Post
autor: Dziki Gon » 31 paź 2023, 16:57
— Prawda, oczy masz iście interesujące — kąciki ust starca podniosły się nieznacznie. — Zwykli moje określać kocimi, ale twoje to czysty manifest. Vatt'ame aen vatt'ame.
Tymczasem z kuchni zdążył wrócić Cody. Bez zbędnych słów — bo takimi ciągłego pociągania nosem nazwać nie można — postawił przed wiedźminem drewnianą miskę o brunatnej, kleistej zawartości. Białe kawałki rybiego mięsa wyłaniały się tu i ówdzie, kontrastując ze zrzynkami marchwi i cebuli. Choć już nie parowało, danie było wciąż ciepłe i dobrze doprawione.
— Zagęszcza mąką — objaśnił człowiek w czerni, kiedy gospodarz się oddalił. — Ale ryba świeża, a danie syte. Postawi cię na nogi.
Nie ulegało wątpliwości, że van Oyden chciałby przejść już do sedna, ale z jakiegoś powodu wytrwale się przed tym powstrzymywał. Nieustannie obserwował wiedźmina i nie unikał napotykanego kontaktu wzrokowego. Wręcz przeciwnie, kiedy do niego dochodziło, utrzymywał go jak najdłużej, w nadziei, że tym samym uda mu się zyskać uwagę adwersarza, albo dojrzy w nim coś, czego właśnie szukał. Rzeczywiście, przypominał przy tym kota, który czyhał na ostatnie wierzgnięcie ofiary, samemu stygnąc w bezruchu.
— Do tego przejdę za chwilę — rzucił w odpowiedzi na ostatnie pytanie. — Wybacz moją aluzyjność, nie robię tego dla przekory, wiedz jednak, że czas, który tu poświęcisz może być ci drogi, zaręczam też, że jeśli nasze drogi rozejdą się bez jednomyślności, i to postaram się wynagrodzić. Przedsmak już masz. Potrafię się odwdzięczyć, choćby i za odrobinę niezobowiązującej uwagi.
Wypił łyk piwa.
— Jak już się pewnie domyśliłeś, nie zaczepiłem cię dla zabicia monotonii. Czasu po próżni też nie lubię marnować obcym, ale moja sprawa jest najwyższej delikatności, dlatego nie sposób mówić mi o tym otwarcie. Rozumiemy się? Nim cokolwiek rzeknę, muszę się upewnić, że rozmawiam z właściwym człowiekiem. Kimś, kto potrafi być dyskretny, używać sprawnie głowy, przy tym ciąć ostrym jak fechmistrz. A przede wszystkim, szukam kogoś, kto w Novigradzie jest obcy. Incognito.
— Znam to miasto jak wnętrze własnej kieszeni, mistrzu. I nie mówię tego przez pryzmat wieku, ani próżności. Był czas, kiedy moja wiedza sadzała na stolcach króli, a przed prawem bronił immunitet. To już nie powróci, dziś jestem kim jestem, ale co zostało tutaj — przytknął palec do skroni — nie zabierze mi nikt. — Robert uśmiechnął się szczeniacko. — Nie jestem w Krakenie z przypadku — kontynuował. — Rozglądam się za odpowiedniem człowiekim, takim, który chce dobrze zarobić. Powiesz, obejrzyj się za ramię, a zrazu znajdziesz garść ochotników. Zgoda. Ale żaden nie da mi tego, czego tak naprawdę szukam. Nie zależy mi na usługach pospolitych morderców, nie wyręczę się pierwszą, lepszą szumowiną. To nie zadanie dla skrytobójcy, ani arcyłgarza. Czy widzisz już, do czego dążę?
Zielone oczy Roberta zeszły doraźnie na okolice piersi Agimara, jakby w oczekiwaniu zobaczenia tam czegoś. Szybko jednak skierował je ponownie ku górze, nie dając po sobie poznać triumfu, ani frustracji.
Ilość słów: 0