obecnie na podobną przypadłość. Wciąż — było ich więcej, samotny atak nie wchodził w grę.
— Żyjecie, ludzie? — wyszeptał do obecnej obok dwójki. Być może będzie musiał z nimi walczyć, ale na ten moment zapowiadało się, że jedzie z nimi na jednym wózku. W kupie mieli przynajmniej jakieś szanse...
Ostatnio zmieniony 24 cze 2022, 15:43 przez Arbalest, łącznie zmieniany 1 raz. Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 349
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
- Skarbie – powtórzył za nią, choć był świadomy, że barmanka ma jedynie taką manierę zwracania się do klientów, że nie był w tym wszystkim wyjątkowym, że nawet nie zapamięta go po całej tej imprezie. Że jak przyjdzie za kilka dni, żeby rzeczywiście cyknąć fotki na swoją stronę, będzie zdziwiona jego wizytą. W takich sytuacjach nie radził sobie najlepiej. Był jednak o wiele bardziej zaradny w kontaktach społecznych niż na początku terapii. Do doktora Michaela Warrona, certyfikowanego psychoterapeuty ericksonowskiego, chodził już od kilku lat, w sumie będzie to już z osiem, a zawdzięcza mu bardzo dużo. Przede wszystkim pewność siebie, ukończenie studiów, znalezienie obecnej pracy i swój pierwszy związek. Przynajmniej tak twierdził. Ciężko było mu dostrzec w tym wszystkim również swoje osiągnięcia.
Warunki w toalecie przerosły jego najśmielsze oczekiwania. Liczbą seksu, twardych narkotyków i wszechobecnego brudu, nie mieściła się mu w głowie. Totalna bezwstydność i niepohamowana rządza była czymś nie do pomyślenia dla Arthura. Wszelkie nieakceptowane popędy, zakopywał głęboko w swojej nieświadomości, poza zasięgiem swojego wzroku. Brutalność, bezwzględność i nienawiść przyjmowała twarz niewinnego chłopca, a dzika namiętność i pociąg do używek kryła się za maską imprezowicza. Żadna z nich jednak nie potrafiła scalić się w jedną całość. Dlatego był jak wiele osób w jednym ciele. Każda równie bezradna i nieświadome tego, co zaraz się wydarzy. W danse macabre powędrował za orszakiem, zupełnie bezwolnie uczestnicząc w zbiegowisku, upychając się w busie, zażywając jakieś substancje obcego pochodzenia, a później poddając się śmiertelnemu pocałunkowi.
Umarł z przerażeniem na twarzy. *** „Pan jest moim pasterzem. […] Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza.” - mimowolnie powtarzały jego usta, z których jednak nie wydobywał się żaden dźwięk. Zmierzał do górującej nad wszystkim strzelistej wieży. Arthur nie był wierzący, ale psalm nieraz obijał się o jego uszy, a teraz samoistnie wypłynął na wierzch jego świadomości. Coś mu podpowiadało, że to nie bóg był jego pasterzem. A wyskakujące z okien ciała, zamieniające się w żywe pochodnie, aby po chwili zmienić się w proch, były jedynie potwierdzeniem jego przeczucia. A więc trafiłem do piekła przemknęło mu przez myśl, otwierając ogromne wrota, które ze skrzypnięciem rozpostarły się jak bezdenna otchłań.
W dziwnej ekstazie, szaleństwie, oświeceniu odnalazł siebie na lustrzanej tafli. Był tam każdym sobą. Był zupełnie inny niż ten, którego na co dzień obserwuje. Pełniejszy. Prawdziwszy. A przede wszystkim patrzący prosto w swoje oczy. Nie spuszczającym wzroku, nie uciekającym od problemów i trudnych doświadczeń. Najprawdziwszym sobą. Tym którym by chciał się stać. I wtedy dotknął lustra i cały czar prysł. Z każdego fragmentu patrzył on sam, ale za każdym razem inny. Znajomy. Ten codzienny. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Id, ego i superego. Tanatos i eros. Wszystkie patrzące na niego z opiekuńczością i nienawiścią. Wtedy upadł, a lustro podzieliło się na kolejne elementy. Było tam więcej oczu. Nieznajomych, niebezpiecznych, przerażających. Nie… nie były to oczy, a ślepia wygłodniałych bestii. Nieoswojonych. Wtedy Arthur złapał się za głowę, wyrywając sobie włosy i zaczął krzyczeć. Był to krzyk przeraźliwy, przenikający, obezwładniający. Pochodzący z trzewi. Utożsamiający najbardziej pierwotny strach, który był zapisany w genach człowieka. Gen szaleństwa. *** Wynurzył się z ciemnej głębiny wód, do których nie dochodziło światło słoneczne. Ostatnie co pamiętał to wartki nurt Missisipi. Chociaż powolne przebłyski pamięci składały się w całość. Wyłowili go na brzeg, gdzie prawie się utopił. Świeciły niebiesko-czerwone światła karetki. Jakiś ratownik w ciemnym typowo arabskim zaroście prowadził mu masaż serca. Krztusił się. Wyrzygał wodę. Był na rauszu. Nie. To wszystko już minęło. Upłynęło wiele lat od tamtego wydarzenia, wiele imprez, wiele romansów, wiele nieodpowiedzialnych decyzji, ale za każdym razem budził się w ten sam fatalny sposób. Wynurzając się z wody, jak jakaś pierdolona Nefretere czy tam Afrodyta, jeden chuj.
Blondas nie przypominał już tego samego smutasa, który odstawał od pozostałej klienteli klubu. To nie przez brak okularów i zmierzwione włosy, które były zabarwione jeszcze ciepłą czerwienią. W jego rysach twarzy zaszła zmiana. Przypominał swojego brata bliźniaka o bardziej luzackim uśmiechu i oczach patrzących zawadiacko na świat. Gdybyś minął go na ulicy, nie pomyliłbyś go z Arthurem. Z pewnością już teraz usłyszał byś jego głębokie Siemanko, jestem Cedric , ale go zemdliło.
Zrzygał się. Teraz faktycznie. Ale to nie była woda, tylko krew. Spojrzał na swoje dłonie, które były utaplane w osoczu. Z pewnością laski, w której nadgarstek przed chwilą był wgryziony. Rozejrzał się. Co się tutaj odjebało?! Pokurwiło Cię do reszty Arthur?! Odsunął się od leżących zwłok kobiety, przy których były jeszcze jakieś dwie całkiem ruchliwe osoby. W innej sytuacji zwróciłby uwagę na ich aparycję. Ale mordy mieli ufajdane krwią. Przypominali dzieci, bawiące się jedzeniem. Tylko że oni wpierdalali człowieka. Popaprańcy. Tych zjebów było więcej. Jedni tulili się do siebie w przerażeniu, inni walczyli jak zwierzęta o padlinę. Wytarł twarz o rękaw marynarki. Ponury styl. Wyglądam w tych szmatach jak emerytowany wykładowca Louisiana State University.
Nie to jednak było teraz problemem. Uderzając plecami o regał z książkami, a tym samym powodując niemały hałas, wyciągnął intuicyjne zza paska pistolet. I nie pomylił się, Arthur był przezorny. Odbezpieczył colta i z pewną gangsterką manierą, zupełnie niepasującą do wcześniejszej swojej odsłony, wymierzył w kurwiącego typa. Po chwili zmienił cel na dziewczynę, a ostatecznie wymierzył broń w bestie znajdujące się w oddali. Nie mógł się zdecydować, kogo będzie musiał zastrzelić jako pierwszego, i czy w ogóle będzie musiał kogoś zabić.
- Ja pierdole. Co to za pojebana sekta ziomuś? – na swój sposób potwierdził, że żyje, choć nie do końca była to prawda. Dwójka znajomych z baru mogła zauważyć, że brzmienie głosu blondyna zmieniło się. Miał kanadyjski akcent i jakąś przyjemną nutę w brzmieniu, nawet jak przeklinał.
Powędrował wzrokiem za spojrzeniem Doyle’a, który poszukiwał drogi ucieczki, ale nadal czujnie obserwując pozostałych członków wykurwistej imprezy kanibalów. Zauważył zagubienie w jego oczach. To samo, które drażniło jego klatkę piersiową. Cholera. Miał uczucie, jakby serce mu zupełnie zamarło. Był przerażony, ale też gotowy do naciśnięcia spust w każdym momencie i wypalenia w stronę każdego debila, który zbliży się w jego kierunku. Nie zabił nigdy człowieka. Strzelać nauczył się na strzelnicy. W grach video zabijanie było proste, a on czuł się jak w jakimś horror-survivalu. Rozłupie dzisiaj parę łbów, żeby przejść do następnego poziomu.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Nie słuchała go już. Patrzyła. I czuła, jak po skórze wzdłuż kręgosłupa przebiega jej elektryzujący dreszcz — od mózgu aż po sam koniec dupy. Paraliżując lędźwie, blokując kończyny, utrudniając oddychanie. To, co rozgrywało się na jej oczach, nie było normalne, nie było naturalne. Było totalnie popierdolone. Jak teorie płaskoziemców, jak obrońcy życia poczętego, jak, kurwa, Boysi Ennisa. Kim była ta zielonooka dziwka, która weszła do JEJ klubu jak do siebie i robiła z nimi wszystkimi, co chciała? Po co, a przede wszystkim: JAKIM PRAWEM? Rosario zdążyła wcisnąć przycisk pager’a nim przepadła w tej malachitowej toni, gdzie czas zdawał się nie istnieć, a myśli rozpływały się jak lukier na gorącym donucie. Zdało jej się jednak, że w tłumie wlokącym się za dziwnymi gośćmi mignęła jej glaca Bubasa. Gdzieś bardzo, bardzo głęboko, na samym dnie swej rogatej duszy panna de la Cruz poczuła szarpnięcie, silne i słabe jednocześnie, jak ostatnie wierzgnięcie umierającego wbrew własnej woli zwierzęcia. To był także jej ostatni przebłysk świadomości. Potem się poddała, nie potrafiąc się oprzeć. I nienawidziła się za to.
Umarła wkurwiona.
We śnie Rosario zwykle odnajdywała spokój i ukojenie, wytchnienie po długich, męczących godzinach jawy. Ale nie tym razem. Jej ciało płonęło jak pochodnia, myśli układały się w jeden wielki skowyt, dusza... Duszy nie było. Spopieliła się w szalejącej pożodze, użyźniła jakąś przeklętą, plugawą ziemię. Albo rozwiało ją na cztery strony świata. Byłaby zupełnie pusta w środku, gdyby nie to Coś, co pęczniało w niej niczym rak. Paliło i rozrywało od środka. Chciała to z siebie wyrzucić, wyszarpać, wydrzeć pazurami i wdeptać w ziemię. Nie potrafiła. Frustracja tylko podsycała gorejący w jej wnętrzu ogień, aż w końcu płomienie ją pochłonęły.
Skonsumowały, jak ona krew z nadgarstka jakiejś kobiety. Obecnie martwej tak, że bardziej było nie sposób.
— Ay dios mío...! — szepnęła do siebie przerażona w języku matki i odsunęła się ze wstrętem od zmaltretowanych zwłok. Spojrzała na swoje ręce, po łokcie umazane juchą, jakby mieszała nimi sok pomidorowy Anjelici w chacie na obrzeżach południowej Noli. Widząc zasklepiające się po wewnętrznej stronie dłoni rany, potarła jedną o drugą, jakby chciała zetrzeć brud. Nie podziałało. Kiedy odruch nakazał jej zerknąć w dół, dostrzegła, że jej białe conversy nie tylko nasiąknęły krwią, ale również nią przesiąknęły.
Nic z tego nie rozumiała.
— Co? — drgnęła, słysząc znajomy głos. Chyba znajomy. Nie była pewna, w głowie miała zupełny mętlik. — Nie nazwałabym tego życiem. Co tu się odpierdala, na rany Chrystusa? Gdzie my jesteśmy?
Drżącą ręką zdjęła okulary, by lepiej widzieć w półmroku, i od razu tego pożałowała. Odruch wymiotny był natychmiastowy, ale skończyło się na suchych torsjach. Albo jej nowy lokator nie chciał zwracać dopiero co zdobytej kolacji, albo Rosario intuicyjnie czuła, że to dzięki krwi przestała płonąć. Agonia wyparowała, pozostawiając po sobie tylko bolesne blizny i metaliczny posmak w ustach.
— Ciszej, kurwa! — syknęła do drugiego ze swoich współbiesiadników. Słodkie przydomki wsiąknęły w wykładzinę z hektolitrami posoki, przepadły gdzieś razem z brakiem zrozumienia sytuacji i fragmentami okaleczonych ciał, rozrzuconymi w półmroku sali. Wymachujący gnatem blondyn wyglądał równie znajomo, jak tykowaty żartowniś. Tylko dlaczego...?
Klub. Teraz sobie przypomniała.
Ale dlaczego smutas mówił i zachowywał się zupełnie inaczej niż wcześniej? A może źle go przeczytała? Pomyliła się w ocenie? Zamieszanie tuż za regałem przerwało te jałowe i irrelewantne w chwili obecnej rozważania.
— Spierdalajmy stąd, co? — zaproponowała, z dwojga złego trzymając się bliżej Świętego od Pedałów. Odmieniony blondas wzbudzał w Rosario niejasny niepokój, znacznie większy niż kiedykolwiek zdolny byłby wygenerować nabuzowany homofob-kryptogej.
Umarła wkurwiona.
We śnie Rosario zwykle odnajdywała spokój i ukojenie, wytchnienie po długich, męczących godzinach jawy. Ale nie tym razem. Jej ciało płonęło jak pochodnia, myśli układały się w jeden wielki skowyt, dusza... Duszy nie było. Spopieliła się w szalejącej pożodze, użyźniła jakąś przeklętą, plugawą ziemię. Albo rozwiało ją na cztery strony świata. Byłaby zupełnie pusta w środku, gdyby nie to Coś, co pęczniało w niej niczym rak. Paliło i rozrywało od środka. Chciała to z siebie wyrzucić, wyszarpać, wydrzeć pazurami i wdeptać w ziemię. Nie potrafiła. Frustracja tylko podsycała gorejący w jej wnętrzu ogień, aż w końcu płomienie ją pochłonęły.
Skonsumowały, jak ona krew z nadgarstka jakiejś kobiety. Obecnie martwej tak, że bardziej było nie sposób.
— Ay dios mío...! — szepnęła do siebie przerażona w języku matki i odsunęła się ze wstrętem od zmaltretowanych zwłok. Spojrzała na swoje ręce, po łokcie umazane juchą, jakby mieszała nimi sok pomidorowy Anjelici w chacie na obrzeżach południowej Noli. Widząc zasklepiające się po wewnętrznej stronie dłoni rany, potarła jedną o drugą, jakby chciała zetrzeć brud. Nie podziałało. Kiedy odruch nakazał jej zerknąć w dół, dostrzegła, że jej białe conversy nie tylko nasiąknęły krwią, ale również nią przesiąknęły.
Nic z tego nie rozumiała.
— Co? — drgnęła, słysząc znajomy głos. Chyba znajomy. Nie była pewna, w głowie miała zupełny mętlik. — Nie nazwałabym tego życiem. Co tu się odpierdala, na rany Chrystusa? Gdzie my jesteśmy?
Drżącą ręką zdjęła okulary, by lepiej widzieć w półmroku, i od razu tego pożałowała. Odruch wymiotny był natychmiastowy, ale skończyło się na suchych torsjach. Albo jej nowy lokator nie chciał zwracać dopiero co zdobytej kolacji, albo Rosario intuicyjnie czuła, że to dzięki krwi przestała płonąć. Agonia wyparowała, pozostawiając po sobie tylko bolesne blizny i metaliczny posmak w ustach.
— Ciszej, kurwa! — syknęła do drugiego ze swoich współbiesiadników. Słodkie przydomki wsiąknęły w wykładzinę z hektolitrami posoki, przepadły gdzieś razem z brakiem zrozumienia sytuacji i fragmentami okaleczonych ciał, rozrzuconymi w półmroku sali. Wymachujący gnatem blondyn wyglądał równie znajomo, jak tykowaty żartowniś. Tylko dlaczego...?
Klub. Teraz sobie przypomniała.
Ale dlaczego smutas mówił i zachowywał się zupełnie inaczej niż wcześniej? A może źle go przeczytała? Pomyliła się w ocenie? Zamieszanie tuż za regałem przerwało te jałowe i irrelewantne w chwili obecnej rozważania.
— Spierdalajmy stąd, co? — zaproponowała, z dwojga złego trzymając się bliżej Świętego od Pedałów. Odmieniony blondas wzbudzał w Rosario niejasny niepokój, znacznie większy niż kiedykolwiek zdolny byłby wygenerować nabuzowany homofob-kryptogej.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
- Lasota
- Posty: 296
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
The Little Piggy
Hawkeye, zdążyłeś się zorientować w sytuacji. Wypatrzyłeś względnie prostą drogę do recepcji przypominającą marmurowy mur na wysokość pół metra, w kształcie odwróconej litery U. Za nią znajdowało się biurko, komputer i szuflady na dokumenty. Za samą recepcją znajdowały się drzwi zamknięte na czytnik magnetyczny. Dzięki swojemu wyszkoleniu wojskowemu potrafiłbyś pokazać reszcie, jak bezszelestnie tam dotrzeć. Jeśli wybrałbyś przeciwny kierunek, w stronę głównego holu, to zdawałeś sobie sprawę, że przemieszczanie się w mroku, blisko ścian i regałów na książki zmaksymalizowałoby waszą szansę na uniknięcie konfliktu, o ile nikt nie spostrzegłby was w cieniu.
Nie mieliście wiele czasu na to, aby zrozumieć swoją sytuację, ponieważ wydarzyły się następujące zdarzenia: piątka potworów zakończyła swój posiłek. Nagle świadomość powróciła do nich jak grom z jasnego nieba. Pierwsza postać złapała się za głowę i zaczęła krzyczeć w przerażeniu. Druga, smuklejsza i chudsza, w panice wybiegła w kierunku głównej sali. Trzecia, dobrze zbudowana i wysoka, spoglądała tępym wzrokiem przed siebie, jakby nie dotarło jeszcze do niej, gdzie się znajdowała i co się działo. Czwarta, przypominająca żywą szafę, zerknęła na walkę dziejącą się niedaleko ich położenia.
— Boże! MÓJ BOŻE! — zagrzmiał głos Bubasa, ochroniarza klubu NOLA-X.
Batalia potworów rozwinęła się. Jeden z nich odleciał w waszą stronę pod wpływem ciosu zwalistego niczym drzewo napastnika. Gigant rozszarpał na strzępy pozostałych oponentów, dźwięk rozrywanej skóry i łamanych kości przeszył wasze uszy.
— Nandu! Zatrzymaj się! Nie! — Ostatnie, co ujrzał Bubas to kły, które oderwały mu skórę wraz nosem od czaszki. Jego kolega w szale właśnie pozbawiał go życia. Po sekundzie padł na ziemię, przygnieciony potężnym ciężarem bestii. Po drugiej sekundzie facjata powalonego przestała istnieć, a potwór zaczął delektować się szyją. Z mlaskiem oderwał on fragment skóry wraz z łańcuchem, nie posmakowało mu, bo wypluł pozłacane ochłapy na ziemię.
Nie obserwowaliście dłużej poczynania giganta, gdyż zarejestrowaliście ruch blisko was. Podniósł się na czworaka kształt. Słabe światło księżyca ujawniło osobnika. Świńska maska częściowa zasłaniała głowę, bo usta były odkryte. Uśmiechały się w dzikim, nieludzkich wyrazie, odsłaniając dwie pary kłów ostrych jak sztylety. Jedno świńskie oczko zostało wyłupane, odkrywając rozszalałe spojrzenie. Lateksowe wdzianko brudziła krew. Świnia zamierzała zaatakować Nandu, ale hałas wywołany przez ciebie, Arthur, ją zaintrygował.
Momentalnie wyskoczyła, lądując z kocią gracją na szczycie regału, pod którym znaleźliście schronienie. Półki zachybotały pod wpływem ciężaru. Urocze oczko świnki i diaboliczne oko szaleńca skupiło się na tobie, Rosario. Zdałaś sobie sprawę, że obrało cię za cel.
Wystrzały. Huk poniósł się po całym budynku.
Arthurze, trafiłeś poczwarę prosto w odsłonięte oko, kiedy ta była w locie. Pocisk spenetrował czaszkę i mózg, zaś miejsce trafienia stało się czerwoną breją. Ciało zwaliło się na ciebie, Cruz. Martwe...?
Nie, bo nagle złapało cię oburącz za barki, dociskając do ziemi i siedząc okrakiem na tobie. Napastnik, z podziurawionym mózgiem, dalej był żwawy i silny. Zamierzał cię pocałować kłami, przy okazji próbując oderwać usta od twojej twarzy. Mieliście sekundy na reakcję.
Nie mieliście wiele czasu na to, aby zrozumieć swoją sytuację, ponieważ wydarzyły się następujące zdarzenia: piątka potworów zakończyła swój posiłek. Nagle świadomość powróciła do nich jak grom z jasnego nieba. Pierwsza postać złapała się za głowę i zaczęła krzyczeć w przerażeniu. Druga, smuklejsza i chudsza, w panice wybiegła w kierunku głównej sali. Trzecia, dobrze zbudowana i wysoka, spoglądała tępym wzrokiem przed siebie, jakby nie dotarło jeszcze do niej, gdzie się znajdowała i co się działo. Czwarta, przypominająca żywą szafę, zerknęła na walkę dziejącą się niedaleko ich położenia.
— Boże! MÓJ BOŻE! — zagrzmiał głos Bubasa, ochroniarza klubu NOLA-X.
Batalia potworów rozwinęła się. Jeden z nich odleciał w waszą stronę pod wpływem ciosu zwalistego niczym drzewo napastnika. Gigant rozszarpał na strzępy pozostałych oponentów, dźwięk rozrywanej skóry i łamanych kości przeszył wasze uszy.
— Nandu! Zatrzymaj się! Nie! — Ostatnie, co ujrzał Bubas to kły, które oderwały mu skórę wraz nosem od czaszki. Jego kolega w szale właśnie pozbawiał go życia. Po sekundzie padł na ziemię, przygnieciony potężnym ciężarem bestii. Po drugiej sekundzie facjata powalonego przestała istnieć, a potwór zaczął delektować się szyją. Z mlaskiem oderwał on fragment skóry wraz z łańcuchem, nie posmakowało mu, bo wypluł pozłacane ochłapy na ziemię.
Nie obserwowaliście dłużej poczynania giganta, gdyż zarejestrowaliście ruch blisko was. Podniósł się na czworaka kształt. Słabe światło księżyca ujawniło osobnika. Świńska maska częściowa zasłaniała głowę, bo usta były odkryte. Uśmiechały się w dzikim, nieludzkich wyrazie, odsłaniając dwie pary kłów ostrych jak sztylety. Jedno świńskie oczko zostało wyłupane, odkrywając rozszalałe spojrzenie. Lateksowe wdzianko brudziła krew. Świnia zamierzała zaatakować Nandu, ale hałas wywołany przez ciebie, Arthur, ją zaintrygował.
Momentalnie wyskoczyła, lądując z kocią gracją na szczycie regału, pod którym znaleźliście schronienie. Półki zachybotały pod wpływem ciężaru. Urocze oczko świnki i diaboliczne oko szaleńca skupiło się na tobie, Rosario. Zdałaś sobie sprawę, że obrało cię za cel.
Wystrzały. Huk poniósł się po całym budynku.
Arthurze, trafiłeś poczwarę prosto w odsłonięte oko, kiedy ta była w locie. Pocisk spenetrował czaszkę i mózg, zaś miejsce trafienia stało się czerwoną breją. Ciało zwaliło się na ciebie, Cruz. Martwe...?
Nie, bo nagle złapało cię oburącz za barki, dociskając do ziemi i siedząc okrakiem na tobie. Napastnik, z podziurawionym mózgiem, dalej był żwawy i silny. Zamierzał cię pocałować kłami, przy okazji próbując oderwać usta od twojej twarzy. Mieliście sekundy na reakcję.
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
- Asteral von Carlina
- Posty: 349
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Laska w tatuażach go kojarzyła, więc najprawdopodobniej grali do jednej bramki. Za to zblazowany typ rzucił się na sprośną świnkę. Na razie warto się ich trzymać. Przebłysk wspomnień, dotarł do jego świadomości. Przypomniał sobie bar i Arthura pijącego krwawą mary. Tak. Tych dwóch było w knajpie razem z nim. Zawsze tak się działo, kiedy przejmował kontrolę nad ciałem. Wszystko cholernie wolno do niego wracało. Wszystko czego nie widział swoimi oczami. Wszystko co widziały pozostałe pary oczu. Teraz jednak to on podejmuje decyzje. I w przeciwieństwie do Arthura potrafił je podejmować szybko i spontanicznie. Dlatego go potrzebował. Jeszcze raz rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym się znajdowali. Było ich więcej. Popierdolony park rozrywki. Krwawy escape room. Arena gladiatorów.
„Nie myślałeś, że dam radę. Byłem niedoceniony. Dedykuje to wszystkim, którzy mnie zlekceważyli. Zrobiliście ze mnie gladiatora. Wszyscy jesteście powodem, dla którego jestem zdeterminowany, żeby flagi mojej drużyny trzepotały na wietrze.”
Motocyklista dokonywał rozpierdolu z mordą świni. Przynajmniej z tym krwawym strzępem, który po nim pozostał. On w tym czasie wyciągnął dłoń do dziewczyny, żeby pomóc jej wstać. Przy tym uśmiechając się niezwykle uroczo. Niezwykle uroczo jak na bladego kolesia obryzganego krwią.
--Spierdalajmy stąd, zanim jebaniutki znów wstanie. Jesteśmy w głównej bibliotece publicznej, prawym skrzydle. Musimy pójść do holu, żeby stąd wyjść. Mamy przejebane, bo prowadzi tam więcej śladów. — Arthur podzielił się tym co wie na temat miejsca, w którym się znaleźli. Wspomniał o pokoju ochrony, windach, piętrach. — Poza tym mamy tutaj więcej nieproszonych czytelników. – mówiąc to patrzył na typa wielkiego jak trzydrzwiowa szafa. Starał się przemknąć zza regałami do drzwi wyjściowych, wykorzystując recepcję.
Ilość słów: 0
- Arbalest
- Posty: 372
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Przydomek — nieco zbyt poetycki jak na jego gusta, ale tak go już czasem nazywali, chyba od jakiegoś bohatera literackiego — nie wziął się znikąd. Hawkeye poświęcił ostatnią chwilę po odzyskaniu świadomości na skrycie się za jednym z regałów i rozglądanie się po pomieszczeniu w którym właśnie się znajdowali. Rozłożenie mebli sugerowało jakiś rodzaj biblioteki, albo archiwów — ciężko było powiedzieć, bo ostatnio podobne miejsce odwiedzał chyba jeszcze w liceum. Planu budynku nie znał — tego, że wyjście znajduje się w głównym holu (dzięki, Kapitanie Oczywisty!), miał się dopiero dowiedzieć — od blondasa, który stał się po przebudzeniu i wyrzyganiu przekąski na tyle rezolutny, że nie tylko wyciągnął rozpylacz (no, to było jeszcze zrozumiałe w tym bajzlu, w którym się znaleźli...), ale też zaczął nim wymachiwać...
— Schowaj tego gnata, zanim wsadzę ci go w dupę — wysyczał w końcu krótko, po żołniersku nawet, jak przystało na człowieka który był już kiedyś za życia przynajmniej kapralem w wojsku. A może nawet sierżantem. Wiedział przy tym, że lepiej nie próbować wyrwać mu broni, ani skierować lufy gdzieś indziej. Ten szajs nie działał tak jak pokazywali w Hollywood...
— Laska ma rację. Wszyscy siedzimy w jednej dupie, więc... — nie dokończył.
Gdzieś za regałami zawrzało, gdy znajdująca się tam grupa chyba doszła do zmysłów, podobnie jak oni wcześniej. Dla jednego uświadomienie sobie, co właśnie zrobił było ponad siły i wybiegł prędko z pomieszczenia, wyjąc przy tym jak potępieniec. Inny „frajer” był właśnie masakrowany przez swojego byłego partnera z ochrony. Wszystko to Hawk słyszał, może nawet widział, ale na ten moment te wydarzenia nie dotyczyły bezpośrednio jego grupki.
W przeciwieństwie do „świńskiego ryja”, który nagle przebudził się w pobliżu nich i, jak gdyby nigdy nic, wskoczył rześko na regał, wprawiając ciągle skrytego motocyklistę w małe osłupienie.
— Nie strzelaj, idioto! — warknął już głośniej, zaraz po tym jak Arthur nie tylko nie usłuchał jego wcześniejszego polecenia, ale również — w ocenie Doyle'a — w swojej głupocie użył broni. Konsekwencją było to, że cielsko grubasa zwaliło się na towarzyszącą im dziewczynę, która całkiem przytomnie jeszcze chwilę wcześniej proponowała szybką ewakuację.
Motocyklista od razu ruszył w jej kierunku, ale nagłe przebudzenie się czegoś, co już nie miało prawa żyć zaskoczyło nawet takiego chojraka jak on. Na kilka sekund dosłownie zdębiał.
Ale jak to... Co to kurwa jest?! Jakieś zombie? Chiński wirus?!
W ciągu tych sekund nastąpił kolejny cud, bo jeszcze zanim pojawił się obok, latynoska zrobiła coś, co sprawiło, że entuzjasta sado-maso odskoczył od niej jak od trędowatej, wyraźnie się bojąc. Żywy trup czy nie — nie zamierzał przepuścić takiej okazji.
Nerwowy, zadany z rozbiegu kopniak, który pierwotnie miał zamiar zrzucić niedoszłego nieboszczyka z kompanki, a ostatecznie zamienił się w pełnoprawny atak wręcz, nie był może szczytem finezji w zacnej sztuce spuszczania wpierdolu, ale but motocyklowy wyraźnie napotkał na tkankę chrzęstną gdzieś w okolicy zadanej wcześniej przez Arthura rany. Chyba, bo to w co uderzył Tony ciężko było nazwać twarzą.
Podziałało, bo „Piggsy” — jak zdążył go w myślach nazwać — odkuśtykał od miejsca batalii tak szybko jak tylko był w stanie. Dość szybko, by biker nie szukał dalszej konfrontacji. Chwilowo próbował odsunąć myśl na temat tego z czym właściwie walczył. Może to przez jakieś świństwo, które mu podali...? Zamiast tego poświęcił chwilę uwagę tym, którzy byli ciągle z nim. Mężczyzna i kobieta, z którymi zdążył pogadać w klubie, zanim wszystko przykrył woal uwielbienia dla innej, tajemniczej kobiety o zielonych oczach, którą pamiętał jak przez mgłę. Przypomniał sobie silną emocję i fragmenty wydarzeń, w których uczestniczył, ale koniec końców on był teraz tutaj, otoczony krwiożerczymi, nieśmiertelnymi wariatami, a ona... ona była gdzieś indziej. Jego podświadomość podpowiadała mu, że chciałby kiedyś jeszcze ją zobaczyć, ale...
— Hej, stój! Stój, kurwa, mówię! Słuchaj co do ciebie mówię! — po raz kolejny wrócił do miarowego szeptu, nie do końca wiedząc jakie poruszenie wywołał strzał z broni palnej u pozostałych w skrzydle osób. Przytomnie uświadomił sobie, że w drodze mogły być już nawet gliny, a przy tej ilości trupów i rannych spotkanie z nimi mogło zakończyć się cokolwiek nieciekawie. Spróbował złapać wymykającego się blondyna za kołnierz. — Ktoś nas tu zamknął i główne drzwi są pewnie zamknięte, bo jakoś nie wierzę, że to byłoby tak proste. O to mogę się założyć. Z boku jest jakieś wyjście na kartę magnetyczną. Spróbujmy najpierw tam, zanim wsadzimy fiuty w gniazdo szerszeni. I chodźcie, kurwa, do cienia, bo zaraz przyjdzie następny. Za mną! Stawiajcie miękko kroki — po raz kolejny padła szeptem żołnierska komenda, a Doyle starał się ich przeprowadzić w miejsce, w którym schował się wcześniej, trochę bardziej odizolowane od ciekawskich oczu pozostałych w tej części budynku „potworów”, gdzie mogliby się choć przez moment naradzić co w aktualnej sytuacji zrobić.
— Widzę jak tam przejść. Jak będziecie leźć za mną to mamy szansę. Ktoś z was zna się na tych pierdolonych czytnikach? Albo ma chociaż lepszy pomysł niż pójść do głównego wejścia?
— Schowaj tego gnata, zanim wsadzę ci go w dupę — wysyczał w końcu krótko, po żołniersku nawet, jak przystało na człowieka który był już kiedyś za życia przynajmniej kapralem w wojsku. A może nawet sierżantem. Wiedział przy tym, że lepiej nie próbować wyrwać mu broni, ani skierować lufy gdzieś indziej. Ten szajs nie działał tak jak pokazywali w Hollywood...
— Laska ma rację. Wszyscy siedzimy w jednej dupie, więc... — nie dokończył.
Gdzieś za regałami zawrzało, gdy znajdująca się tam grupa chyba doszła do zmysłów, podobnie jak oni wcześniej. Dla jednego uświadomienie sobie, co właśnie zrobił było ponad siły i wybiegł prędko z pomieszczenia, wyjąc przy tym jak potępieniec. Inny „frajer” był właśnie masakrowany przez swojego byłego partnera z ochrony. Wszystko to Hawk słyszał, może nawet widział, ale na ten moment te wydarzenia nie dotyczyły bezpośrednio jego grupki.
W przeciwieństwie do „świńskiego ryja”, który nagle przebudził się w pobliżu nich i, jak gdyby nigdy nic, wskoczył rześko na regał, wprawiając ciągle skrytego motocyklistę w małe osłupienie.
— Nie strzelaj, idioto! — warknął już głośniej, zaraz po tym jak Arthur nie tylko nie usłuchał jego wcześniejszego polecenia, ale również — w ocenie Doyle'a — w swojej głupocie użył broni. Konsekwencją było to, że cielsko grubasa zwaliło się na towarzyszącą im dziewczynę, która całkiem przytomnie jeszcze chwilę wcześniej proponowała szybką ewakuację.
Motocyklista od razu ruszył w jej kierunku, ale nagłe przebudzenie się czegoś, co już nie miało prawa żyć zaskoczyło nawet takiego chojraka jak on. Na kilka sekund dosłownie zdębiał.
Ale jak to... Co to kurwa jest?! Jakieś zombie? Chiński wirus?!
W ciągu tych sekund nastąpił kolejny cud, bo jeszcze zanim pojawił się obok, latynoska zrobiła coś, co sprawiło, że entuzjasta sado-maso odskoczył od niej jak od trędowatej, wyraźnie się bojąc. Żywy trup czy nie — nie zamierzał przepuścić takiej okazji.
Nerwowy, zadany z rozbiegu kopniak, który pierwotnie miał zamiar zrzucić niedoszłego nieboszczyka z kompanki, a ostatecznie zamienił się w pełnoprawny atak wręcz, nie był może szczytem finezji w zacnej sztuce spuszczania wpierdolu, ale but motocyklowy wyraźnie napotkał na tkankę chrzęstną gdzieś w okolicy zadanej wcześniej przez Arthura rany. Chyba, bo to w co uderzył Tony ciężko było nazwać twarzą.
Podziałało, bo „Piggsy” — jak zdążył go w myślach nazwać — odkuśtykał od miejsca batalii tak szybko jak tylko był w stanie. Dość szybko, by biker nie szukał dalszej konfrontacji. Chwilowo próbował odsunąć myśl na temat tego z czym właściwie walczył. Może to przez jakieś świństwo, które mu podali...? Zamiast tego poświęcił chwilę uwagę tym, którzy byli ciągle z nim. Mężczyzna i kobieta, z którymi zdążył pogadać w klubie, zanim wszystko przykrył woal uwielbienia dla innej, tajemniczej kobiety o zielonych oczach, którą pamiętał jak przez mgłę. Przypomniał sobie silną emocję i fragmenty wydarzeń, w których uczestniczył, ale koniec końców on był teraz tutaj, otoczony krwiożerczymi, nieśmiertelnymi wariatami, a ona... ona była gdzieś indziej. Jego podświadomość podpowiadała mu, że chciałby kiedyś jeszcze ją zobaczyć, ale...
— Hej, stój! Stój, kurwa, mówię! Słuchaj co do ciebie mówię! — po raz kolejny wrócił do miarowego szeptu, nie do końca wiedząc jakie poruszenie wywołał strzał z broni palnej u pozostałych w skrzydle osób. Przytomnie uświadomił sobie, że w drodze mogły być już nawet gliny, a przy tej ilości trupów i rannych spotkanie z nimi mogło zakończyć się cokolwiek nieciekawie. Spróbował złapać wymykającego się blondyna za kołnierz. — Ktoś nas tu zamknął i główne drzwi są pewnie zamknięte, bo jakoś nie wierzę, że to byłoby tak proste. O to mogę się założyć. Z boku jest jakieś wyjście na kartę magnetyczną. Spróbujmy najpierw tam, zanim wsadzimy fiuty w gniazdo szerszeni. I chodźcie, kurwa, do cienia, bo zaraz przyjdzie następny. Za mną! Stawiajcie miękko kroki — po raz kolejny padła szeptem żołnierska komenda, a Doyle starał się ich przeprowadzić w miejsce, w którym schował się wcześniej, trochę bardziej odizolowane od ciekawskich oczu pozostałych w tej części budynku „potworów”, gdzie mogliby się choć przez moment naradzić co w aktualnej sytuacji zrobić.
— Widzę jak tam przejść. Jak będziecie leźć za mną to mamy szansę. Ktoś z was zna się na tych pierdolonych czytnikach? Albo ma chociaż lepszy pomysł niż pójść do głównego wejścia?
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
W jednej chwili proponowała, by entuzjastycznie oddalić się z miejsca makabrycznego zdarzenia, w następnej — usłyszała strzał i poleciała w tył, zmieciona lateksowym kabanem. Upadła w stertę rozrzuconych, rozbebeszonych książek, uderzając głową w 50 twarzy Greya. Kto by pomyślał, że taki syf i trąd uratuje jej kiedyś życie? Walnięcie było na tyle mocne, że początkowo ją zamroczyło, jednak dzięki miękkości literatury erotycznej Rosario prędko doszła do siebie, co w jej przypadku i zaistniałych okolicznościach oznaczało daleko idącą irytację.
— Vete a la mierda! — wysyczała, całą zgromadzoną w ciele wściekłość pakując w te kilka słów, kładąc ciężki jak betonowy fundament nacisk na ostatni wyraz. Wypluła go prosto w okrwawioną, groteskową twarz świni, z niewypowiedzianą, ale nader wyczuwalną intencją przerobienia go na schabowe, golonkę i boczek do jajecznicy.
O dziwo, podziałało. Zaskoczona tyleż reakcją oponenta, co ruchem z prawej, nie miała jednak czasu na kontemplację sukcesu. Chociaż nie było potrzeby, tykowaty rzucił się na świniaka. Najwyraźniej potrzeba spuszczenia komuś wpierdolu tego wieczora nie wygasła w nim nawet po śmierci.
— Dzięki — rzuciła do blondasa, widząc wyciągniętą ku sobie dłoń. Nie ujęła jej jednak, tylko złapała za odziane w marynarkę przedramię i dźwignęła się z kupy beletrystyki. Nie do końca docierało do niej to, co usłyszała. — W bibliotece? Co za chory pojeb urządza masarnię w bibl...
Pociągnięta za rękę, Cruz ruszyła za odmienionym smutasem w kierunku wyjścia, ale zatrzymał ją agresywny szept i szarpnięcie. Na szczęście nie za jej kołnierz. Na szczęście dla szarpiącego.
— E! Ląduj, don Pedro — rzuciła ostrzegawczo. Nie podobał jej się jego ton, rozkazujący i kategoryczny, ale miał słuszność co do wpierdalania się w gówno tak oczywiste, jak to, że po nocy jest dzień, a bogaci nie płacą podatków. Na pewno było więcej sposobów na wydostanie się z budynku niż tylko drzwi główne. Zabezpieczone czytnikiem kart magnetycznych drzwi brzmiały jak jeden z nich. — Ktoś cię mianował ojcem dyrektorem tego burdelu? Nie jesteśmy twoimi popychadłami, złociutki, lepiej to sobie zakarbuj.
— A co do czytnika, mogę się temu przyjrzeć — dodała, przechodząc do kwestii pozornie priorytetowej, choć dla Rosario to sposób traktowania drugiej osoby był zawsze na pierwszym miejscu. Miała kurewskie uczulenie na hierarchiczną strukturę relacji międzyludzkich. Skryła się jednak w cieniu, zgodnie z poleceniem, uznając je za zasadne w obecnej sytuacji, a powiedziawszy swoje, również ze stosunkowo czystym sumieniem. — Prowadź. Tylko się nie zapędzaj w tym rozstawianiu po kątach.
— Vete a la mierda! — wysyczała, całą zgromadzoną w ciele wściekłość pakując w te kilka słów, kładąc ciężki jak betonowy fundament nacisk na ostatni wyraz. Wypluła go prosto w okrwawioną, groteskową twarz świni, z niewypowiedzianą, ale nader wyczuwalną intencją przerobienia go na schabowe, golonkę i boczek do jajecznicy.
O dziwo, podziałało. Zaskoczona tyleż reakcją oponenta, co ruchem z prawej, nie miała jednak czasu na kontemplację sukcesu. Chociaż nie było potrzeby, tykowaty rzucił się na świniaka. Najwyraźniej potrzeba spuszczenia komuś wpierdolu tego wieczora nie wygasła w nim nawet po śmierci.
— Dzięki — rzuciła do blondasa, widząc wyciągniętą ku sobie dłoń. Nie ujęła jej jednak, tylko złapała za odziane w marynarkę przedramię i dźwignęła się z kupy beletrystyki. Nie do końca docierało do niej to, co usłyszała. — W bibliotece? Co za chory pojeb urządza masarnię w bibl...
Pociągnięta za rękę, Cruz ruszyła za odmienionym smutasem w kierunku wyjścia, ale zatrzymał ją agresywny szept i szarpnięcie. Na szczęście nie za jej kołnierz. Na szczęście dla szarpiącego.
— E! Ląduj, don Pedro — rzuciła ostrzegawczo. Nie podobał jej się jego ton, rozkazujący i kategoryczny, ale miał słuszność co do wpierdalania się w gówno tak oczywiste, jak to, że po nocy jest dzień, a bogaci nie płacą podatków. Na pewno było więcej sposobów na wydostanie się z budynku niż tylko drzwi główne. Zabezpieczone czytnikiem kart magnetycznych drzwi brzmiały jak jeden z nich. — Ktoś cię mianował ojcem dyrektorem tego burdelu? Nie jesteśmy twoimi popychadłami, złociutki, lepiej to sobie zakarbuj.
— A co do czytnika, mogę się temu przyjrzeć — dodała, przechodząc do kwestii pozornie priorytetowej, choć dla Rosario to sposób traktowania drugiej osoby był zawsze na pierwszym miejscu. Miała kurewskie uczulenie na hierarchiczną strukturę relacji międzyludzkich. Skryła się jednak w cieniu, zgodnie z poleceniem, uznając je za zasadne w obecnej sytuacji, a powiedziawszy swoje, również ze stosunkowo czystym sumieniem. — Prowadź. Tylko się nie zapędzaj w tym rozstawianiu po kątach.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław