—
No — smarknął krasnolud, kiwając głową i posyłając rozmówcy lekko załzawione spojrzenie. —
No chyba — powtórzył po chwili namysłu, nie drążąc tematu.
Zapytany o fanty, wyszczerzył się szeroko i cokolwiek szczerbato, stawiając wór na ziemi przy wtórze rozlegającego się z jego wnętrza brzdęku i rozsupłując supeł wieńczącego go węzła, by zaprezentować skrywanego we wnętrzu wora skarby i fanty. Przebierając w zawartości, dobrą chwilę wyciągał ze środka kolejne przedmioty, podając je bezpośrednio zainteresowanemu lub ostrożnie odkładając na ziemię. Były obiecane kółka do kolczugi, w liczbie około piętnastu, splecione w jeden kawałek o nieregularnym kształcie, na brzegach powyginane, a pośrodku ciemne od smaru lub innego ciemnego brudu. Znalazły się zakorkowane szklane naczynia opatrzone piktogramem trupiej czaszki w liczbie trzech, wypełnione jakąś substancją. Wyciągając je na światło dzienne, krasnolud pomruczał pod nosem, że tego będzie jeszcze potrzebował i odłożył je na bok, aby przypadkiem nie potłuc. Zaraz potem wręczył rycerzowi kawał osełki, duży jak pół żelaznej sztaby, mało zużyty. Z przeciągłym szczękiem upadła mu na podłogę cienka, metalowa płytka o nieregularnym kształcie, którą Dalius niechybnie rozpoznał jako coś, co drzewiej było ostrzem miecza, obecnie zaś tylko jego fragmentem, ułamanym gdzieś ze środka klingi. Następny był grot, chyba od włóczni rudy od rdzy, choć w jednym kawałku. Pordzewiały szpadel z porządną, drewnianą rączką, tęgą niby zbójecka pała. Sięgając głębiej, majster wyciągnął splątane z pęczkiem metalowego drutu kajdany, brzęczące i rozklekotane, choć po wnikliwszej obserwacji, wciąż działające bez zarzutu. Do tego wszystkiego doszły cztery bełty, może nie najwyższej jakości ale nieodmiennie funkcjonalne i śmiertelne, jeżeli wprawić je w ruch stosownym mechanizmem cięciwowym. Gruby, metalowy klucz długi jak widelec, który krasnal wyciągnął z wora tuż po nim. Brzytwa, używana, choć po naostrzeniu śmiało mogąca uchodzić za niemal nówkę. Na koniec trzy wielkie wnyki, szczerzące się lekko wyszczerbionym uśmiechem zębów ściśniętych w żelaznych paszczach. „Na szczury” objaśnił majster niewinnym tonem, wyciągając je z wora jako ostatnie, choć poważne spojrzenie oraz kamienna twarz, które towarzyszyły wypowiadanym słowom, sugerowały, że świetnie zdaje sobie sprawę, że pułapka nadałaby się na wilka, a może nawet i niedźwiedzia, gdyby trafił się jakiś chorowity lub niedożywiony.
—
Wybierz se. Jak nie będziesz pewien, czy ci co spasuje to mogę ci odłożyć na potem, ale nie dłużej jak przez trzy dni, bo potem wypieprzę na przetop albo opchnę znajomemu gówniarzowi. Tyle z ciekawszych fantów — ocenił, potrząsając opróżnionym więcej niż w połowie workiem, z którego rozległ się odgłos sugerujący, że pozostałe w nim resztki to drobnica z małymi wyjątkami. —
Są tu jeszcze inaksze gówna, ale to wiesz, gwoździe i inne takie. Był nawet trzonek od kilofa, ale ułamany, więc o kant rzyci rozbić.