Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
- Lasota
- Posty: 296
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Family reunion
Rosario, patrzyłaś w oczy śmierci w świńskiej postaci. Szarpałaś się z nią, ale była ona fizycznie potężniejsza i sprawniejsza. Poczucie beznadziei wzrastało w tobie, w końcu zaiskrzyła się panika przeistaczająca się w strach. Wtedy dotarło do ciebie, że ten strach był zupełnie... Nieludzki. Dawniej pojawiłaby się gęsia skórka, serce zabiłoby szybciej, adrenalina zalałaby twoje ciało, zaś teraz... Teraz mimowolnie wysunęły się twoje kły. Krew zapłonęła w twoich żyłach, ogień wypełniał cię, aż w końcu począł emanować z ciebie. Nikt tego nie widział poza tobą, dostrzegłaś jak przerażenie stało się twoją bronią pod wpływem nadprzyrodzonej mocy. Przekuty strach w oręż zaatakował, przegnał świnię precz.
Hawkeye, dopadłeś potwora. Twoje ciosy lądowały celnie, prosto w świński pysk. Wtedy właśnie odczułeś, jakbyś walił w litą ścianę, jakoby czaszka przeciwnika nie była z kości, a cholernego tytanu. Twoje uderzenia, pomimo swej mocy, niewiele uczyniły oszalałemu stworowi. Jednak pojąłeś także inną rzecz. Zupełnie nie odczuwałeś bólu, kiedy waliłeś w pysk; nie stłukłeś knykci, nie poraniłeś ich, byłbyś w stanie wyprowadzać nawałnicę w nieskończoność, zupełnie tak, jakbyś zamiast pięści wyposażył się w dwa młoty wyburzeniowe. Coś niepokojącego stało się z twoim ciałem, przeszło metamorfozę.
Obita bestia uciekła od was.
Postanowiliście sforsować drzwi znajdujące się za recepcją. W tym samym czasie nastąpiły kolejne zdarzenia:
Nandu przebudził się z krwawego snu. Otoczony zmasakrowanymi zwłokami, obsmarowany juchą, zaczął panicznie rozglądać się dookoła. Wtedy zauważył na ziemi poniszczony, złoty łańcuch. Rozpoznał przedmiot, a potem zerknął na umarłego z odgryzioną skórą twarzy.
— Mój bracie! Co ja ci zrobiłem?! — Wykrzyczał w strachu i wściekłości. Jego ryk poniósł się po całej bibliotece.
Odpowiedziały mu gardłowe skowyty. Cztery rozszalałe stwory przybiegły z głównego holu, szarżowały wprost na Nandu. Przypominał on oblężoną wieżę.
— Jestem w piekle. Jestem w pierdolonym piekle!!! — Wywrzeszczał słowa, w tym samym czasie owijał złoty łańcuch wokół pięści.
Nastąpiło zderzenie. Napędzany gniewem Nandu odpierał atak zagłodzonych poczwar.
Kiedy rozpracowywaliście panel na karty magnetyczne, podbiegła do was dwójka, która jeszcze niedawno ukrywała się, skulona i przytulona do siebie. Rosario, rozpoznałaś jedną z postaci, ponieważ była to Lattie. Nie tylko pomagała ci w pracy tego wieczoru, ale to ty osobiście ją zatrudniłaś do załogi klubu. Lettie była nieco od ciebie wyższa, miała wygoloną głowę i nosiła czarną ramoneskę. Stanowiłaś jej inspirację, z każdym wspólnie przepracowanym miesiącem w pracy, Lettie powoli przyjmowała od ciebie twój styl. Zdawałaś sobie sprawę, że za tydzień miała umówioną wizytę u tatuażysty. Dlaczego o tym teraz pomyślałaś?
Jej towarzyszem był nastolatek.
Arthurze, nieważne, jaka świadomość władała twym ciałem, każda z nich dzieliła to samo przekonanie. Poczułeś dreszcze, bo właśnie patrzyłeś na chłopaka, który nosił nieco za dużą kurtkę skórzaną, podciągał nieco za duże bojówki z zwisającymi łańcuszkami. Chłopak nosił na nosie zbite okulary, ale kiedy patrzyłeś mu prosto w oczy, widziałeś w nich przestraszone do szpiku kości dziecko. Zdałeś sobie sprawę, że ten piętnastoletni chłopak nie poradzi sobie tutaj. Dostrzegłeś również pokrewieństwo dzieciaka z Lettie.
— Rosario! Błagam, pomóż nam. Nie mam pojęcia, co się stało. Nie mam pojęcia, proszę, pomóżcie nam. Błagam, pomóżcie. — Dziewczyna mówiła bardzo szybko, szlochała i drżała, w dzikiej panice widziała w was jedyną szansę na przetrwanie. Dostrzegliście, że łkała krwią. Pachniała ona wyśmienicie.
Doyle, zapach vitae wwiercał ci się w nozdrza. Coś się w tobie poruszyło, coś szarpnęło za czułe struny. Jeśli ją skosztujesz, z całą pewnością poczujesz się napojony. A jeśli ją wyssiesz do sucha, zyskasz siłę. Potrzebujesz jej. Ta mała suka sobie nie poradzi, a jej bachor może być przekąską na później. Co ci szkodzi? Zajeb ich. Śmiało! — przeszło ci przez myśl, ale wybór należał do ciebie.
Cruz, bez większego problemu otworzyłaś drzwi prowadzące do sekcji personelu biblioteki. Wiedziałaś, że ten konkretny model czytnika karty posiadał wadę: wywołując zwarcie układów, odblokowywał się w konsekwencji zamek. Wyciągnęłaś ćwierćdolarówkę, posłużyłaś się nią niczym śrubokrętem, pociągnęłaś za odpowiednie kable, cyk, wrota stały przed wami otworem.
Hawkeye, dopadłeś potwora. Twoje ciosy lądowały celnie, prosto w świński pysk. Wtedy właśnie odczułeś, jakbyś walił w litą ścianę, jakoby czaszka przeciwnika nie była z kości, a cholernego tytanu. Twoje uderzenia, pomimo swej mocy, niewiele uczyniły oszalałemu stworowi. Jednak pojąłeś także inną rzecz. Zupełnie nie odczuwałeś bólu, kiedy waliłeś w pysk; nie stłukłeś knykci, nie poraniłeś ich, byłbyś w stanie wyprowadzać nawałnicę w nieskończoność, zupełnie tak, jakbyś zamiast pięści wyposażył się w dwa młoty wyburzeniowe. Coś niepokojącego stało się z twoim ciałem, przeszło metamorfozę.
Obita bestia uciekła od was.
Postanowiliście sforsować drzwi znajdujące się za recepcją. W tym samym czasie nastąpiły kolejne zdarzenia:
Nandu przebudził się z krwawego snu. Otoczony zmasakrowanymi zwłokami, obsmarowany juchą, zaczął panicznie rozglądać się dookoła. Wtedy zauważył na ziemi poniszczony, złoty łańcuch. Rozpoznał przedmiot, a potem zerknął na umarłego z odgryzioną skórą twarzy.
— Mój bracie! Co ja ci zrobiłem?! — Wykrzyczał w strachu i wściekłości. Jego ryk poniósł się po całej bibliotece.
Odpowiedziały mu gardłowe skowyty. Cztery rozszalałe stwory przybiegły z głównego holu, szarżowały wprost na Nandu. Przypominał on oblężoną wieżę.
— Jestem w piekle. Jestem w pierdolonym piekle!!! — Wywrzeszczał słowa, w tym samym czasie owijał złoty łańcuch wokół pięści.
Nastąpiło zderzenie. Napędzany gniewem Nandu odpierał atak zagłodzonych poczwar.
Kiedy rozpracowywaliście panel na karty magnetyczne, podbiegła do was dwójka, która jeszcze niedawno ukrywała się, skulona i przytulona do siebie. Rosario, rozpoznałaś jedną z postaci, ponieważ była to Lattie. Nie tylko pomagała ci w pracy tego wieczoru, ale to ty osobiście ją zatrudniłaś do załogi klubu. Lettie była nieco od ciebie wyższa, miała wygoloną głowę i nosiła czarną ramoneskę. Stanowiłaś jej inspirację, z każdym wspólnie przepracowanym miesiącem w pracy, Lettie powoli przyjmowała od ciebie twój styl. Zdawałaś sobie sprawę, że za tydzień miała umówioną wizytę u tatuażysty. Dlaczego o tym teraz pomyślałaś?
Jej towarzyszem był nastolatek.
Arthurze, nieważne, jaka świadomość władała twym ciałem, każda z nich dzieliła to samo przekonanie. Poczułeś dreszcze, bo właśnie patrzyłeś na chłopaka, który nosił nieco za dużą kurtkę skórzaną, podciągał nieco za duże bojówki z zwisającymi łańcuszkami. Chłopak nosił na nosie zbite okulary, ale kiedy patrzyłeś mu prosto w oczy, widziałeś w nich przestraszone do szpiku kości dziecko. Zdałeś sobie sprawę, że ten piętnastoletni chłopak nie poradzi sobie tutaj. Dostrzegłeś również pokrewieństwo dzieciaka z Lettie.
— Rosario! Błagam, pomóż nam. Nie mam pojęcia, co się stało. Nie mam pojęcia, proszę, pomóżcie nam. Błagam, pomóżcie. — Dziewczyna mówiła bardzo szybko, szlochała i drżała, w dzikiej panice widziała w was jedyną szansę na przetrwanie. Dostrzegliście, że łkała krwią. Pachniała ona wyśmienicie.
Doyle, zapach vitae wwiercał ci się w nozdrza. Coś się w tobie poruszyło, coś szarpnęło za czułe struny. Jeśli ją skosztujesz, z całą pewnością poczujesz się napojony. A jeśli ją wyssiesz do sucha, zyskasz siłę. Potrzebujesz jej. Ta mała suka sobie nie poradzi, a jej bachor może być przekąską na później. Co ci szkodzi? Zajeb ich. Śmiało! — przeszło ci przez myśl, ale wybór należał do ciebie.
Cruz, bez większego problemu otworzyłaś drzwi prowadzące do sekcji personelu biblioteki. Wiedziałaś, że ten konkretny model czytnika karty posiadał wadę: wywołując zwarcie układów, odblokowywał się w konsekwencji zamek. Wyciągnęłaś ćwierćdolarówkę, posłużyłaś się nią niczym śrubokrętem, pociągnęłaś za odpowiednie kable, cyk, wrota stały przed wami otworem.
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
- Arbalest
- Posty: 372
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Cokolwiek stało się w momencie ataku — czuł to dalej. To jak krew zaczyna pulsować, kierowana półświadomie do jego ramion i nóg, jak gdyby ktoś wcześniej zainstalował w nich silniczki i właśnie wlał doń kilka litrów wysokooktanowej. Uczucie równie przyjemne co... kompletnie nienaturalne. Dla słabszego umysłu mogłoby być nawet przytłaczające. Ale Doyle był przecież weteranem wojennym i skurwiałym motocyklistą, nie mógł sobie pozwolić na jakąkolwiek formą załamania nerwowego. Choć czy w ogóle było nad czym się załamywać? Tajemniczy napływ mocy, którego jeszcze nie rozumiał, uratował mu właśnie dupę, a przeciwnik z którym walczył nagle okazał się możliwy do pokonania, nawet jeśli nie miało to być łatwe zadanie.
— Chyba nie rozumiesz sytuacji, księżniczko — odpowiedział Rosario twardo, ale stosunkowo nieagresywnie i bez uniesienia, gdy usiłował przeprowadzić ich do drzwi z zamkiem magnetycznym, trzymając się przy tym blisko zapewniających osłonę regałów. — To nie jest gra, tylko kwestia życia i śmierci. Byłem w Afganie, dowodziłem już ludźmi. I mówię o walce, nie pierdolonym podawaniu drinków. Więc jeśli już coś, kurwa, mówię to lepiej to wykonajcie, i to wykonajcie szybko, bo nie robię tego dla zabawy, tylko w interesie nas wszystkich. Jeśli w to wątpicie to przypomnę tylko, że sprałem przed chwilą dla was tamtego lateksa. Wszyscy chcemy to przeżyć i tylko ja mam w tym jakiekolwiek doświadczenie. Do mnie już kiedyś strzelali...
Ze słów tych biła, oczywiście, arogancja, domagająca się przynajmniej jakiegoś stopnia podległości. Było też coś jeszcze — charyzma, podszyta nutką groźby. Hawk może nie porwałby ze sobą całych tłumów, ale dowodzenie małym oddziałem to był jego żywioł. Nie oczekiwał, że będą robić wszystko pod jego dyktando, nawet w woju nie działało to w ten sposób, ale być może w wykonywaniu jego poleceń kryła się jakaś korzyść. Może potrafiłby poprowadzić ich w chwili próby i kiedy coś naprawdę musiałoby być zrobione dobrze...
— Ale jeśli poprawi ci to humor, to ładnie proszę, z pierdoloną wisienką na wierzchu — zerknij na ten panel i nie traćmy więcej czasu — zakończył sarkastycznie „tyradę”, licząc, że ugasi w ten sposób obecny w drużynie „element wywrotowy”.
Bardziej słyszany niż widziany za regałami incydent w dużej mierze zignorował, bo priorytetem było wydostanie się z tego pierdolnika. Los Nandu niewiele go obchodził, bo wcześniej widział go tylko przelotnie, nie zamieniając z nim ani słowa. To był obcy człowiek (...ale czy aby na pewno ciągle człowiek?), a rzucająca się na niego wataha dawała im cenny czas na przedostanie się przez zamknięte drzwi. Cóż, jego strata, ich zysk. Dobór naturalny...
Dziewczyny która podeszła do nich tym bardziej nie poznał, ale jej słowa wyraźnie wskazywały na to, że jest w jakiś sposób powiązana z Rosario. Zapach krwi uderzył go w nozdrza, a myśli zaczęły odpływać w kierunku... czego właściwie? Czuł głód, ale to było coś więcej. Jak gdyby wszystkie potrzeby fizjologiczne odzywały się jednym głosem, skupione w jednym pożądaniu — od chęci zwilżenia gardła po popęd seksualny, ze zdwojoną siłą. Jego własna podświadomość kazała mu pożreć podchodzącą do nich dwójkę, zwłaszcza dziewczynę, która... krwawiła łzami? Przy wpadającym przez okno świetle latarni i księżyca ledwo to widział, ale tak... to nie były zwykłe łzy.
Więc to tego teraz potrzebował. Krwi... jak pierdolony wampir. Łączył powoli kropki — tamta dziewczyna, wyssana przez ich trójkę do sucha... Tylko to wszystko do dzisiejszej nocy miały być tylko bajki. A teraz...? Wciąż można było to wyjaśnić. To wszystko mógł być tylko sen, choć wydawał się na to zbyt realistyczny. A może to rzeczywiście jakiś eksperymentalny wirus? Chińska broń biologiczna? Rządowe testy? MK Ultra?
Pieprzyć to. Nie będę tu siedział, żeby czekać aż mnie zeżrą!
Brutalnie stłumił w sobie nowo odczuwane pożądanie. Wojsko nauczyło go nie tylko walki i przywództwa, ale też wszczepiło w nim pewien rodzaj determinacji i odporność na niewygody. Skoro nie tak dawno potrafił przetrwać kilka dni bez jedzenia, a kilka tygodni bez bzykania, to powstrzyma też pragnienie wbicia kłów w cudze gardło przez następne pół godziny, dopóki nie wydostaną się z tego piekła. Aspirował w końcu na nieformalnego lidera tej nowo powstałej grupki, więc jakby to wyglądało gdyby nie potrafił samemu doprowadzić się do porządku i zastopować swoich żądz?
Odsunął się kawałek od błagającej ich o pomoc pary, żeby zapach nie był aż tak intensywny, a jednocześnie kiwnął głową w stronę Rosario, po chwili namysłu. Nie mógł pozwolić sobie na dalsze antagonizowanie barmanki, musiał odpuścić na jakimś polu, licząc że ta nie będzie dłużej się buntować. Lettie i piętnastolatek równie dobrze mogli podążać za nimi, nie wadząc w żaden sposób, a grupa jednocześnie będzie wydawała się większa — więc i silniejsza, mniej warta bezpośredniego ataku. Pozornie nie było w tym planie złych stron.
— Niech idą z nami, byle się nie plątali pod nogami. Dobra robota z tym zamkiem. Włazimy do środka.
Drzwi otworzył już samemu, najpierw wpuszczając pozostałą czwórkę, a dopiero potem wchodząc za nimi i zostawiając je lekko uchylone, gdyby musieli jednak uciekać z powrotem.
— Rozejrzyjcie się tutaj za czymś przydatnym. Może jest tu jakieś przejście dalej, albo tylne wyjście. Albo chociaż jakieś klucze od głównego, albo do tego pokoju ochrony o którym mówiłeś — skinął na blondwłosego Arthura, jako że ciągle nie poznał jego imienia. To był dobry moment, żeby naprawić błąd — będzie łatwiej wydawać polecenia. — Jestem Doyle, swoją drogą. Albo Hawk, jak wam wygodniej. Zostanę na straży przy drzwiach, osłaniam wam dupy.
I faktycznie — zablokował swoim ciałem przejście przez które właśnie się przedostali, zerkając co moment na to co działo się w skrzydle bibliotecznym. Złapał też swojego smartfona, z zamiarem wybrania numeru do kogoś ze swojego klubu. Ze zdziwieniem jednak zauważył, że ekran nie reaguje w żaden sposób na jego dotyk...
— Co jest, kurwa? Wam też nie działają komórki?
— Chyba nie rozumiesz sytuacji, księżniczko — odpowiedział Rosario twardo, ale stosunkowo nieagresywnie i bez uniesienia, gdy usiłował przeprowadzić ich do drzwi z zamkiem magnetycznym, trzymając się przy tym blisko zapewniających osłonę regałów. — To nie jest gra, tylko kwestia życia i śmierci. Byłem w Afganie, dowodziłem już ludźmi. I mówię o walce, nie pierdolonym podawaniu drinków. Więc jeśli już coś, kurwa, mówię to lepiej to wykonajcie, i to wykonajcie szybko, bo nie robię tego dla zabawy, tylko w interesie nas wszystkich. Jeśli w to wątpicie to przypomnę tylko, że sprałem przed chwilą dla was tamtego lateksa. Wszyscy chcemy to przeżyć i tylko ja mam w tym jakiekolwiek doświadczenie. Do mnie już kiedyś strzelali...
Ze słów tych biła, oczywiście, arogancja, domagająca się przynajmniej jakiegoś stopnia podległości. Było też coś jeszcze — charyzma, podszyta nutką groźby. Hawk może nie porwałby ze sobą całych tłumów, ale dowodzenie małym oddziałem to był jego żywioł. Nie oczekiwał, że będą robić wszystko pod jego dyktando, nawet w woju nie działało to w ten sposób, ale być może w wykonywaniu jego poleceń kryła się jakaś korzyść. Może potrafiłby poprowadzić ich w chwili próby i kiedy coś naprawdę musiałoby być zrobione dobrze...
— Ale jeśli poprawi ci to humor, to ładnie proszę, z pierdoloną wisienką na wierzchu — zerknij na ten panel i nie traćmy więcej czasu — zakończył sarkastycznie „tyradę”, licząc, że ugasi w ten sposób obecny w drużynie „element wywrotowy”.
Bardziej słyszany niż widziany za regałami incydent w dużej mierze zignorował, bo priorytetem było wydostanie się z tego pierdolnika. Los Nandu niewiele go obchodził, bo wcześniej widział go tylko przelotnie, nie zamieniając z nim ani słowa. To był obcy człowiek (...ale czy aby na pewno ciągle człowiek?), a rzucająca się na niego wataha dawała im cenny czas na przedostanie się przez zamknięte drzwi. Cóż, jego strata, ich zysk. Dobór naturalny...
Dziewczyny która podeszła do nich tym bardziej nie poznał, ale jej słowa wyraźnie wskazywały na to, że jest w jakiś sposób powiązana z Rosario. Zapach krwi uderzył go w nozdrza, a myśli zaczęły odpływać w kierunku... czego właściwie? Czuł głód, ale to było coś więcej. Jak gdyby wszystkie potrzeby fizjologiczne odzywały się jednym głosem, skupione w jednym pożądaniu — od chęci zwilżenia gardła po popęd seksualny, ze zdwojoną siłą. Jego własna podświadomość kazała mu pożreć podchodzącą do nich dwójkę, zwłaszcza dziewczynę, która... krwawiła łzami? Przy wpadającym przez okno świetle latarni i księżyca ledwo to widział, ale tak... to nie były zwykłe łzy.
Więc to tego teraz potrzebował. Krwi... jak pierdolony wampir. Łączył powoli kropki — tamta dziewczyna, wyssana przez ich trójkę do sucha... Tylko to wszystko do dzisiejszej nocy miały być tylko bajki. A teraz...? Wciąż można było to wyjaśnić. To wszystko mógł być tylko sen, choć wydawał się na to zbyt realistyczny. A może to rzeczywiście jakiś eksperymentalny wirus? Chińska broń biologiczna? Rządowe testy? MK Ultra?
Pieprzyć to. Nie będę tu siedział, żeby czekać aż mnie zeżrą!
Brutalnie stłumił w sobie nowo odczuwane pożądanie. Wojsko nauczyło go nie tylko walki i przywództwa, ale też wszczepiło w nim pewien rodzaj determinacji i odporność na niewygody. Skoro nie tak dawno potrafił przetrwać kilka dni bez jedzenia, a kilka tygodni bez bzykania, to powstrzyma też pragnienie wbicia kłów w cudze gardło przez następne pół godziny, dopóki nie wydostaną się z tego piekła. Aspirował w końcu na nieformalnego lidera tej nowo powstałej grupki, więc jakby to wyglądało gdyby nie potrafił samemu doprowadzić się do porządku i zastopować swoich żądz?
Odsunął się kawałek od błagającej ich o pomoc pary, żeby zapach nie był aż tak intensywny, a jednocześnie kiwnął głową w stronę Rosario, po chwili namysłu. Nie mógł pozwolić sobie na dalsze antagonizowanie barmanki, musiał odpuścić na jakimś polu, licząc że ta nie będzie dłużej się buntować. Lettie i piętnastolatek równie dobrze mogli podążać za nimi, nie wadząc w żaden sposób, a grupa jednocześnie będzie wydawała się większa — więc i silniejsza, mniej warta bezpośredniego ataku. Pozornie nie było w tym planie złych stron.
— Niech idą z nami, byle się nie plątali pod nogami. Dobra robota z tym zamkiem. Włazimy do środka.
Drzwi otworzył już samemu, najpierw wpuszczając pozostałą czwórkę, a dopiero potem wchodząc za nimi i zostawiając je lekko uchylone, gdyby musieli jednak uciekać z powrotem.
— Rozejrzyjcie się tutaj za czymś przydatnym. Może jest tu jakieś przejście dalej, albo tylne wyjście. Albo chociaż jakieś klucze od głównego, albo do tego pokoju ochrony o którym mówiłeś — skinął na blondwłosego Arthura, jako że ciągle nie poznał jego imienia. To był dobry moment, żeby naprawić błąd — będzie łatwiej wydawać polecenia. — Jestem Doyle, swoją drogą. Albo Hawk, jak wam wygodniej. Zostanę na straży przy drzwiach, osłaniam wam dupy.
I faktycznie — zablokował swoim ciałem przejście przez które właśnie się przedostali, zerkając co moment na to co działo się w skrzydle bibliotecznym. Złapał też swojego smartfona, z zamiarem wybrania numeru do kogoś ze swojego klubu. Ze zdziwieniem jednak zauważył, że ekran nie reaguje w żaden sposób na jego dotyk...
— Co jest, kurwa? Wam też nie działają komórki?
Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 349
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Czuł się zestresowany. Będąc na granicy paniki. Balansują na krawędzi załamania, a walki o życie. Choć nie czuł się jak żywy człowiek. Coś się w nim zmieniło. Pulsował w nim nowy popęd, który zastąpił każdy inny- głód krwi. Mieszczący w sobie zarówno pierwiastek życia jak i śmierci. Nie był on jednak porównywalny do żadnej innej żądzy. Był obezwładniający, ekstatyczny. Ale zmieniło się w nim coś jeszcze. Odczuwał świat głębiej. Był bardziej wrażliwy na bodźce płynące z otoczenia. Widział pulsujące tętnice na szyi. Był w stanie usłyszeć bicie serca. Potrafił ze szczegółami opisać zapach krwi i potu. Pod palcami odczuwał wcześniej niewyczuwalną fakturę i skazy. Nadal czując metaliczny posmak osocza w ustach. Był pełniejszy. Jakby zawsze czekał na ten moment.
Ze stanu nowego odczuwania świata, wyrwała go dwójka przestraszonych ludzi. Dziewczyny nie kojarzył, choć krzątała się po barze w trakcie trwającej imprezy. Więcej uwagi poświęcił chłopakowi. Jak on się kurwa tutaj dostał? Jaki chory zwyrol urządza krwawe igrzyska z udziałem dzieciaka. Jaki chory zwyrol urządza w ogóle takie igrzyska… miał ochotę sprać komuś mordę. Organizatorowi tego cyrku. Spojrzał jeszcze raz na chłopaka. Był bezbronny. Nigdy nie odwraca się od dzieci w potrzebie.
Przebłysk. Wspomnienie idealnego tatusia. Grali wspólnie w bejsbol. Cedric był na pozycji pałkarza. Potężne uderzenie kijem wybiło białą zszywaną czerwonymi nićmi piłkę wysoko. Stracił ją z oczu. Nie znajdą jej już. Pewnie pies sąsiada ją wpierdoli lub utkwiła w czyimś żywopłocie. Ojciec chwali go za wymachniecie. Później pojadą na miętowe lody z kawałkami czekolady do „Grubego Johna”. Wieczorem obejrzą mecz w telewizji - Les Capitales de Québec kontra New Jersey Jackals. Lwy pożrą lisy. Popcorn będzie rozsypany po całym salonie. Jutro rano mieli wybrać się motorówką po niebieskiej tafli Saint Jean. A później przychodziło uczucie wściekłości i wstydu. Nigdy nie było idealnego tatusia. Nigdy nie mieszkali w Quebec. Były to fikcyjne wspomnienia. Wyprodukowane przez zaburzoną psychikę Arthura. Chłopak nigdy nie miał cudownych wspomnień z dzieciństwa. Najsilniejszym z nich był wypadek, w którym matka rozbiła samochód. Zmarła na miejscu. Później wszystko potoczyło się w poczuciu winy i odrzucenia. Arthur zawsze marzył o idealnym dzieciństwie i tylko Cedric mógł mu je dać. Pozostając w świecie marzeń. Żadne dziecko nie powinno doświadczyć tego, co spotkało Arthura. Dlatego zawsze opiekował się dzieciakami, które spotkał na swoim życiu. Choćby młodszym bratem kumpla, którego stara ćpała razem z kolejnymi konkubinami. Zabierał go na mecze, żeby nie musiał oglądać tego, co opierdala się u niego na hajzie. Kupował mu niezdrowe żarcie w rekompensacie za trudne życie. Nazywał swoim kumplem, choć był tylko szczylem.
— Chodź młody, jak to wszystko się skończy, ogarniemy coś na konsoli u mnie na kwadracie? – zagadał do chłopaka, który wydawał się przerażony i dziwnie pobudzony – Trzymaj się mnie. Ja tu jeden mam łeb na karku – zaśmiałby się, ale musieli być cicho.
-- Ja jestem Cedric Shmoe – nie podał jednak ręki żołnierzykowi, ale wyciągnął żółwika w stronę chłopaka – a ty młody jak masz na imię? Jak na Ciebie wołają? – zauważył jego brak obecności, coś co się w nim szarpie wewnątrz — Źle się czujesz?
Tym razem bez żadnych protestów posłuchał się Doylego, który czuł się tutaj szefem. Rozejrzał się po korytarzu, zatrzymując się na dłuższą chwilę przy drzwiach od kibla. Słyszał wszystko dokładniej, zwykłe szmery nabierały znaczenia, potrafił z duża precyzją określić kto i co mówi. Nawet słyszał skrobanie małych szczurzych łapek pod posadzką. Poczuł dziwną potrzebę wyłowienia jednego z tych gryzoni i wypicia z nich krew. Nie. Wolał zatopić kły w tej lasce, która siedziała w kiblu. Serce biło jej tak przyjemnie. Krew szumiała w żyłach. Otrząsnął się. Hałas dochodzący z głównego holu świadczył o niezłej jatce. Nie chciał w niej uczestniczyć. Nie mogli tam pójść z młodym.
-- Tam jest pokój ochrony, ten goryl na pewno ma broń. A w kiblu siedzi chyba jego koleżanka. Potrzebowalibyśmy ich pomocy, żeby stąd wyjść. – po chwili rzucił jeszcze — Generatory w magazynie chyba się za raz przegrzeją, bo są głośne jak sam skurwysyn.
— Jesteś tam? — Arthur, a może raczej Cedric, załomotał w drzwi od kibla. Następnie naciskając klamkę, próbując wejść. – Potrzebujemy twojej pomocy. Musimy wydostać się stąd. Razem może nam się udać. Jestem Cedric.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
— Złociutki — prychnęła rozbawiona tyradą pupilka Wujka Sama. — Pochodzę z Meksyku.
Nie komentując więcej, przemknęła w cieniu ku drzwiom.
— Kurwakurwakurwa... — mamrotała pod nosem, majstrując przy zamku. Dlaczego nie trzęsły jej się ręce? Dlaczego nie czuła nic oprócz ognia w żyłach? Gdzie podziało się bicie serca? Czy w ogóle jeszcze jakieś miała? Słuchając dobiegających zza regałów odgłosów, zaczynała w to wątpić. — Mam cię!
Charakterystyczne kliknięcie zwolniło zamek i — chwilowo — uwięzione w zaklętym kręgu niezrozumienia myśli Rosario. Dziewczyna zadowolona pstryknęła ćwierćdolarówkę w powietrze. Moneta zalśniła krótko i fałszywie, robiąc parę obrotów i lądując we wnętrzu jej zakrwawionej dłoni. Ale Latynoska nawet na nią nie spojrzała. Wcisnęła kawałek metalu do kieszeni ramoneski, a uchylone drzwi przytrzymała butem.
— Panie przodem — wyszczerzyła się do towarzyszy z (nie)bożej łaski, ale mina momentalnie jej zrzedła na widok dzieciaka i Latoyi. Najwyraźniej Billy po raz kolejny nadużył wyrozumiałości siostry. Rosario spojrzała badawczo na chłopaka. Cały się trząsł i telepał, wyglądał jak siedem nieszczęść. I ósme na dokładkę, bo instynkt Cruz podpowiadał jej, że gnojek niespecjalnie ogarnia kuwetę. To akurat — do pewnego stopnia — łączyło ich wszystkich, ale Rosario wyczuwała w nim coś jeszcze.
Głód.
— Spokojnie, skarbie, wszystko będzie dobrze. — Złapała roztrzęsioną Latoyę za ramiona, starając się ignorować lecące z jej oczu łzy i to, co w niej budziły. Stłumiła to mentalnym kopniakiem i skupiła się na gaszeniu pożaru. — Tędy, chodźcie!
Pociągnąwszy Lattie i Billy’ego, weszli w korytarz dla personelu. Ten dupek żołędny od jedynej słusznej wersji świata chyba znowu zaczął coś sapać, ale na razie go zignorowała. Najpierw musiała zająć się przyjaciółmi. Z wdzięcznością spojrzała na blondasa, kiedy zagadał chłopaka, dzięki czemu mogła wziąć Lattie na stronę.
— On musi... — zająknęła się, nie wiedząc, jak to właściwie określić i ująć. Wszystko brzmiało do dupy, a kiedy powiedziała to na głos, brzmiało również kretyńsko. — Billy musi... zjeść, słonko. Musi się napić, inaczej będzie stanowił zagrożenie. Dla innych, ale przede wszystkim dla siebie. Wiem, że to trudne... Sama niewiele rozumiem, ale... Daj mu odrobinę swojej krwi. Wtedy poczuje się lepiej i będziemy mogli stąd zwiać, hm? Jedno małe ugryzienie. — Rosario zajrzała w wystraszone oczy Latoyi, nie wierząc, że wygaduje podobne rzeczy na serio, nie będąc naćpaną i napierdoloną jak szpadel. — Zaufaj mi, skarbie, wszystko będzie dobrze.
Popchnęła delikatnie Latoyę w kierunku brata, a sama przeniosła uwagę na warującego przy drzwiach świra. Jemu naprawdę wydawało się, że jest na wojnie. Gdyby nie to, że było tak kurewsko strasznie, zaczęłaby się śmiać.
— Co? Nie wiem. — Rosario poklepała się po kieszeniach. Był tam breloczek z magiczną zawartością, ale telefonu ani śladu. Musiał jej wypaść albo został na zapleczu. Nigdy nie miała głowy do pilnowania tego gówna. — Nie mam przy sobie. Cedric dobrze gada, przynajmniej częściowo. — Spojrzała na blondasa dobijającego się do kibla. — Zostaw ją w spokoju, ptaszyno, na cholerę ci recepcjonistka? Pokój ochrony, a potem adiós! Spierdalamy, jakby gonił nas el diablo. Kawę będziesz musiał zrobić sobie sam.
Nie komentując więcej, przemknęła w cieniu ku drzwiom.
— Kurwakurwakurwa... — mamrotała pod nosem, majstrując przy zamku. Dlaczego nie trzęsły jej się ręce? Dlaczego nie czuła nic oprócz ognia w żyłach? Gdzie podziało się bicie serca? Czy w ogóle jeszcze jakieś miała? Słuchając dobiegających zza regałów odgłosów, zaczynała w to wątpić. — Mam cię!
Charakterystyczne kliknięcie zwolniło zamek i — chwilowo — uwięzione w zaklętym kręgu niezrozumienia myśli Rosario. Dziewczyna zadowolona pstryknęła ćwierćdolarówkę w powietrze. Moneta zalśniła krótko i fałszywie, robiąc parę obrotów i lądując we wnętrzu jej zakrwawionej dłoni. Ale Latynoska nawet na nią nie spojrzała. Wcisnęła kawałek metalu do kieszeni ramoneski, a uchylone drzwi przytrzymała butem.
— Panie przodem — wyszczerzyła się do towarzyszy z (nie)bożej łaski, ale mina momentalnie jej zrzedła na widok dzieciaka i Latoyi. Najwyraźniej Billy po raz kolejny nadużył wyrozumiałości siostry. Rosario spojrzała badawczo na chłopaka. Cały się trząsł i telepał, wyglądał jak siedem nieszczęść. I ósme na dokładkę, bo instynkt Cruz podpowiadał jej, że gnojek niespecjalnie ogarnia kuwetę. To akurat — do pewnego stopnia — łączyło ich wszystkich, ale Rosario wyczuwała w nim coś jeszcze.
Głód.
— Spokojnie, skarbie, wszystko będzie dobrze. — Złapała roztrzęsioną Latoyę za ramiona, starając się ignorować lecące z jej oczu łzy i to, co w niej budziły. Stłumiła to mentalnym kopniakiem i skupiła się na gaszeniu pożaru. — Tędy, chodźcie!
Pociągnąwszy Lattie i Billy’ego, weszli w korytarz dla personelu. Ten dupek żołędny od jedynej słusznej wersji świata chyba znowu zaczął coś sapać, ale na razie go zignorowała. Najpierw musiała zająć się przyjaciółmi. Z wdzięcznością spojrzała na blondasa, kiedy zagadał chłopaka, dzięki czemu mogła wziąć Lattie na stronę.
— On musi... — zająknęła się, nie wiedząc, jak to właściwie określić i ująć. Wszystko brzmiało do dupy, a kiedy powiedziała to na głos, brzmiało również kretyńsko. — Billy musi... zjeść, słonko. Musi się napić, inaczej będzie stanowił zagrożenie. Dla innych, ale przede wszystkim dla siebie. Wiem, że to trudne... Sama niewiele rozumiem, ale... Daj mu odrobinę swojej krwi. Wtedy poczuje się lepiej i będziemy mogli stąd zwiać, hm? Jedno małe ugryzienie. — Rosario zajrzała w wystraszone oczy Latoyi, nie wierząc, że wygaduje podobne rzeczy na serio, nie będąc naćpaną i napierdoloną jak szpadel. — Zaufaj mi, skarbie, wszystko będzie dobrze.
Popchnęła delikatnie Latoyę w kierunku brata, a sama przeniosła uwagę na warującego przy drzwiach świra. Jemu naprawdę wydawało się, że jest na wojnie. Gdyby nie to, że było tak kurewsko strasznie, zaczęłaby się śmiać.
— Co? Nie wiem. — Rosario poklepała się po kieszeniach. Był tam breloczek z magiczną zawartością, ale telefonu ani śladu. Musiał jej wypaść albo został na zapleczu. Nigdy nie miała głowy do pilnowania tego gówna. — Nie mam przy sobie. Cedric dobrze gada, przynajmniej częściowo. — Spojrzała na blondasa dobijającego się do kibla. — Zostaw ją w spokoju, ptaszyno, na cholerę ci recepcjonistka? Pokój ochrony, a potem adiós! Spierdalamy, jakby gonił nas el diablo. Kawę będziesz musiał zrobić sobie sam.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
- Lasota
- Posty: 296
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Choice made
Cała wasza piątka weszła do środka korytarza przeznaczonego personelowi biblioteki, Doyle pozostawił uchylone drzwi. To właśnie ty ujrzałeś starcie tytana z potworami. Dostrzegłeś również jak Nandu zerkał na was, kiedy przekraczaliście próg. Jego wzrok był przez chwilę skupiony na Rosario. Wyciągnął ku niej rękę, ale gdy złapała go rozwścieczona bestia, zamknął dłoń w pięść, a sekundę później wyprowadził mocarny cios, który pogruchotał czaszkę napastnikowi.
Upór giganta nie potrwał długo. Bestie powaliły go na brzuch, przygniotły go masą własnych cielsk, Nandu został unieruchomiony. Rozpoczął się żer. Pierw rozległ się rozszalały z cierpienia krzyk, gdyż krwiopijce rozdzierały szponami skórę pleców powalonego. Tony, Nandu patrzył wprost w twoje oczy, kiedy był żywcem obdzierany. Błagalnie na ciebie spoglądał, zaś ty domyśliłeś się, co należało zrobić. Jaki byłby twój wybór?
W tym samym czasie nastolatek z widoczną trudnością utrzymywał uwagę na tobie, Cedric. Niemrawo kiwał głową, kiedy do niego mówiłeś. Z opóźnieniem dotarło do niego pytanie o imię.
— Jestem Billy. — Usta odsłoniły jego kły. Dość silnie przybił żółwika.
Spojrzał głęboko w twoje oczy.
— Jestem tak bardzo głodny. — Wymamrotał, wyciągając rękę w przestrzeń obok ciebie.
Pierw wydawało ci się, że chciał sięgnąć ciebie, jednak nabrałeś pewności, iż Billy zaczął lustrować pustkę.
— Hej...! Dlaczego się tak na mnie patrzysz?! — podniósł głos, podirytowany. Barwa ujawniała otępienie. — Przestań — krzyknął! — Cedric, każ mu przestać!
Cruz, twoja koleżanka z pracy popatrzyła się na ciebie dziwnie, kiedy zaproponowałaś jej rozwiązanie sytuacji brata. Paleta kolorów emocji mieszała się na twarzy dziewczyny, niemniej czytałaś z niej jak z obrazu. Pierw obserwowałaś wyparcie, jakbyś powiedziała coś zupełnie pojebanego. Muśnięcie rezygnacji, jej wargi rzeźbiły nieme, soczyste przekleństwo. Olśnienie. Inwektywa skierowana w ciebie zmieniła się na ciche, skierowane do siebie przekleństwo. Mętna barwa wahania dała miejsce ognistemu kolorowi determinacji. Miałaś ją.
— Jezusie, to pojebany koszmar. Nie wierzę, że to zrobię — wyszeptała, wycierając krwawe łzy z policzków. — Billy, chodź tu. Wiem, czego ci trzeba, barcie. — Przywołała do siebie dzieciaka.
Dzieciak odwrócił głowę od Cedrica, zerknął na siostrę. Natychmiast podniecił się, gdy zauważył wewnętrzną stronę jej ręki, z uwypuklonymi żyłami. Wgryzł się, zaczął pić.
Nagle wszyscy poczuliście niezrozumiałą zazdrość w sobie. Mieliście ochotę odepchnąć Billy'ego, żeby samemu wgryźć się w tę soczystą żyłę. Doyle, nie musiałeś na to patrzeć, sam zapach niemal doprowadzał cię do szaleństwa. Wiedziałeś, że gdyby nie doświadczenia z wojny i samodyscyplina, zajebałbyś Lettie na miejscu.
Cedric, miałeś okazję podejść do drzwi oddzielających łazienki służbowe od korytarza. Istotnie, była za nimi schowana kobieta. Twoje nadprzyrodzone zmysły wyłapywały każde drganie jej ciała, każdy oddech, szelest materiału ubrań, zapach słodkich perfum, dźwięk przełykanej śliny. Zrozumiałeś, że słyszała was do kilku minut i starała się być cicho. Kiedy się przedstawiłeś i zakomunikowałeś potrzebę pomocy, usłyszałeś wahanie. Zmieniło się tempo serca, przyśpieszyło. Język oblizał wargi, wyczułeś ostrą woń stresu w pocie.
— Dobrze! — w końcu odezwał się wysoki ton głosu kobiety.
Otworzyła drzwi.
Stanęła przed tobą średniego wzrostu blondynka. Swoje długie włosy ułożyła w nienaganny kok, miała na sobie żakiet i długą spódnicę w ciemnych barwach. Na nosie miała okulary, chodziła w butach na krótkich obcasie. Nie była ubrudzona krwią. Oczy miała niebieskie. Wyglądała na ponad trzydzieści lat, twój nienaturalny wzrok penetrował fałsz makijażu.
— O mój Boże! Jesteś cały we krwi! — skomentowała twój wygląd przestraszonym głosem.
Odsunęła się o krok, zupełnie zmieszana.
— Słyszałam okropne dźwięki. Wycie, szarpanie, wołanie o pomoc — łzy zbierały się pod jej oczami — schowałam się tutaj... Proszę, nie rób mi krzywdy — dodała zlękniona. W tym momencie nie wiedziała czy byłeś ofiarą, czy sprawcą piekła.
Nastąpiły nowe zdarzenia.
Billy na ciche polecenie siostry zakończył ssanie. Zlizał nieumyślnie ostatnie krople z rany, a pod wpływem jego śliny, zasklepiła się tak, jakby nigdy jej nie było.
Cedric, wychwyciłeś nowy dźwięk. Winda budynku ruszyła z niższego poziomu, dźwig szarpał do góry platformę. Byłeś całkowicie pewien, że w środku windy piszczało stado szczurów.
Upór giganta nie potrwał długo. Bestie powaliły go na brzuch, przygniotły go masą własnych cielsk, Nandu został unieruchomiony. Rozpoczął się żer. Pierw rozległ się rozszalały z cierpienia krzyk, gdyż krwiopijce rozdzierały szponami skórę pleców powalonego. Tony, Nandu patrzył wprost w twoje oczy, kiedy był żywcem obdzierany. Błagalnie na ciebie spoglądał, zaś ty domyśliłeś się, co należało zrobić. Jaki byłby twój wybór?
W tym samym czasie nastolatek z widoczną trudnością utrzymywał uwagę na tobie, Cedric. Niemrawo kiwał głową, kiedy do niego mówiłeś. Z opóźnieniem dotarło do niego pytanie o imię.
— Jestem Billy. — Usta odsłoniły jego kły. Dość silnie przybił żółwika.
Spojrzał głęboko w twoje oczy.
— Jestem tak bardzo głodny. — Wymamrotał, wyciągając rękę w przestrzeń obok ciebie.
Pierw wydawało ci się, że chciał sięgnąć ciebie, jednak nabrałeś pewności, iż Billy zaczął lustrować pustkę.
— Hej...! Dlaczego się tak na mnie patrzysz?! — podniósł głos, podirytowany. Barwa ujawniała otępienie. — Przestań — krzyknął! — Cedric, każ mu przestać!
Cruz, twoja koleżanka z pracy popatrzyła się na ciebie dziwnie, kiedy zaproponowałaś jej rozwiązanie sytuacji brata. Paleta kolorów emocji mieszała się na twarzy dziewczyny, niemniej czytałaś z niej jak z obrazu. Pierw obserwowałaś wyparcie, jakbyś powiedziała coś zupełnie pojebanego. Muśnięcie rezygnacji, jej wargi rzeźbiły nieme, soczyste przekleństwo. Olśnienie. Inwektywa skierowana w ciebie zmieniła się na ciche, skierowane do siebie przekleństwo. Mętna barwa wahania dała miejsce ognistemu kolorowi determinacji. Miałaś ją.
— Jezusie, to pojebany koszmar. Nie wierzę, że to zrobię — wyszeptała, wycierając krwawe łzy z policzków. — Billy, chodź tu. Wiem, czego ci trzeba, barcie. — Przywołała do siebie dzieciaka.
Dzieciak odwrócił głowę od Cedrica, zerknął na siostrę. Natychmiast podniecił się, gdy zauważył wewnętrzną stronę jej ręki, z uwypuklonymi żyłami. Wgryzł się, zaczął pić.
Nagle wszyscy poczuliście niezrozumiałą zazdrość w sobie. Mieliście ochotę odepchnąć Billy'ego, żeby samemu wgryźć się w tę soczystą żyłę. Doyle, nie musiałeś na to patrzeć, sam zapach niemal doprowadzał cię do szaleństwa. Wiedziałeś, że gdyby nie doświadczenia z wojny i samodyscyplina, zajebałbyś Lettie na miejscu.
Cedric, miałeś okazję podejść do drzwi oddzielających łazienki służbowe od korytarza. Istotnie, była za nimi schowana kobieta. Twoje nadprzyrodzone zmysły wyłapywały każde drganie jej ciała, każdy oddech, szelest materiału ubrań, zapach słodkich perfum, dźwięk przełykanej śliny. Zrozumiałeś, że słyszała was do kilku minut i starała się być cicho. Kiedy się przedstawiłeś i zakomunikowałeś potrzebę pomocy, usłyszałeś wahanie. Zmieniło się tempo serca, przyśpieszyło. Język oblizał wargi, wyczułeś ostrą woń stresu w pocie.
— Dobrze! — w końcu odezwał się wysoki ton głosu kobiety.
Otworzyła drzwi.
Stanęła przed tobą średniego wzrostu blondynka. Swoje długie włosy ułożyła w nienaganny kok, miała na sobie żakiet i długą spódnicę w ciemnych barwach. Na nosie miała okulary, chodziła w butach na krótkich obcasie. Nie była ubrudzona krwią. Oczy miała niebieskie. Wyglądała na ponad trzydzieści lat, twój nienaturalny wzrok penetrował fałsz makijażu.
— O mój Boże! Jesteś cały we krwi! — skomentowała twój wygląd przestraszonym głosem.
Odsunęła się o krok, zupełnie zmieszana.
— Słyszałam okropne dźwięki. Wycie, szarpanie, wołanie o pomoc — łzy zbierały się pod jej oczami — schowałam się tutaj... Proszę, nie rób mi krzywdy — dodała zlękniona. W tym momencie nie wiedziała czy byłeś ofiarą, czy sprawcą piekła.
Nastąpiły nowe zdarzenia.
Billy na ciche polecenie siostry zakończył ssanie. Zlizał nieumyślnie ostatnie krople z rany, a pod wpływem jego śliny, zasklepiła się tak, jakby nigdy jej nie było.
Cedric, wychwyciłeś nowy dźwięk. Winda budynku ruszyła z niższego poziomu, dźwig szarpał do góry platformę. Byłeś całkowicie pewien, że w środku windy piszczało stado szczurów.
Ostatnio zmieniony 09 lip 2022, 2:03 przez Lasota, łącznie zmieniany 1 raz. Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
- Arbalest
- Posty: 372
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Nie musiał na to patrzeć. Nie miał oporów przed użyciem przemocy, ale gapienie się na to jak wataha zezwierzęconych skurwysynów zamienia byłego ochroniarza klubu NOLA-X w krwawą miazgę nie było mu do szczęścia potrzebne. Nie był przecież sadystą. W połączeniu z zasłyszaną chwilę później od blondwłosego informacją, że winda w głównym holu się przemieszcza (jak był w stanie to usłyszeć, albo — co jeszcze dziwniejsze — zauważyć, pozostawało tajemnicą poliszynela, ale po wydarzeniach ostatnich kilku minut nie zakwestionował nowo nabytej umiejętności Cedricka), zadecydował o rychłym zamknięciu za sobą drzwi, by chwilę później rozejrzeć się za czymś czym mógł je zastawić. Chwilę mu zajęło, bo odpowiednią do tego celu skrzynię zastał dopiero w magazynie sprawdzanym w następnym momencie przez Rosario. To nawet nie była decyzja. To był warunek przetrwania.
— Wiem, że masz życzenie śmierci, koleś, ale są łatwiejsze sposoby na przetrącenie sobie karku niż nazywanie mnie „afgańskim pieskiem”. Może wróć się jednak po tą pigułkę z baru, na razie zostań przy „dziękuję za twoją służbę”, jak grzeczny obywatel i spróbuj mnie nie wkurwić swoim pierdoleniem, bo wojnę i wojsko to ty widziałeś co najwyżej na History Channel — odpowiedział do-niedawna-okularnikowi motocyklista, po raz kolejny opanowując irytację. Skuć mu facjatę jeszcze zdąży. Ale nie tu i nie teraz. Jeśli zaczną się żreć między sobą to szansa na przeżycie tylko zmaleje. A przecież byli coraz bliżej...
— Wybacz, zapomniałem, że w Meksyku nie mają księżniczek — skończył jeszcze czymś, co w zamyśle miało chyba być rozładowaniem napięcia, ale efekt mogło mieć różny. Tyle dobrego, że jego kompani okazali się być dość kompetentni i gdy jedno przekonywało dziewczynę do wyjścia z toalety, a drugie sprawdzało obszar magazynowy, Doyle miał okazję zerknąć za kraty oddzielające ich od klatki schodowej. Po drodze odwrócił jeszcze wzrok od pożywiającego się na własnej siostrze chłopaka, żeby i jego nie wzięła chęć. Na to też nie mógł sobie pozwolić. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Wiele po drugiej stronie nie zobaczył, poza tym, że kratka powinna bezproblemowo skapitulować po mocniejszym kopniaku w osłabiony fragment, a znaki ewakuacyjne prowadziły... do obszaru magazynowego, do którego poszła Rosario. To chyba nie mogło być prostsze, co zresztą potwierdziła jeszcze sama barmanka — wystarczyło tylko podnieść okratowanie otaczające cały budynek. Dziwny rodzaj zabezpieczeń...
No ale jak trzeba to trzeba — pokój ochrony był obok, problemem było tylko dostanie się do środka, czego pancerne drzwi z okienkiem z hartowanego szkła nie zamierzały ułatwić. Brutalna siła nie mogła tu wiele zdziałać.
— Hej! Podnieś te pieprzone kraty na zewnątrz i już nas nie ma! Zrób to, bo nie chcesz, żebym tam wlazł.
Jasne, to była na ten moment pusta groźba... ale wciąż groźba. Święty spokój był wszak bezcenny, a jakoś nie wierzył, że siedzący pod oblężeniem ochroniarz czuje się komfortowo ze stadem potworów pod drzwiami.
— Wiem, że masz życzenie śmierci, koleś, ale są łatwiejsze sposoby na przetrącenie sobie karku niż nazywanie mnie „afgańskim pieskiem”. Może wróć się jednak po tą pigułkę z baru, na razie zostań przy „dziękuję za twoją służbę”, jak grzeczny obywatel i spróbuj mnie nie wkurwić swoim pierdoleniem, bo wojnę i wojsko to ty widziałeś co najwyżej na History Channel — odpowiedział do-niedawna-okularnikowi motocyklista, po raz kolejny opanowując irytację. Skuć mu facjatę jeszcze zdąży. Ale nie tu i nie teraz. Jeśli zaczną się żreć między sobą to szansa na przeżycie tylko zmaleje. A przecież byli coraz bliżej...
— Wybacz, zapomniałem, że w Meksyku nie mają księżniczek — skończył jeszcze czymś, co w zamyśle miało chyba być rozładowaniem napięcia, ale efekt mogło mieć różny. Tyle dobrego, że jego kompani okazali się być dość kompetentni i gdy jedno przekonywało dziewczynę do wyjścia z toalety, a drugie sprawdzało obszar magazynowy, Doyle miał okazję zerknąć za kraty oddzielające ich od klatki schodowej. Po drodze odwrócił jeszcze wzrok od pożywiającego się na własnej siostrze chłopaka, żeby i jego nie wzięła chęć. Na to też nie mógł sobie pozwolić. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Wiele po drugiej stronie nie zobaczył, poza tym, że kratka powinna bezproblemowo skapitulować po mocniejszym kopniaku w osłabiony fragment, a znaki ewakuacyjne prowadziły... do obszaru magazynowego, do którego poszła Rosario. To chyba nie mogło być prostsze, co zresztą potwierdziła jeszcze sama barmanka — wystarczyło tylko podnieść okratowanie otaczające cały budynek. Dziwny rodzaj zabezpieczeń...
No ale jak trzeba to trzeba — pokój ochrony był obok, problemem było tylko dostanie się do środka, czego pancerne drzwi z okienkiem z hartowanego szkła nie zamierzały ułatwić. Brutalna siła nie mogła tu wiele zdziałać.
— Hej! Podnieś te pieprzone kraty na zewnątrz i już nas nie ma! Zrób to, bo nie chcesz, żebym tam wlazł.
Jasne, to była na ten moment pusta groźba... ale wciąż groźba. Święty spokój był wszak bezcenny, a jakoś nie wierzył, że siedzący pod oblężeniem ochroniarz czuje się komfortowo ze stadem potworów pod drzwiami.
Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 349
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Zawsze jestem głodny i wydaje mi się, że nigdy nie potrafię się najeść”
Głód. Pod hasłem w słowniku można znaleźć: „pragnienie czegoś lub dotkliwy brak czegoś”. Pragnienie krwi. Dotkliwy brak krwi. Niepohamowana rządza kierowała każdym z nich. Cedric odczuwał pragnienie przyssania się do nadgarstka dziewczyny. Jak pozostali. Przyssania się jak noworodek do piersi matki. Osocze. Ten metaliczny zapach. Nic dziwnego, że chłopak majaczył. Widział podobne rzeczy, jak Cedric po grzybkach czy kwasie. Nie było w nim obrzydzenia, ani przerażenia. Spojrzał na to z jakimś zaciekawieniem. I zazdrością. W przeciwieństwie do nastolatka potrafił znacznie bardziej kontrolować swój stan. Do czasu.
Teraz jednak stał pod drzwiami i zagadywał do kobiety. Ta była szczególnie zestresowana, co łatwo było zauważyć. Zapach potu. Szybkość bicia serca. Nerwowo oblizywane wargi. Dla blondasa było to naturalne, że jego zmysły były wyostrzone. Że rejestrował to przez zamknięte drzwi. Ale jednak zebrała się w sobie i wyszła na korytarz. Jego wyobrażenie o kobiecie, zupełnie pokryło się z oczekiwaniami. Kobitka w młodym wieku, która próbowała zamaskować pierwsze zmarszczki makijażem. Widział każde zagłębienie na jej twarzy. Dookoła oczu i ust. Zmarszczki na czole. Na jej szyi widać było pulsującą tętnicę. Pompującą do mózgu natlenowaną krew. Samoistnie zwilżył usta. Robił się głodny.
— Nie chcemy zrobić Ci krzywdy. Chcemy się po prostu stąd wydostać.
Próbuje przekonać kobietę, aby ta pomogła im stąd wyjść. Żeby podpowiedziała, gdzie jest najbezpieczniejsza droga. Niestety kobieta jest za bardzo przerażona. Nawet schowanie broni do kabury za pasem i rozłożenie rąk przed nią nie pomogło. Chyba nie chce pomóc.
— Nie wiemy co tutaj się dzieje, ale chcemy uciec z tego piekła. Tak samo jak ty młoda – odwraca się w stronę Billiego, który niedawno skończył pić krew. Na twarzy nadal miał ślady krwi – Masz syna, albo młodszego brata? Na tego chłopaka na pewno ktoś czeka w domu. Pomóż nam, choćby z myślą o nim.
Gdyby nie urok wytatuowanej laseczki, prawdopodobnie nie wyciągnąłby żadnych informacji od pracownicy biblioteki. Sytuacja i tak wydaje się paskudna. Nie uda im się stąd wydostać, jeżeli nie przekonają tego jebanego ochroniarza, aby ich wpuścił. Wtedy jakimś cudem „afgański piesek”, którego ostatnią gadkę zignorował, zwrócił jego uwagę. W sumie dobrze, że czasami tak dużo szczeka. Ale przydałbym się mu kaganiec przez większość czasu – nie dzieli się swoimi spostrzeżeniem. Za to musi powstrzymać się od śmiechu. Na twarzy widnieje mu głupkowaty uśmiech. Łatka afgańskiego pieska przylgnęła już do Doyle’a.
— Wstaniesz z krzesła i otworzysz nam drzwi do pokoju ochrony – nawiązał z kolesiem kontakt wzrokowy, wydając polecenie. Nieświadomie korzystając z siły magnetycznej, która przebudziła się w nim po przemianie.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
— I bardzo, kurwa, dobrze — skonstatowała nieoczekiwanie pogodnie, niemal wesoło, kiedy Doyle wyskoczył z czymś, co w jego mniemaniu uchodzić miało prawdopodobnie za pojazd. Rozciągnięte w szerokim uśmiechu usta odsłoniły kły. — Pieprzyć monarchię, złociutki.
Odkąd spruł się, że jest byłym trepem, przestała przejmować się jego sapaniem. Na jakimś głębszym poziomie nawet mu współczuła, bo był po prostu kolejną ofiarą skurwiałego systemu. Tego samego, nad którego rozmontowaniem pracowała od kilku dobrych lat między innymi po to właśnie, żeby nie powstało więcej takich smutnych kulfonów.
Gdy blondyn wyciągnął pracownicę biblioteki z kibla, kobieta była ewidentnie nieprzygotowana na to, co zobaczyła po drugiej stronie drzwi. Zakrwawione towarzystwo nijak nie wzbudzało zaufania, zwłaszcza gdy Billy siorbał z siostry. Widząc, co się święci, Cruz stanęła tak, by zasłonić sobą niecodzienną scenę rodzinną i wypełnić pole widzenia recepcjonistki.
— Hej, spokojnie, skarbie — przemówiła do niej łagodnie, jak do spłoszonego konia, unosząc dłonie w geście bezbronności i braku złych zamiarów. — Chcemy tylko stąd prysnąć, nic więcej. Okej? I jeśli mam być szczera, ty też powinnaś. Nie wiem, co tu się odpierdala, ale nie zamierzam zostawać i przeprowadzać wywiadu. Niech federalni się martwią, w końcu za to im płacą. I to o wiele więcej niż tobie, słonko. Pomyśl o tym, na pewno chcesz tu tkwić i czekać chuj wie na co? Pomóżmy sobie nawzajem, jesteśmy po tej samej stronie.
Gadka pomogła, choć Rosario zachodziła w głowę, jakim cudem i sposobem. Była cała zakrwawiona, a i bez tego raczej nie nadawała na tych samych falach z normalsami w granatowych spódnicach do pół łydki. Odetchnęła więc z ulgą, kiedy kobieta opuściła gardę i zaczęła współpracować. Oprócz cennej informacji na temat wyjścia dowiedzieli się również, że robiąca tu za ochronę miękka faja wykazała się iście rycerskim gestem. Ale cóż, jaki kram, taka obsługa.
Czego można się było spodziewać po cieciu pracującym w bibliotece?
Nie mitrężąc, Rosario przeszła do magazynu, gdzie pośród ciemności, w mdłym blasku awaryjnych świateł, żarzył się wielki, nabrzmiały przycisk z pulsującym „GATE 01” tuż nad nim. Cruz szybkim krokiem przemierzyła długość pomieszczenia zawalonego skrzyniami pełnymi książek. Kiedy mechanizm uniósł wrota do góry, poczuła, jak owiewa ją zimne, nocne powietrze. Nie dostała gęsiej skórki, nic w niej nie zareagowało na zmianę temperatury. Nie miała jednak czasu nad tym dumać, bo za kratami dostrzegła autobus. Spięła się momentalnie, obserwując, czy ktoś się pojawi, zaalarmowany otworzeniem drzwi, ale nic takiego nie nastąpiło. Po chwili wróciła pod pokój ochrony, po drodze przyglądając się zawartości skrzyń.
Była ciekawa, jakież to tytuły chroniono kratami rodem z pierdla o zaostrzonym rygorze.
— Otwieraj te drzwi, hijo de puta! — wrzasnęła, zaglądając przez szybę do wnętrza kanciapy. Od kiedy wyposażano je w taki wypasiony sprzęt? Spojrzała na pracownicę, potem na Cedrica. — To na pewno jest biblioteka?
Odkąd spruł się, że jest byłym trepem, przestała przejmować się jego sapaniem. Na jakimś głębszym poziomie nawet mu współczuła, bo był po prostu kolejną ofiarą skurwiałego systemu. Tego samego, nad którego rozmontowaniem pracowała od kilku dobrych lat między innymi po to właśnie, żeby nie powstało więcej takich smutnych kulfonów.
Gdy blondyn wyciągnął pracownicę biblioteki z kibla, kobieta była ewidentnie nieprzygotowana na to, co zobaczyła po drugiej stronie drzwi. Zakrwawione towarzystwo nijak nie wzbudzało zaufania, zwłaszcza gdy Billy siorbał z siostry. Widząc, co się święci, Cruz stanęła tak, by zasłonić sobą niecodzienną scenę rodzinną i wypełnić pole widzenia recepcjonistki.
— Hej, spokojnie, skarbie — przemówiła do niej łagodnie, jak do spłoszonego konia, unosząc dłonie w geście bezbronności i braku złych zamiarów. — Chcemy tylko stąd prysnąć, nic więcej. Okej? I jeśli mam być szczera, ty też powinnaś. Nie wiem, co tu się odpierdala, ale nie zamierzam zostawać i przeprowadzać wywiadu. Niech federalni się martwią, w końcu za to im płacą. I to o wiele więcej niż tobie, słonko. Pomyśl o tym, na pewno chcesz tu tkwić i czekać chuj wie na co? Pomóżmy sobie nawzajem, jesteśmy po tej samej stronie.
Gadka pomogła, choć Rosario zachodziła w głowę, jakim cudem i sposobem. Była cała zakrwawiona, a i bez tego raczej nie nadawała na tych samych falach z normalsami w granatowych spódnicach do pół łydki. Odetchnęła więc z ulgą, kiedy kobieta opuściła gardę i zaczęła współpracować. Oprócz cennej informacji na temat wyjścia dowiedzieli się również, że robiąca tu za ochronę miękka faja wykazała się iście rycerskim gestem. Ale cóż, jaki kram, taka obsługa.
Czego można się było spodziewać po cieciu pracującym w bibliotece?
Nie mitrężąc, Rosario przeszła do magazynu, gdzie pośród ciemności, w mdłym blasku awaryjnych świateł, żarzył się wielki, nabrzmiały przycisk z pulsującym „GATE 01” tuż nad nim. Cruz szybkim krokiem przemierzyła długość pomieszczenia zawalonego skrzyniami pełnymi książek. Kiedy mechanizm uniósł wrota do góry, poczuła, jak owiewa ją zimne, nocne powietrze. Nie dostała gęsiej skórki, nic w niej nie zareagowało na zmianę temperatury. Nie miała jednak czasu nad tym dumać, bo za kratami dostrzegła autobus. Spięła się momentalnie, obserwując, czy ktoś się pojawi, zaalarmowany otworzeniem drzwi, ale nic takiego nie nastąpiło. Po chwili wróciła pod pokój ochrony, po drodze przyglądając się zawartości skrzyń.
Była ciekawa, jakież to tytuły chroniono kratami rodem z pierdla o zaostrzonym rygorze.
— Otwieraj te drzwi, hijo de puta! — wrzasnęła, zaglądając przez szybę do wnętrza kanciapy. Od kiedy wyposażano je w taki wypasiony sprzęt? Spojrzała na pracownicę, potem na Cedrica. — To na pewno jest biblioteka?
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
- Lasota
- Posty: 296
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
The price of freedom
Doyle, nie okazałeś litości pożeranemu żywcem Nandu, zamiast tego domknąłeś drzwi. Ostatnim, co usłyszałeś to gwałtowne mlaśnięcie, a potem ciszę. Wykorzystałeś czas, aby zablokować przejście skrzynią z magazynu. Rozejrzałeś się również przy klatce schodowej, która prowadziła na górę albo na dół. Nie miałeś bladego pojęcia, co cię tam czekało, jednak z całą pewnością wiedziałeś, że coś skorzystało z windy z niższego poziomu.
Cruz, aura twej Prezencji ponownie zadziałała. Nie miałaś bladego pojęcia, jak to działa, ale czułaś zmieniające się tempo rytmu płynącej w tobie krwi, cyrkulowała po ciele napędzana czystą wolą, rozgrzała cię, a potem nasyciła twoje intencje, które wpłynęły na zachowanie recepcjonistki. Pierw zwróciła na ciebie uwagę, a chwilę później szukała w tobie wybawienia. Domyśliłaś się, że to nie argumenty pokonały jej obawy, a gwałtowna zmiana emocjonalna, bo przerażenie dało miejsce poczucia obowiązku wobec innych ocalałych, tak was zaklasyfikowała w tym momencie.
Tony, postanowiłeś zwrócić uwagę ochroniarza zamkniętego na cztery pusty w pokoju. Kiedy się odezwałeś, mężczyzna natychmiast zablokował nowoczesny komputer za sprawą skrótów klawiszowych, następnie podniósł radio do ust.
— Guédé idą po mnie! Pośpiesz się... — zaalarmował kogoś na używanej częstotliwości tonem zestresowanym. — Dlaczego te gadają?! — dodał nagle, zupełnie zbity z tropu.
— Wytrzymaj. — Odpowiedział cichy głos, który wyłącznie wyłapał Cedric. Jedno słowo zabrzmiało jak odgłos pękających gałęzi drzew.
Rosario, dołączyłaś do weterana wojennego wraz z blondynką. Razem zaczęłyście nawoływać ciecia.
— Jules, sukinsynie! Otwieraj te pierdolone drzwi! Jak mogłeś nas tu zamknąć?! — zaryczała wściekle.
Ochroniarz powstał z krzesła, poruszony, i zbliżył się do zamglonej, hartowanej szyby. Przyjrzeliście się osobnikowi. Był to czarnoskóry mężczyzna po dwudziestce. Dobrze zbudowany, wysoki, ubrany w białą koszule i czarne bojówki z ciężkim pasem, na którym był uchwyt na radio oraz zaczepiona czarna pałka policyjna. Zauważyliście również kaburę na pistolet, ale była ona pusta. Rzuciła się wam w oczy biżuteria Julesa. Na dredach przytroczył białe koraliki, łudząco podobne barwą do kości. Na jego szyi spoczywał amulet z symbolem religii Vodoun, kilkanaście bransoletek również nawiązywało do kreolskiego kultu duchów.
— Emma! Odejdź od nich natychmiast, to złe duchy.
— Otwieraj natychmiast!!!
Jules chciał odpowiedzieć, ale nawiązał kontakt wzrokowy z tobą, Cedric. Kiedy lustrowałeś ciemne oczy mężczyzny, odniosłeś wrażenie, jakbyś dokopywał się do istoty jego jestestwa. Zastałeś na swej drodze ufortyfikowany bastion, ale cóż mógł uczynić człowiek wobec twojej potęgi. Cegiełka po cegiełce rozbierałeś mentalny mur, a kiedy szczelina była wystarczająca, zacisnąłeś szpony na umyśle. Jules zatopił się w bezdennej studni twoich dominujących oczów, bezwolnie wykonał twój rozkaz. Drzwi stanęły przed wami otworem, a cała wasza szóstka weszła do środka. Jules, otępiony mocą, cofnął się do ściany i tępo obserwował swego nowego pana.
Na ścianie przyczepiony był pokaźnych rozmiarów monitor wyświetlający obraz w wysokiej rozdzielczości. Obraz był wyłapywany z kamer z włączoną opcją noktowizji, dzięki czemu bez żadnych problemów wyłapywaliście, co się działo w każdej sekcji biblioteki. W głównym holu trwał koszmar, dziesiątki potworów walczyło i pożerało siebie nawzajem. W prawym skrzydle bestie dokończyły pożywanie się. Przebudzone z krwawego snu osobowości nie wyglądały na przestraszone. Zastygły w pozie uwielbienia, szaleńczego śmiechy i podziwu wobec samych siebie. Pomimo braku audio, wasze wyobraźnie odtworzyły w głowie obłąkany śmiech. Ci ludzie byli bezduszni przed przemianą. Na piętrze, w sali wystaw, byli zatrzaśnięci ludzie. Młodzi ludzie, wyglądali na studentów. Ciężkimi eksponatami zastawili drzwi, a potwór, w korytarzu, walił w nie mocno, gdyż każde uderzenie zostawiało po sobie wgłębienia. W świetlicy pracowniczej biedna dziewczyna, o krótkich włosach, wykonywała sygnały SOS do kamery. Obiektywy rejestrowały również to, co znajdowało się w piwnicy. Kadr pierwszy: zamknięta winda. Kadr drugi: przestronne przejście gdzieś prowadzące. Kadr trzeci: dwuskrzydłowa zamknięte brama z panelem na przyciski. Kadr czwarty: drzwi zamknięte również na panel z przyciskami. Kadr piąty: ustawione chłodziarki medyczne w dużym pomieszczeniu przypominającym laboratorium. Tylko dlaczego na jednym ze stołów narysowano kręgi i znaki wyciągnięcie z poradników dla niedzielnych magików?
Na biurku przystosowanym do pracy z jednostkami centralnymi spoczywał wysokiej klasy komputer. Na środku ekranu monitora widniało białe pole: podaj hasło. Rozpoznaliście, że system operacyjny nie posiadał żadnej grafiki, natomiast ty, Rosario rozpoznałaś Linuxa bez środowiska graficznego. Na blacie biurka leżał rewolwer na amunicję .357 magnum.
Cedric, usłyszałeś charakterystyczny, pojedynczy dźwięk. Winda zatrzymała się na parterze. Otworzyła się, pierw wylały się z niej tuziny szczurów, które rozeszły się na wszystkie strony.
Później anomalia pikseli opuściła windę, horda natychmiast zwróciła na to uwagę. Jeden z krwiopijców zaszarżował, wyskoczył i nagle zawisł w powietrzu. Jucha spływała po widmowym kształcie w postaci zakłóceń, przeszyła na wylot klatkę piersiową. Drugi z przeciwników zaatakował.
Poniósł się po budynku dźwięk strzelby, bliźniaczy wydobył się z radia, zniekształcony szumem zbyt wysokich decybeli.
Wybuch ognia z rozpikselowanego, podłużnego obiektu. Głowę potwora rozszarpało.
— Idę po ciebie, Jules. — Przemówiły sypiące się drzazgi, rwane liście.
Anomalia już nie przebijała na wylot wrogów, bowiem następni oponenci ginęli pod wpływem widowiskowych cięć. Tracili kończyny, tracili głowy. Anomalia kierowała się wprost na was.
Cruz, aura twej Prezencji ponownie zadziałała. Nie miałaś bladego pojęcia, jak to działa, ale czułaś zmieniające się tempo rytmu płynącej w tobie krwi, cyrkulowała po ciele napędzana czystą wolą, rozgrzała cię, a potem nasyciła twoje intencje, które wpłynęły na zachowanie recepcjonistki. Pierw zwróciła na ciebie uwagę, a chwilę później szukała w tobie wybawienia. Domyśliłaś się, że to nie argumenty pokonały jej obawy, a gwałtowna zmiana emocjonalna, bo przerażenie dało miejsce poczucia obowiązku wobec innych ocalałych, tak was zaklasyfikowała w tym momencie.
Tony, postanowiłeś zwrócić uwagę ochroniarza zamkniętego na cztery pusty w pokoju. Kiedy się odezwałeś, mężczyzna natychmiast zablokował nowoczesny komputer za sprawą skrótów klawiszowych, następnie podniósł radio do ust.
— Guédé idą po mnie! Pośpiesz się... — zaalarmował kogoś na używanej częstotliwości tonem zestresowanym. — Dlaczego te gadają?! — dodał nagle, zupełnie zbity z tropu.
— Wytrzymaj. — Odpowiedział cichy głos, który wyłącznie wyłapał Cedric. Jedno słowo zabrzmiało jak odgłos pękających gałęzi drzew.
Rosario, dołączyłaś do weterana wojennego wraz z blondynką. Razem zaczęłyście nawoływać ciecia.
— Jules, sukinsynie! Otwieraj te pierdolone drzwi! Jak mogłeś nas tu zamknąć?! — zaryczała wściekle.
Ochroniarz powstał z krzesła, poruszony, i zbliżył się do zamglonej, hartowanej szyby. Przyjrzeliście się osobnikowi. Był to czarnoskóry mężczyzna po dwudziestce. Dobrze zbudowany, wysoki, ubrany w białą koszule i czarne bojówki z ciężkim pasem, na którym był uchwyt na radio oraz zaczepiona czarna pałka policyjna. Zauważyliście również kaburę na pistolet, ale była ona pusta. Rzuciła się wam w oczy biżuteria Julesa. Na dredach przytroczył białe koraliki, łudząco podobne barwą do kości. Na jego szyi spoczywał amulet z symbolem religii Vodoun, kilkanaście bransoletek również nawiązywało do kreolskiego kultu duchów.
— Emma! Odejdź od nich natychmiast, to złe duchy.
— Otwieraj natychmiast!!!
Jules chciał odpowiedzieć, ale nawiązał kontakt wzrokowy z tobą, Cedric. Kiedy lustrowałeś ciemne oczy mężczyzny, odniosłeś wrażenie, jakbyś dokopywał się do istoty jego jestestwa. Zastałeś na swej drodze ufortyfikowany bastion, ale cóż mógł uczynić człowiek wobec twojej potęgi. Cegiełka po cegiełce rozbierałeś mentalny mur, a kiedy szczelina była wystarczająca, zacisnąłeś szpony na umyśle. Jules zatopił się w bezdennej studni twoich dominujących oczów, bezwolnie wykonał twój rozkaz. Drzwi stanęły przed wami otworem, a cała wasza szóstka weszła do środka. Jules, otępiony mocą, cofnął się do ściany i tępo obserwował swego nowego pana.
Na ścianie przyczepiony był pokaźnych rozmiarów monitor wyświetlający obraz w wysokiej rozdzielczości. Obraz był wyłapywany z kamer z włączoną opcją noktowizji, dzięki czemu bez żadnych problemów wyłapywaliście, co się działo w każdej sekcji biblioteki. W głównym holu trwał koszmar, dziesiątki potworów walczyło i pożerało siebie nawzajem. W prawym skrzydle bestie dokończyły pożywanie się. Przebudzone z krwawego snu osobowości nie wyglądały na przestraszone. Zastygły w pozie uwielbienia, szaleńczego śmiechy i podziwu wobec samych siebie. Pomimo braku audio, wasze wyobraźnie odtworzyły w głowie obłąkany śmiech. Ci ludzie byli bezduszni przed przemianą. Na piętrze, w sali wystaw, byli zatrzaśnięci ludzie. Młodzi ludzie, wyglądali na studentów. Ciężkimi eksponatami zastawili drzwi, a potwór, w korytarzu, walił w nie mocno, gdyż każde uderzenie zostawiało po sobie wgłębienia. W świetlicy pracowniczej biedna dziewczyna, o krótkich włosach, wykonywała sygnały SOS do kamery. Obiektywy rejestrowały również to, co znajdowało się w piwnicy. Kadr pierwszy: zamknięta winda. Kadr drugi: przestronne przejście gdzieś prowadzące. Kadr trzeci: dwuskrzydłowa zamknięte brama z panelem na przyciski. Kadr czwarty: drzwi zamknięte również na panel z przyciskami. Kadr piąty: ustawione chłodziarki medyczne w dużym pomieszczeniu przypominającym laboratorium. Tylko dlaczego na jednym ze stołów narysowano kręgi i znaki wyciągnięcie z poradników dla niedzielnych magików?
Na biurku przystosowanym do pracy z jednostkami centralnymi spoczywał wysokiej klasy komputer. Na środku ekranu monitora widniało białe pole: podaj hasło. Rozpoznaliście, że system operacyjny nie posiadał żadnej grafiki, natomiast ty, Rosario rozpoznałaś Linuxa bez środowiska graficznego. Na blacie biurka leżał rewolwer na amunicję .357 magnum.
Cedric, usłyszałeś charakterystyczny, pojedynczy dźwięk. Winda zatrzymała się na parterze. Otworzyła się, pierw wylały się z niej tuziny szczurów, które rozeszły się na wszystkie strony.
Później anomalia pikseli opuściła windę, horda natychmiast zwróciła na to uwagę. Jeden z krwiopijców zaszarżował, wyskoczył i nagle zawisł w powietrzu. Jucha spływała po widmowym kształcie w postaci zakłóceń, przeszyła na wylot klatkę piersiową. Drugi z przeciwników zaatakował.
Poniósł się po budynku dźwięk strzelby, bliźniaczy wydobył się z radia, zniekształcony szumem zbyt wysokich decybeli.
Wybuch ognia z rozpikselowanego, podłużnego obiektu. Głowę potwora rozszarpało.
— Idę po ciebie, Jules. — Przemówiły sypiące się drzazgi, rwane liście.
Anomalia już nie przebijała na wylot wrogów, bowiem następni oponenci ginęli pod wpływem widowiskowych cięć. Tracili kończyny, tracili głowy. Anomalia kierowała się wprost na was.
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
- Arbalest
- Posty: 372
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
— Pieprzyć monarchię — odparł pojednawczo Hawk. Jeśli była choć jedna rzecz, która miała go bardziej łączyć niż dzielić z wydziaraną laską — niech to będzie chociaż ta jedna. Blondas od „afgańskiego pieska” najwyraźniej poszedł po rozum do głowy i sformułowania nie powtórzył. Taki stan rzeczy gangster mógł zaakceptować, i to pomimo faktu, że towarzyszący mu pseudointeligent stroił kretyńskie miny, najwyraźniej wyobrażając sobie w głowie scenariusze, jak to niszczy go swoim poziomem intelektualnym, czy też coś równie popierdolonego. Ale to już nie było jego zmartwienie.
Przyznać jednak musiał — skądkolwiek pochodziła „,magia” wspierająca Cedrica i Rosario — była cholernie wręcz przydatna i motocyklista nie planował im przeszkadzać, ani z uspokajaniem kobiety, ani z przekonaniem strażnika, by ich wpuścił. Zadziałało. Sezam, w tym konkretnym przypadku pod postacią pancernych drzwi ze wzmocnionej stali, otworzył się jak na frazę-klucz, a Doyle nie tracił czasu — był gotowy.
Wystarczyło mu, że przejście otwarło się na tyle, by zdążył wcisnąć swoje wysokie, żylaste ciało do środka. Tony dał szybkiego susa do powstałego wyłomu — powodując przy tym, że drzwi otwarły się na kolejne centymetry — z jednym tylko celem — rzucenia się na ochroniarza i obezwładnienia go. A ponieważ był przygotowany, tym razem miało pójść łatwiej niż z prosiakiem.
Nie poszło.
Czarnoskóry przeciwnik zablokował jego pięść w locie, nawet pomimo przypływu siły, którym motocyklista dysponował. Doyle spróbował przyłożyć mu drugą ręką, ale tamten złapał go za nadgarstek. Stali tak przez moment zakleszczeni, jak w zapasach, obydwoje pełni sił i we względnie wyrównanej walce. Ochroniarz zaczął górować, chwilowo przypierając przeciwnika do ściany koło drzwi. Poczuł się zbyt pewnie, wierząc, że czysta siła pozwoli mu wygrać. Duży błąd. Kopniak w okolice kolana pozwolił Hawkeye'owi wyswobodzić się z utrzymującego status quo chwytu. Prawa pięść poszybowała w okolice brzucha. Walił jak w bęben. Tamten się złożył, a motocyklista wyuczonym w wojsku ruchem wygiął mu boleśnie rękę za plecy i — wyuczonym już na ulicy — naparł kolanem na jego szyję. W sposób niepokojąco wręcz przypominający pewne głośne w skali kraju wydarzenie sprzed dwóch lat...
Kilka głębszych, nienaturalnie wymuszonych oddechów, i jedno spojrzenie na zaawansowany sprzęt później zaczęły się pytania.
— Ja ci, kurwa, dam guédé, kupo gówna... — powtórzył usłyszane wcześniej słowo, ciągle nie wiedząc co właściwie ono znaczy — Gadaj! O co tu chodzi, do chuja?! Co to za popierdolony dom wariatów?! I kim ty w ogóle, kurwa, jesteś, bambusie?
Pytania najwyraźniej nie spodobały się adresatowi. Pojawił się nawet lekki opór fizyczny i coś co brzmiało jak... słowa? Na pewno nie te, które Tony chciał usłyszeć, bo motocyklista pociągnął mężczyznę za włosy i uderzył jego głową o posadzkę z niewielkiej wysokości.
— Skoro już ustaliliśmy, że jestem potworem i to w kurewsko złym humorze — może po prostu wypatroszę cię jak psa i wyssę do sucha? Gadaj, to może pozwolę ci jeszcze pożyć!
Groźba nie było zbyt kreatywna, ale skuteczności odmówić jej było nie sposób. Takie działały najlepiej gdy ofiara czuła, że przeciwnik jest zdolny do faktycznego zrobienia jej krzywdy. A Tony był... Nie mówiąc już o tym, że czarnoskóry na pewno widział już wspomniane wyżej wydarzenie sprzed dwóch lat (w końcu dobre pół świata widziało). Postawienie go w podobnej sytuacji mogło mieć silny efekt psychologiczny, nawet jeśli sam Doyle nie był do końca tego świadom.
— Podaj pani hasło do komputera i powiedz jak podnieść te jebane kraty na zewnątrz! — wydał polecenie, przewidując, że tak najszybciej pomoże Rosario. Kątem oka zauważył zakłócenia na znajdującym się nad jego głową monitorze. Pamiętał o windzie, i że mężczyzna rozmawiał z kimś zanim udało im się tu wejść. Krótkofalówka zresztą ciągle leżała obok. — Kto to, kurwa, jest...?! Ty to coś wezwałeś?! KOGO TU WEZWAŁEŚ, PYTAM SIĘ?!
Ręka zawisła nad potylicą ochroniarza wróżyła kolejne „spawanie”.
Przyznać jednak musiał — skądkolwiek pochodziła „,magia” wspierająca Cedrica i Rosario — była cholernie wręcz przydatna i motocyklista nie planował im przeszkadzać, ani z uspokajaniem kobiety, ani z przekonaniem strażnika, by ich wpuścił. Zadziałało. Sezam, w tym konkretnym przypadku pod postacią pancernych drzwi ze wzmocnionej stali, otworzył się jak na frazę-klucz, a Doyle nie tracił czasu — był gotowy.
Wystarczyło mu, że przejście otwarło się na tyle, by zdążył wcisnąć swoje wysokie, żylaste ciało do środka. Tony dał szybkiego susa do powstałego wyłomu — powodując przy tym, że drzwi otwarły się na kolejne centymetry — z jednym tylko celem — rzucenia się na ochroniarza i obezwładnienia go. A ponieważ był przygotowany, tym razem miało pójść łatwiej niż z prosiakiem.
Nie poszło.
Czarnoskóry przeciwnik zablokował jego pięść w locie, nawet pomimo przypływu siły, którym motocyklista dysponował. Doyle spróbował przyłożyć mu drugą ręką, ale tamten złapał go za nadgarstek. Stali tak przez moment zakleszczeni, jak w zapasach, obydwoje pełni sił i we względnie wyrównanej walce. Ochroniarz zaczął górować, chwilowo przypierając przeciwnika do ściany koło drzwi. Poczuł się zbyt pewnie, wierząc, że czysta siła pozwoli mu wygrać. Duży błąd. Kopniak w okolice kolana pozwolił Hawkeye'owi wyswobodzić się z utrzymującego status quo chwytu. Prawa pięść poszybowała w okolice brzucha. Walił jak w bęben. Tamten się złożył, a motocyklista wyuczonym w wojsku ruchem wygiął mu boleśnie rękę za plecy i — wyuczonym już na ulicy — naparł kolanem na jego szyję. W sposób niepokojąco wręcz przypominający pewne głośne w skali kraju wydarzenie sprzed dwóch lat...
Kilka głębszych, nienaturalnie wymuszonych oddechów, i jedno spojrzenie na zaawansowany sprzęt później zaczęły się pytania.
— Ja ci, kurwa, dam guédé, kupo gówna... — powtórzył usłyszane wcześniej słowo, ciągle nie wiedząc co właściwie ono znaczy — Gadaj! O co tu chodzi, do chuja?! Co to za popierdolony dom wariatów?! I kim ty w ogóle, kurwa, jesteś, bambusie?
Pytania najwyraźniej nie spodobały się adresatowi. Pojawił się nawet lekki opór fizyczny i coś co brzmiało jak... słowa? Na pewno nie te, które Tony chciał usłyszeć, bo motocyklista pociągnął mężczyznę za włosy i uderzył jego głową o posadzkę z niewielkiej wysokości.
— Skoro już ustaliliśmy, że jestem potworem i to w kurewsko złym humorze — może po prostu wypatroszę cię jak psa i wyssę do sucha? Gadaj, to może pozwolę ci jeszcze pożyć!
Groźba nie było zbyt kreatywna, ale skuteczności odmówić jej było nie sposób. Takie działały najlepiej gdy ofiara czuła, że przeciwnik jest zdolny do faktycznego zrobienia jej krzywdy. A Tony był... Nie mówiąc już o tym, że czarnoskóry na pewno widział już wspomniane wyżej wydarzenie sprzed dwóch lat (w końcu dobre pół świata widziało). Postawienie go w podobnej sytuacji mogło mieć silny efekt psychologiczny, nawet jeśli sam Doyle nie był do końca tego świadom.
— Podaj pani hasło do komputera i powiedz jak podnieść te jebane kraty na zewnątrz! — wydał polecenie, przewidując, że tak najszybciej pomoże Rosario. Kątem oka zauważył zakłócenia na znajdującym się nad jego głową monitorze. Pamiętał o windzie, i że mężczyzna rozmawiał z kimś zanim udało im się tu wejść. Krótkofalówka zresztą ciągle leżała obok. — Kto to, kurwa, jest...?! Ty to coś wezwałeś?! KOGO TU WEZWAŁEŚ, PYTAM SIĘ?!
Ręka zawisła nad potylicą ochroniarza wróżyła kolejne „spawanie”.
Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 349
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
— Niestety twój kumpel jest w to zamieszany. – zwrócił się do kobiety, przeczesując pomieszczenie w poszukiwaniu czegoś istotnego. Przyglądał się również z dziennikarską uwagą ekranom z nadzieją, że nie przeoczy zbliżającego się niebezpieczeństwa – Musimy stąd spierdalać. Nie ma co czekać na oklaski za nasze brawurowe wbicie do pokoju ochrony. Trzymaj się nas mała, a jakoś się razem wygramolimy z tego gówna.
A to szambo, w które wpadli po same uszy, przerastało ich. Dzikie bestie, niedawno ludzi, pożerali się nawzajem. Walczyli. Krew była chyba wszędzie. Krwawa łaźnia. Szaleńcy. Więksi niż Arthur. On przynajmniej potrafił się kontrolować przez większość czasu. Jego tożsamości miały za zadanie chronić go. Wariaci na ekranie mieli inny cel- mordować. Byli niebezpieczni. Musieli stąd jak najszybciej spierdalać. W piwnicach znajdowało się jakieś laboratorium. Prowadzili tam eksperymenty. Wszystko zaczęło nabierać sensu. Genetyka, przemiany, szaleńczy apetyt krwi. Byli w nielegalnym projekcie eksperymentalnym. Za pewne amerykańskie wojsko próbowało stworzyć z nich żołnierzy idealnych. Co oznacza, że na zewnątrz będą musieli chować się jak szczury po kanałach. Ale nie ma co się nad tym zastanawiać teraz. Muszą stąd uciec.
W bibliotece było jeszcze wiele ludzi. Cedric czuł wyrzuty sumienia, że nie jest w stanie pomóc bogu ducha winnym studentom, czy blondynce zamkniętej w świetlicy. Nawet przez chwilę zastanawiał się, jaką drogę muszą pokonać, żeby się do nich dostać. Wypuścił z ust powietrze. Nie mieli szans. Tych potworów było za dużo. Poza tym zbliżało się do ich coś o wiele bardziej nieprzewidywalnego. Coś rodem z horrorów.
— To cholerstwo się do nas zbliża! Musimy w tej chwili stąd spierdalać! – krzyknął nerwowo do nich.
Kolejny raz zamierzał zanurzyć się w umyśle tego typa. Spojrzał na niego. Świdrował jego umysł. Wpatrywał głęboko w jego oczy. Chciał przejąć nad nim kontrolę. Zdominować. Kazać zamknąć za nimi bramę, gdy Ci uciekną przez magazyn. To mogłoby dać im trochę czasu. Zatrzymać choć na chwilę te potwory w budynku.
Ostatnio zmieniony 21 lip 2022, 17:12 przez Asteral von Carlina, łącznie zmieniany 2 razy. Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Rosario przypadła do komputera, rozglądając się nerwowo po ekranach monitoringu. Jeśli do tej pory nie dotarło jeszcze do niej, że coś tu jest kurewsko nie tak, teraz zyskała stuprocentową pewność. Podane przez ochroniarza hasło zaprowadziło ją do plików, z których rozumiała piąte przez dziesiąte, ale wystarczająco, by odpowiedzieć sobie na zadane chwilę wcześniej pytanie — to na pewno nie była biblioteka. Czy może raczej: nie tylko ona. Coś tutaj śmierdziało i nie był to zapierdziany fotel Jules’a ani jego buty na zmianę, stojące w kącie pomieszczenia.
— Co to, kurwa, jest... — Kaskada plików z wynikami badań, którym bardzo daleko było do standardowych druczków, które dostawało się w przychodni po badaniu siku i krwi. Wszędzie wykresy, jak na pieprzonym wydziale fizyki kwantowej.
Wyłapany kątem oka rozmazany ruch na jednym z ekranów wyrwał ją z pozbawionej zrozumienia kontemplacji. Musieli stąd niewątpliwie spierdalać i to w podskokach, ale nie zaszkodzi zgrać tego gówna. A nuż znajdą kogoś, kto będzie potrafił coś z tego wyczytać. Szybko wyjęła z kieszeni niewielki breloczek o kształcie i kolorach meksykańskiej sugar skull, podpięła do portu USB i skopiowała na niego wszystko, co mogła. Potem skasowała nagrania z kamer i zatrzymała dalsze zapisy. Kiedy Cedric wydarł się, że pora spierdalać, zgarnęła pendrive’a, leżącą na blacie spluwę i wypadła z kanciapy.
Gdzieś z tyłu głowy wypaliły się obrazy, których miała długo nie zapomnieć. Przerażona dziewczyna wzywająca pomocy do kamery, grupka studentów próbująca zabarykadować się przed napierającą śmiercią. Ale Rosario de la Cruz nie była bohaterką. Miała pragnienia i miała ambicje. Ale żeby je zrealizować, musiała żyć. Pchanie się w hordy rozszalałych stworów znacząco odbiegało od tego scenariusza.
Chaos i pośpiech skutecznie wyparły ewentualne wyrzuty sumienia, Rosario pobiegła do magazynu. Kiedy uniosły się kraty, wystrzeliła w kierunku autobusu.
— Mam nadzieję, że Wujek Sam nauczył cię obsługiwać duży sprzęt, złociutki — wysapała do Doyle’a, dopadłszy do drzwi pojazdu. Po raz pierwszy, odkąd się poznali, spojrzała na niego od stóp do głów i w końcu coś do niej dotarło. Gość nie wyglądał na złamanego życiem weterana. Był jebnięty i pozornie zwyczajny, a to oznaczało tylko jedno tam, skąd pochodziła. — Bo odpalać na krótko na pewno umiesz. Dawaj!
Zrobiła mu miejsce, by robił swoje i w napięciu obserwowała bryłę budynku, czekając, aż kraty na powrót opadną. Tyle że tym razem — z nimi po drugiej ich stronie.
— Co to, kurwa, jest... — Kaskada plików z wynikami badań, którym bardzo daleko było do standardowych druczków, które dostawało się w przychodni po badaniu siku i krwi. Wszędzie wykresy, jak na pieprzonym wydziale fizyki kwantowej.
Wyłapany kątem oka rozmazany ruch na jednym z ekranów wyrwał ją z pozbawionej zrozumienia kontemplacji. Musieli stąd niewątpliwie spierdalać i to w podskokach, ale nie zaszkodzi zgrać tego gówna. A nuż znajdą kogoś, kto będzie potrafił coś z tego wyczytać. Szybko wyjęła z kieszeni niewielki breloczek o kształcie i kolorach meksykańskiej sugar skull, podpięła do portu USB i skopiowała na niego wszystko, co mogła. Potem skasowała nagrania z kamer i zatrzymała dalsze zapisy. Kiedy Cedric wydarł się, że pora spierdalać, zgarnęła pendrive’a, leżącą na blacie spluwę i wypadła z kanciapy.
Gdzieś z tyłu głowy wypaliły się obrazy, których miała długo nie zapomnieć. Przerażona dziewczyna wzywająca pomocy do kamery, grupka studentów próbująca zabarykadować się przed napierającą śmiercią. Ale Rosario de la Cruz nie była bohaterką. Miała pragnienia i miała ambicje. Ale żeby je zrealizować, musiała żyć. Pchanie się w hordy rozszalałych stworów znacząco odbiegało od tego scenariusza.
Chaos i pośpiech skutecznie wyparły ewentualne wyrzuty sumienia, Rosario pobiegła do magazynu. Kiedy uniosły się kraty, wystrzeliła w kierunku autobusu.
— Mam nadzieję, że Wujek Sam nauczył cię obsługiwać duży sprzęt, złociutki — wysapała do Doyle’a, dopadłszy do drzwi pojazdu. Po raz pierwszy, odkąd się poznali, spojrzała na niego od stóp do głów i w końcu coś do niej dotarło. Gość nie wyglądał na złamanego życiem weterana. Był jebnięty i pozornie zwyczajny, a to oznaczało tylko jedno tam, skąd pochodziła. — Bo odpalać na krótko na pewno umiesz. Dawaj!
Zrobiła mu miejsce, by robił swoje i w napięciu obserwowała bryłę budynku, czekając, aż kraty na powrót opadną. Tyle że tym razem — z nimi po drugiej ich stronie.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
- Lasota
- Posty: 296
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Finale
Po krótkiej, acz intensywnej walce ochroniarz padł na ziemię, przygwożdżony twoim ciężarem, Tony. Czułeś, jak szarpał się przez chwilę i soczyście ciebie przeklinał, jednak twoje groźby wraz z bliskim spotkaniem jego głowy z podłogą spowodowały, że przełamałeś w nim jakąkolwiek chęci na opór. Odezwawszy się, mówił złamanym tonem.
— Przestań! Powiem... Powiem wszystko! — krzyczał, wypluwając krew z ust. Wybiłeś mu zęba.
W tym sam czasie recepcjonistka zaczęła drżeć ze strachu. Jej system nerwowy był przeciążony bodźcami wyrwanymi z najmroczniejszego koszmaru, a widok skrajnej przemocy werbalnej oraz fizycznej dopiął swego. Kobieta rozpłakała się. Skuliła się w kącie pomieszczenia. Złapała się za twarz, przez palce obserwowała wasze poczynania.
Lattie, zauważywszy załamanie blondynki, przytuliła się do niej i pomagała tobie, Cedric, w uspokajaniu jej. Niemniej, kiedy blada barmanka dotknęła żywego ciała śmiertelniczki, natychmiast pojawiła się gęsia skórka.
— Boże, jesteś lodowata — płacz przerwało zaskoczenie.
— Ciii — uspokajała — wszytko będzie w porządku. Niedługo się to skończy.
Ros, twoja pracownica z klubu czule głaskała kobietę. Wyglądało na to, że użyła mocy podobnej do twojej, gdyż dziwna senność ogarnęła żywą ocalałą. Na pierwszy rzut oka każdy gest Lattie wydawał się opiekuńczy, ale ty dostrzegałaś ukryte zamiary. Była ona głodna. Z ledwością się powstrzymywała, a teraz, zahipnotyzowana widokiem pulsującej żyły na szyi ciepłokrwistej, naszła ją ochotę na zatopienie w niej kłów. Jeszcze się kontrolowała, ale na jak długo?
— Jestem Jules Dubois, ochraniam sanktuarium mojego pana — tłumaczył prędko, niezgrabnie, ze strachem w głosie, który przy okazji odkrył francuski akcent. — Ja... — zawahał się, a potem kontynuował ze zdziwieniem — Nie pamiętam! Pamiętam, że zacząłem służbę wieczorem, a potem — jego ton zmienił się na zaintrygowany, nawet zauroczony — te zielony oczy. Chyba kobiety. Zatopiłem się w nich, a kiedy się obudziłem, cały ten popierdolony koszmar się zaczął. Widziałem, jak się budziliście. Znaczy, budziły się guédé. Kiedy zamknąłem sanktuarium, natychmiast wezwałem po wsparcie.
Przesłuchanie przerwało radio.
— Jules — las ponownie przemówił, zniekształcony szumem na częstotliwości. — Odezwij się — rozkazały pękające zwoje drewna.
— To jest Kafar — zaczął wątek z nadzieją w głosie. — Jest wynajęty przez mojego pana, specjalizuje się w sprzątaniu bajzlu — wróciła do niego pewność siebie. — Nie macie szans z Kafarem. Dopadnie każdego z was. Co zamierzacie osiągnąć, hm?
Odwrócił głowę tak, aby spojrzeć wprost na twoje oczy, Cruz.
— Uciekając, jedynie potwierdzicie swoją winę. Zostańcie tutaj i się wytłumaczcie Kafarowi, to wasza jedyna nadzieja. Lepiej być na jego łasce... Lepiej być na jego łasce — dokończył ponuro, jakby przypomniał sobie coś, co odmieniło jego tok myślenia.
Zanim gdziekolwiek wybiegliście i zanim podjęliście jakiekolwiek decyzje, wiele zdarzeń nastąpiło jednocześnie.
Zły duch, dobijający się do studentów, został zaatakowany przez kilkanaście szczurów. Pożerały go.
Anomalia pikseli w kilka sekund unieszkodliwiła psychopatów, którzy dopadli Nandu. Dźwięk automatycznej strzelby rozległ się z hukiem.
Minęła minuta.
— Nienawidzę środy — wysyczały liście porwane wiatrem przez radio.
Ogromna siła jednym uderzeniem przebiła się przez drzwi, przeszywając ich środek. Piksele chwyciły za powstałą dziurę i rozszerzały ją. Zawył metal, który dla anomalii przypominał strukturą karton.
Ochroniarz zgodnie z rozkazem podniósł kraty.
Minęła druga minuta.
Na waszych oczach zmaterializowały się szczury, wyszły z anomalii pikseli niczym z legowiska. Była ich szóstka, wszystkie wielkości dorosłych kotów, z gniewem i zajadłością w ślepiach. W mgnieniu oka przebiegły korytarz i przedostały się do drzwi, za którymi się znajdowaliście. Jeden ze szczurów skoczył wprost na szybę, odbijając się od niej boleśnie. Słyszeliście energiczne skubanie przy framudze. Czasami wystawał długi ogon, ale szybko się chował.
Anomalia taranowała sobie przejście. Barykada zadziałała, kupiła wam nieco czasu.
Minęła trzecia minuta.
Została wam minuta i trzydzieści sekund do spotkania z Kafarem. Znajdowaliście się w pokoju ochrony.
— Przestań! Powiem... Powiem wszystko! — krzyczał, wypluwając krew z ust. Wybiłeś mu zęba.
W tym sam czasie recepcjonistka zaczęła drżeć ze strachu. Jej system nerwowy był przeciążony bodźcami wyrwanymi z najmroczniejszego koszmaru, a widok skrajnej przemocy werbalnej oraz fizycznej dopiął swego. Kobieta rozpłakała się. Skuliła się w kącie pomieszczenia. Złapała się za twarz, przez palce obserwowała wasze poczynania.
Lattie, zauważywszy załamanie blondynki, przytuliła się do niej i pomagała tobie, Cedric, w uspokajaniu jej. Niemniej, kiedy blada barmanka dotknęła żywego ciała śmiertelniczki, natychmiast pojawiła się gęsia skórka.
— Boże, jesteś lodowata — płacz przerwało zaskoczenie.
— Ciii — uspokajała — wszytko będzie w porządku. Niedługo się to skończy.
Ros, twoja pracownica z klubu czule głaskała kobietę. Wyglądało na to, że użyła mocy podobnej do twojej, gdyż dziwna senność ogarnęła żywą ocalałą. Na pierwszy rzut oka każdy gest Lattie wydawał się opiekuńczy, ale ty dostrzegałaś ukryte zamiary. Była ona głodna. Z ledwością się powstrzymywała, a teraz, zahipnotyzowana widokiem pulsującej żyły na szyi ciepłokrwistej, naszła ją ochotę na zatopienie w niej kłów. Jeszcze się kontrolowała, ale na jak długo?
— Jestem Jules Dubois, ochraniam sanktuarium mojego pana — tłumaczył prędko, niezgrabnie, ze strachem w głosie, który przy okazji odkrył francuski akcent. — Ja... — zawahał się, a potem kontynuował ze zdziwieniem — Nie pamiętam! Pamiętam, że zacząłem służbę wieczorem, a potem — jego ton zmienił się na zaintrygowany, nawet zauroczony — te zielony oczy. Chyba kobiety. Zatopiłem się w nich, a kiedy się obudziłem, cały ten popierdolony koszmar się zaczął. Widziałem, jak się budziliście. Znaczy, budziły się guédé. Kiedy zamknąłem sanktuarium, natychmiast wezwałem po wsparcie.
Przesłuchanie przerwało radio.
— Jules — las ponownie przemówił, zniekształcony szumem na częstotliwości. — Odezwij się — rozkazały pękające zwoje drewna.
— To jest Kafar — zaczął wątek z nadzieją w głosie. — Jest wynajęty przez mojego pana, specjalizuje się w sprzątaniu bajzlu — wróciła do niego pewność siebie. — Nie macie szans z Kafarem. Dopadnie każdego z was. Co zamierzacie osiągnąć, hm?
Odwrócił głowę tak, aby spojrzeć wprost na twoje oczy, Cruz.
— Uciekając, jedynie potwierdzicie swoją winę. Zostańcie tutaj i się wytłumaczcie Kafarowi, to wasza jedyna nadzieja. Lepiej być na jego łasce... Lepiej być na jego łasce — dokończył ponuro, jakby przypomniał sobie coś, co odmieniło jego tok myślenia.
Zanim gdziekolwiek wybiegliście i zanim podjęliście jakiekolwiek decyzje, wiele zdarzeń nastąpiło jednocześnie.
Zły duch, dobijający się do studentów, został zaatakowany przez kilkanaście szczurów. Pożerały go.
Anomalia pikseli w kilka sekund unieszkodliwiła psychopatów, którzy dopadli Nandu. Dźwięk automatycznej strzelby rozległ się z hukiem.
Minęła minuta.
— Nienawidzę środy — wysyczały liście porwane wiatrem przez radio.
Ogromna siła jednym uderzeniem przebiła się przez drzwi, przeszywając ich środek. Piksele chwyciły za powstałą dziurę i rozszerzały ją. Zawył metal, który dla anomalii przypominał strukturą karton.
Ochroniarz zgodnie z rozkazem podniósł kraty.
Minęła druga minuta.
Na waszych oczach zmaterializowały się szczury, wyszły z anomalii pikseli niczym z legowiska. Była ich szóstka, wszystkie wielkości dorosłych kotów, z gniewem i zajadłością w ślepiach. W mgnieniu oka przebiegły korytarz i przedostały się do drzwi, za którymi się znajdowaliście. Jeden ze szczurów skoczył wprost na szybę, odbijając się od niej boleśnie. Słyszeliście energiczne skubanie przy framudze. Czasami wystawał długi ogon, ale szybko się chował.
Anomalia taranowała sobie przejście. Barykada zadziałała, kupiła wam nieco czasu.
Minęła trzecia minuta.
Została wam minuta i trzydzieści sekund do spotkania z Kafarem. Znajdowaliście się w pokoju ochrony.
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
- Arbalest
- Posty: 372
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Informacje dostarczone przez ochroniarza raczej ledwo co liznęły temat niż go wyczerpały, ale Tony był bardziej niż świadomy nieubłaganego upływu czasu, który z każdą sekundą coraz to bardziej czynił spotkanie z rzeczonym Kafarem nieuniknionym. Zielone oczy o których mówił wydały mu się na tyle znajome, że nie miał wątpliwości do kogo należały, nawet jeśli ciągle nie znał Jej imienia.
— Widzieliśmy już dość kafarskiej łaski — odparł sarkastycznie motocyklista, skinąwszy odruchowo na wyświetlacze. — Chyba jednak zaryzykujemy, czarnuszku.
Widząc zamiary Cedrica, nie planował mu przeszkadzać. Sztuczka zadziałała wcześniej, to pewnie zadziała i teraz, dlatego mając już pewność, że czarny strażnik wykona bez ogródek polecenia swojego nowego „pana”, w końcu zdjął kolano z jego szyi, pozwalając mu swobodniej oddychać.
— Rób z nim co chcesz, byle nie wbił nam noża w plecy — po raz pierwszy pojawiła się w jego głosie jakaś nutka zaufania wobec towarzysza.
A zegar dalej tykał, o czym brutalnie przypomniały mu widoczne na kamerach obrazy. O ile sam wykidajło przebijał się jeszcze przez drzwi, to jego pupilki były już na korytarzu. Jeden z tych pupilków zaprezentował im się właśnie w pełnej krasie, w małym okienku przez które wcześniej blondasowi udało się zahipnotyzować ochroniarza. Jeśli mieli w planach się stąd wydostać — trzeba będzie się przez nie przebić.
— Autobusu jeszcze nie odpalałem, ale zawsze jest ten pierwszy raz. To nie może być skomplikowane... — zaszczycił Rosario odpowiedzią. Może nie do końca pokrzepiającą, ale rokującej przynajmniej jakąś nadzieję na wyjście żywcem z tego pierdolnika.
— Okej, ludzie! Koniec jebania się! Krótko — musimy stąd wyjść, a droga jest jedna — przez te skurwysyny czekające na zewnątrz. Albo je pozabijamy, albo ten cały „Kafar” przyjdzie tu i pozabija nas. To się tyczy też waszej dwójki... — wskazał na pracownicę Rosario i jej brata. — Walczymy albo umieramy. Lepiej o tym pamiętajcie zanim zachowacie się jak pizdy i stchórzycie przed trochę większym szczurem. A ty, laska... — zwrócił się teraz do roztrzęsionej, blondwłosej pracownicy, którą Lattie tuliła do siebie. — Ty trzymasz się z tyłu i od razu wiej przez magazyn, do autobusu. Nie zawalczysz z nikim w tym stanie. Idziemy, teraz!
Mogli za nim nie przepadać, uważać za zdziczałe, targane stresem pourazowym zwierzę, ale jednego nie można było mu w tym momencie odmówić — przemawiała przez niego naturalna charyzma, która udzieliła się przynajmniej Lattie i jej bratu, jeśli nie całej drużynie. W dużej mierze pomogło na pewno to, że miał rację — chodziło wszak o życie, siedzenie w miejscu ze strachu zapewniłoby im tylko jeden wynik. Ten którego nikt z nich nie chciał.
Tony otworzył drzwi, idąc na szpicy. Spodziewał się co zastanie gdy tylko je uchyli. Stwór od razu rzucił się do ataku, tylko po to, żeby odbić się ryjem od podeszwy jego buta, który od razu poszedł za ciosem. Motocyklista przydeptał zwierzątko, łamiąc mu przy tym kręgosłup, a od nieprzyjemnego chrupnięcia i pisku aż skręcało kiszki. Potem zamachnął się drzwiami, odrzucając ich impetem kolejne bydle gdzieś na ścianę, torując tym samym drogę. Swoje trzy grosze dołożyła też szpica złożona z zainspirowanej dwójki wampirów. Całej drużynie udało się przebić, a ostatni z placu boju schodził ten, który pojawił się na nim jako pierwszy.
Kierujący się do drzwi Hawkeye zbyt późno zauważył lecącą w jego stronę siekierę. To Kafar, który w końcu uporał się z drzwiami magnetycznymi, zdążył dokonać ostatniej próby zatrzymania chociaż jednego z nich. Częściowo tylko udanej, bo próbującego uniku motocykliście siekiera wbiła się w plecy. Boleśnie, acz nieletalnie, ze względu na jego nową, pośmiertną przypadłość.
Biker wpadł do magazynu z narzędziem ciągle tkwiącym w jego łopatce, ale nie tracił czasu na jego wyciągnięcie. Jeszcze nie teraz, tym bardziej że ból był do zniesienia, jedynie trochę utrudniając mu koncentrację. Jak na złość, koncentracja była akurat tym czego potrzebował do odpalenia „Faggotmobilu” (jak zdążył go ochrzcić). Wbiegł do środka pojazdu, zasiadł na miejscu kierowcy, zerwał osłonkę pod kierownicą... i zobaczył plątaninę kabli, większą niż w jakiejkolwiek osobówce.
— Noż, kurwa mać! — zdążył wysyczeć, przed rozpoczęciem swoich prób. Zerwał — tak jak zwykle w osobówkach — czerwony kabelek, spróbował wywołać spięcie... i jedyne co udało mu się odpalić to wycieraczki. Próbując jeszcze kilku innych opcji, i czując narastającą w nim irytację, a także nadciągającego w ich stronę Kafara, zrobił to czego w normalnych warunkach nie zrobiłby nigdy — pozwolił by spróbowała zastąpić go kobieta.
— Masz, kurwa! Ty spróbuj! — warknął do stojącej obok Rosario, która pewnie niecierpliwiła się nie mniej niż on sam. Nie zszedł jednak z miejsca kierowcy — ciągle uważał, że to on najlepiej sprawdzi się w tej roli, nawet jeśli wstyd zasiadać za kółkiem takiego wehikułu.
— Widzieliśmy już dość kafarskiej łaski — odparł sarkastycznie motocyklista, skinąwszy odruchowo na wyświetlacze. — Chyba jednak zaryzykujemy, czarnuszku.
Widząc zamiary Cedrica, nie planował mu przeszkadzać. Sztuczka zadziałała wcześniej, to pewnie zadziała i teraz, dlatego mając już pewność, że czarny strażnik wykona bez ogródek polecenia swojego nowego „pana”, w końcu zdjął kolano z jego szyi, pozwalając mu swobodniej oddychać.
— Rób z nim co chcesz, byle nie wbił nam noża w plecy — po raz pierwszy pojawiła się w jego głosie jakaś nutka zaufania wobec towarzysza.
A zegar dalej tykał, o czym brutalnie przypomniały mu widoczne na kamerach obrazy. O ile sam wykidajło przebijał się jeszcze przez drzwi, to jego pupilki były już na korytarzu. Jeden z tych pupilków zaprezentował im się właśnie w pełnej krasie, w małym okienku przez które wcześniej blondasowi udało się zahipnotyzować ochroniarza. Jeśli mieli w planach się stąd wydostać — trzeba będzie się przez nie przebić.
— Autobusu jeszcze nie odpalałem, ale zawsze jest ten pierwszy raz. To nie może być skomplikowane... — zaszczycił Rosario odpowiedzią. Może nie do końca pokrzepiającą, ale rokującej przynajmniej jakąś nadzieję na wyjście żywcem z tego pierdolnika.
— Okej, ludzie! Koniec jebania się! Krótko — musimy stąd wyjść, a droga jest jedna — przez te skurwysyny czekające na zewnątrz. Albo je pozabijamy, albo ten cały „Kafar” przyjdzie tu i pozabija nas. To się tyczy też waszej dwójki... — wskazał na pracownicę Rosario i jej brata. — Walczymy albo umieramy. Lepiej o tym pamiętajcie zanim zachowacie się jak pizdy i stchórzycie przed trochę większym szczurem. A ty, laska... — zwrócił się teraz do roztrzęsionej, blondwłosej pracownicy, którą Lattie tuliła do siebie. — Ty trzymasz się z tyłu i od razu wiej przez magazyn, do autobusu. Nie zawalczysz z nikim w tym stanie. Idziemy, teraz!
Mogli za nim nie przepadać, uważać za zdziczałe, targane stresem pourazowym zwierzę, ale jednego nie można było mu w tym momencie odmówić — przemawiała przez niego naturalna charyzma, która udzieliła się przynajmniej Lattie i jej bratu, jeśli nie całej drużynie. W dużej mierze pomogło na pewno to, że miał rację — chodziło wszak o życie, siedzenie w miejscu ze strachu zapewniłoby im tylko jeden wynik. Ten którego nikt z nich nie chciał.
Tony otworzył drzwi, idąc na szpicy. Spodziewał się co zastanie gdy tylko je uchyli. Stwór od razu rzucił się do ataku, tylko po to, żeby odbić się ryjem od podeszwy jego buta, który od razu poszedł za ciosem. Motocyklista przydeptał zwierzątko, łamiąc mu przy tym kręgosłup, a od nieprzyjemnego chrupnięcia i pisku aż skręcało kiszki. Potem zamachnął się drzwiami, odrzucając ich impetem kolejne bydle gdzieś na ścianę, torując tym samym drogę. Swoje trzy grosze dołożyła też szpica złożona z zainspirowanej dwójki wampirów. Całej drużynie udało się przebić, a ostatni z placu boju schodził ten, który pojawił się na nim jako pierwszy.
Kierujący się do drzwi Hawkeye zbyt późno zauważył lecącą w jego stronę siekierę. To Kafar, który w końcu uporał się z drzwiami magnetycznymi, zdążył dokonać ostatniej próby zatrzymania chociaż jednego z nich. Częściowo tylko udanej, bo próbującego uniku motocykliście siekiera wbiła się w plecy. Boleśnie, acz nieletalnie, ze względu na jego nową, pośmiertną przypadłość.
Biker wpadł do magazynu z narzędziem ciągle tkwiącym w jego łopatce, ale nie tracił czasu na jego wyciągnięcie. Jeszcze nie teraz, tym bardziej że ból był do zniesienia, jedynie trochę utrudniając mu koncentrację. Jak na złość, koncentracja była akurat tym czego potrzebował do odpalenia „Faggotmobilu” (jak zdążył go ochrzcić). Wbiegł do środka pojazdu, zasiadł na miejscu kierowcy, zerwał osłonkę pod kierownicą... i zobaczył plątaninę kabli, większą niż w jakiejkolwiek osobówce.
— Noż, kurwa mać! — zdążył wysyczeć, przed rozpoczęciem swoich prób. Zerwał — tak jak zwykle w osobówkach — czerwony kabelek, spróbował wywołać spięcie... i jedyne co udało mu się odpalić to wycieraczki. Próbując jeszcze kilku innych opcji, i czując narastającą w nim irytację, a także nadciągającego w ich stronę Kafara, zrobił to czego w normalnych warunkach nie zrobiłby nigdy — pozwolił by spróbowała zastąpić go kobieta.
— Masz, kurwa! Ty spróbuj! — warknął do stojącej obok Rosario, która pewnie niecierpliwiła się nie mniej niż on sam. Nie zszedł jednak z miejsca kierowcy — ciągle uważał, że to on najlepiej sprawdzi się w tej roli, nawet jeśli wstyd zasiadać za kółkiem takiego wehikułu.
Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 349
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Noce Nowego Orleanu [Wampir Maskarada 5 edycja, gra]
Na szczęście wytatuowana laska okazała się sprawnym informatyki. Otworzyła im drogę ucieczki… dokładnie w tym momencie, gdy gryzonie dostały się do holu. Obrzydliwe obślizgłe piszczące stworzonka doprowadzały go do szaleństwa. Musieli wymyśleć sposób, żeby zamknąć za sobą drzwi… żeby to gówno nie wylało się na ulicę.
--Słuchaj mnie. Zamkniesz kraty za nami, gdy tylko wyjdziemy z biblioteki. Zrozumiałeś? – w momencie przemawiania blondas wydawał się szczególnie przekonujący. Nie tracąc przy tym swojego luzackiego uroku. Zgoła inną aurą emanował, niż blondas z klubu, choć miał jego twarz.
— Zbierajmy się, tak jak mówił Hawk. Razem jesteśmy bezpieczniejsi. Przecież dasz radę mała – puścił oczko do pracownicy biblioteki chwilę przed tym, gdy wyskoczył za afgańskim pieskiem na korytarz.
Ziomek świetnie poradził sobie ze szczurem, który tamował im drogę ucieczki. Czekając chwilę na wyskoczenie reszty z pokoju ochrony, wycelował w przerośnięte bestyjki. Wystrzelił dwukrotnie z ekstrawagancją. Zupełnie jakby bawił się na VRze, strzelając do nieprawdziwych potworów z jakieś lamerskiej gry. Dlatego za pierwszym razem chybił, ale po chwili poprawił, a po pomieszczeniu rozszedł się pisk konającego szczura. Nim dobrze przyjrzał się temu co zrobił, biegł ile sił w nogach za resztą drużyny.
Korowód zamykał afgański piesek, który okazał się niezastąpiony. W chwili, gdy wskoczył do magazynu, Cedric zamknął za nim gwałtownie drzwi, miażdżąc obślizgły tłusty ogon jednego ze szczurów, który próbował dostać się do środka. Obrzydliwe.
— Zamek w drzwiach na długo nie wystarczy. Spierdalajmy! – w głosie chłopaka słychać było szczere przerażenie, gdy odstąpił od jedynej bariery oddzielającej ich od Kafara i jego świty. Dopiero wtedy zorientował się, że ich towarzysz biegnie z siekierą wbitą w plecy i zupełnie się tym nie przejmuje. Pojebany zioooom. Prze na przód jak czołg, a nie człowiek , pomyślał. Nim wskoczył do autobusu poczekał na resztę, aż ci wejdą do środka. Gotowy oddać kilka strzałów w stronę biblioteki.
Ilość słów: 0
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław