Szpital św. Olgi
Szpital św. Olgi
Jeżeli wejść do środka i rozejrzeć się po wnętrzu, ignorując rozgardiasz, zaplamione barłogi oraz zasłony parawanów, poświęcając uwagę sklepieniu i oknom, można dojść do wniosku, że dawniej musiało ono być świątynią. Dziś jest miejską lecznicą, miejscem praktyki opłacanych z podatków medyków oraz wolontariatu niektórych kapłanów. Przede wszystkim zaś, miejscem rekonwalescencji rannych i chorych. Rannych i chorych, inaczej niż sprzętów i medyków, nie brakuje w murach szpitala nigdy. Każda grupa zajmuje oddzielne, przeznaczone jej boleści skrzydło — kontuzjowani zdrowieją ułożeni pospołu we wspólnej sali na zachodzie, zarażonych izoluje się w dawnych zakonnych celach w zaadaptowanej na leprozorium części wschodniej. W podziemiach dawnej krypty warzy się lekarstwa oraz sezonuje ich składniki. Dwie sale operacyjne i ambulatorium muszą wystarczać do ratowania żyć, lecz w razie potrzeby robi to też wystawiony na korytarz stół.
Ilość słów: 0
- Raenna
- Posty: 8
- Rejestracja: 28 maja 2020, 17:25
- Miano: Raenna
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Szpital św. Olgi
Przybycie do Novigradu, Raenna traktowała jako oczywisty obowiązek, z którym nie zamierzała dyskutować. Od wielu lat czuła, że pomaganie innym: łatanie ran, leczenie chorób i udzielanie porad to to, co ją dopełnia. Na rzecz tego porzuciła wygody, które oferował jej dom rodzinny; wybrała inną ścieżkę niż ta, jaką sugerowali jej rodzice. Była z tego dumna, przemawiała przez nią determinacja i upór, którego zresztą nie brakowało innym studentom. W związku z tym, niewiele różniła się od reszty. Wtopiona w tłum żaków, z obszernym, w połowie zapisanym notatnikiem, przekroczyła próg szpitala św. Olgi. Na twarzy Rae żywo malowało się zaciekawienie, lecz także coś na kształt strachu - nigdy nie można być pewnym, co nas spotka, szczególnie w czasach zarazy, jaka szalała w mieście.
Ciemnobrązowe włosy związała w warkocz, a dwukolorowe spojrzenie uważnie obserwowało otoczenie. Widząc cierpienie i ból, czuła jak kraja się jej serce. Być może była zbyt wrażliwa na takie doświadczenia, a być może miała tego doświadczenia za mało i nie zdążyła się jeszcze znieczulić. Ubrana była w prostą suknię i wygodne pantofle. Trzymała się z tyłu, nie przepadała za wychodzeniem przed szereg; niektórzy studenci uważali zgodnie, że wykazuje cechy typowego dziwaka: milcząca, introwertyczna, uśmiechała się częściej, niż ktokolwiek inny. Teraz na ustach nie widać było uśmiechu, a raczej lekki grymas. Wyglądała na przejętą.
Ciemnobrązowe włosy związała w warkocz, a dwukolorowe spojrzenie uważnie obserwowało otoczenie. Widząc cierpienie i ból, czuła jak kraja się jej serce. Być może była zbyt wrażliwa na takie doświadczenia, a być może miała tego doświadczenia za mało i nie zdążyła się jeszcze znieczulić. Ubrana była w prostą suknię i wygodne pantofle. Trzymała się z tyłu, nie przepadała za wychodzeniem przed szereg; niektórzy studenci uważali zgodnie, że wykazuje cechy typowego dziwaka: milcząca, introwertyczna, uśmiechała się częściej, niż ktokolwiek inny. Teraz na ustach nie widać było uśmiechu, a raczej lekki grymas. Wyglądała na przejętą.
Ilość słów: 0
Re: Szpital św. Olgi
Rae nie była osamotniona w poczuciu przejęcia. Objawy animi motus evidens, a wręcz commotio animae przesuwający się od przedsionka w głąb głównej nawy studenci zdradzali równie niezawodnie, co wymalowane na młodziutkich twarzach nowicjuszostwo, dla pochłoniętych pracą starych wyjadaczy i konowałów tak oczywiste, że niektórzy aż obracali z zaciekawieniem głowy, jak gdyby nagle w powietrzu zapachniało im świeżym szczypiorem.
Co byłoby zaiste ewenementem, bo miejski szpital pachniał charakterystycznie, zapachu tego nie dało się pomylić z żadnym innym. Gencjana, eter, spirytus, szałwia — kupiący się do siebie żacy dobrze znali je z wydziałowych laboratoriów. Ale była też inna woń. Słodko-mdląca woń choroby, woń zakażenia, ropienia, rozpaczy, umierania. Skoncentrowana w jednym gmachu, otulająca go jak całun. Większość z nich od lat szykowała się do spotkania z tą wonią, lecz sądząc po pobladłych obliczach, na to nigdy nie dało się przygotować w pełni.
Niby stadko pingwinów drepcząc i lawirując wśród oczekujących w głównej nawie na udzielenie pomocy lub przeniesienie do właściwego skrzydła pacjentów oraz uwijających się od jednego do drugiego medyków, dotarli do przeciwległego końca sali, który wyglądał, jakby kiedyś stanowił prezbiterium świątyni. Obecnie stanowił jedyny wolny kawałek poczekalni, gdzie się z trudem stłoczyli między ścianą a zabytkowym pulpitem.
— Oxenfurt, tutaj! Tutaj, tutaj! Nie guzdrać się, nie potykać! Jużże, bo czasu nie stanie!
Nawoływała ich niziutka, korpulentna kobieta w białym czepku i fartuchu, wymachująca rozwiniętym na kawałku deseczki pergaminem. Głos, choć piskliwy jak u myszy, miała wcale donośny.
— Wszyscy z Akademii? Tak? Dobrze! Słuchać uważnie, bo odczytam każdego jeno raz, wskażę przydział i preceptora. Kto nie dosłyszy, tego zmartwienie! Rok potwierdzać, kiedy wyczytam, nie będę się powtarzać! Tu jest szpital, nie klasa, tu was nikt po tyłkach klepać nie będzie! Od razu łapiecie się za robotę! Wszystkich z powrotem widzę na koniec dnia tutaj, u siebie! Myra z Brugge!
Jedna ze stojących obok Raenny dziewcząt zamrugała zdziwiona, po czym zrozumiała chyba, że chodziło o nią, a kobieta nie przedstawiła im się, tylko bez mitręgi zaczęła czytać z listy kolejne nazwiska.
— Czte-... cztery! Czwarty rok!
— Zachodnie skrzydło, Pavalkis! Diana Bludov!
— Czwarty rok!
— Zachodnie, Pavalkis! Seward de Ras!
— De Rais. — Jeden spośród nielicznych młodych mężczyzn w gronie studentów, który od początku nie zdradzał po sobie żadnych szczególnych emocji, pomyłkę przy odczytywaniu jego nazwiska poprawił ze zblazowaną irytacją. Wyróżniał się na tle innych żaków nieprzeciętnym wzrostem i tyczkowatą sylwetką, włosy miał czarne, przetłuszczone, sięgające za linię szczęki. Teraz, gdy zwrócił na siebie dodatkową uwagę, jego biała niby wapno twarz jeszcze bardziej spochmurniała.
— Rok!
— Ostatni.
— Wschodnie, izolatki, Yersin Morges! Raenna de Stelhan!
Co byłoby zaiste ewenementem, bo miejski szpital pachniał charakterystycznie, zapachu tego nie dało się pomylić z żadnym innym. Gencjana, eter, spirytus, szałwia — kupiący się do siebie żacy dobrze znali je z wydziałowych laboratoriów. Ale była też inna woń. Słodko-mdląca woń choroby, woń zakażenia, ropienia, rozpaczy, umierania. Skoncentrowana w jednym gmachu, otulająca go jak całun. Większość z nich od lat szykowała się do spotkania z tą wonią, lecz sądząc po pobladłych obliczach, na to nigdy nie dało się przygotować w pełni.
Niby stadko pingwinów drepcząc i lawirując wśród oczekujących w głównej nawie na udzielenie pomocy lub przeniesienie do właściwego skrzydła pacjentów oraz uwijających się od jednego do drugiego medyków, dotarli do przeciwległego końca sali, który wyglądał, jakby kiedyś stanowił prezbiterium świątyni. Obecnie stanowił jedyny wolny kawałek poczekalni, gdzie się z trudem stłoczyli między ścianą a zabytkowym pulpitem.
— Oxenfurt, tutaj! Tutaj, tutaj! Nie guzdrać się, nie potykać! Jużże, bo czasu nie stanie!
Nawoływała ich niziutka, korpulentna kobieta w białym czepku i fartuchu, wymachująca rozwiniętym na kawałku deseczki pergaminem. Głos, choć piskliwy jak u myszy, miała wcale donośny.
— Wszyscy z Akademii? Tak? Dobrze! Słuchać uważnie, bo odczytam każdego jeno raz, wskażę przydział i preceptora. Kto nie dosłyszy, tego zmartwienie! Rok potwierdzać, kiedy wyczytam, nie będę się powtarzać! Tu jest szpital, nie klasa, tu was nikt po tyłkach klepać nie będzie! Od razu łapiecie się za robotę! Wszystkich z powrotem widzę na koniec dnia tutaj, u siebie! Myra z Brugge!
Jedna ze stojących obok Raenny dziewcząt zamrugała zdziwiona, po czym zrozumiała chyba, że chodziło o nią, a kobieta nie przedstawiła im się, tylko bez mitręgi zaczęła czytać z listy kolejne nazwiska.
— Czte-... cztery! Czwarty rok!
— Zachodnie skrzydło, Pavalkis! Diana Bludov!
— Czwarty rok!
— Zachodnie, Pavalkis! Seward de Ras!
— De Rais. — Jeden spośród nielicznych młodych mężczyzn w gronie studentów, który od początku nie zdradzał po sobie żadnych szczególnych emocji, pomyłkę przy odczytywaniu jego nazwiska poprawił ze zblazowaną irytacją. Wyróżniał się na tle innych żaków nieprzeciętnym wzrostem i tyczkowatą sylwetką, włosy miał czarne, przetłuszczone, sięgające za linię szczęki. Teraz, gdy zwrócił na siebie dodatkową uwagę, jego biała niby wapno twarz jeszcze bardziej spochmurniała.
— Rok!
— Ostatni.
— Wschodnie, izolatki, Yersin Morges! Raenna de Stelhan!
Ilość słów: 0
- Raenna
- Posty: 8
- Rejestracja: 28 maja 2020, 17:25
- Miano: Raenna
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Szpital św. Olgi
Rae z wdzięcznością, ale i niejakim strachem, przyjęła krzyk nieznajomej kobiety. Wraz z tłumem przeszła we wskazanym kierunku, dalej trzymając się na uboczu. Odprowadzała wzrokiem kolejne osoby i wyczekując swojego nazwiska. Chwilę to trwało, może kilka uderzeń serca, a dla Rae dłużyło się niczym cała wieczność. Drgnęła niespokojnie, podnosząc spojrzenie na wywołującą kobietę. Odpuściła sobie wyrażanie niezadowolenia z powodu przekręconego nazwiska, choć miała to chyba na końcu języka, bo zdążyła otworzyć usta, ale też zamknąć je, chwilę po tym, jak zdała sobie sprawę, że to nie ma sensu.
- Ostatni. - Rzuciła głośno, wyraźnie, dało się odczuć w jej głosie dumę i zadowolenie z tego faktu. Ale głos jej lekko drżał, to były emocje. Chwilę stała jak taki słup, a potem otrząsnęła się i rozpoczęła poszukiwania wschodniego skrzydła i rzeczonych izolatek, by rozpocząć pracę. Była na tyle rozemocjonowana, że nie zauważyła przechodzącej koleżanki z roku i uderzyła w nią barkiem, a notes, który wciąż trzymała przy piersi spadł na zimną, szpitalną podłogę. Trzęsącymi się dłońmi zbierała porozrzucane notatki, przepraszając wszystkich wokół raz za razem, a inni przepraszali ją, gdy ktoś wdepnął w jakąś kartkę. Zrobiło się małe zamieszanie, a Raenna zalana rumieńcem zabrała co swoje i czmychnęła w stronę wschodniego skrzydła, by szukać swojego przydziału.
- Ostatni. - Rzuciła głośno, wyraźnie, dało się odczuć w jej głosie dumę i zadowolenie z tego faktu. Ale głos jej lekko drżał, to były emocje. Chwilę stała jak taki słup, a potem otrząsnęła się i rozpoczęła poszukiwania wschodniego skrzydła i rzeczonych izolatek, by rozpocząć pracę. Była na tyle rozemocjonowana, że nie zauważyła przechodzącej koleżanki z roku i uderzyła w nią barkiem, a notes, który wciąż trzymała przy piersi spadł na zimną, szpitalną podłogę. Trzęsącymi się dłońmi zbierała porozrzucane notatki, przepraszając wszystkich wokół raz za razem, a inni przepraszali ją, gdy ktoś wdepnął w jakąś kartkę. Zrobiło się małe zamieszanie, a Raenna zalana rumieńcem zabrała co swoje i czmychnęła w stronę wschodniego skrzydła, by szukać swojego przydziału.
Ilość słów: 0
Re: Szpital św. Olgi
— Wschod-… Ejże, stać, powoli! Czy ja się kazałam rozbiegać? Tu jest szpital, tu się nie lza plątać pod nogami! Czekać, aż przydziały skończę! Grupami, grupami pójdziecie! Ech, płocha młodzież… Elias z Cidaris!
Kilka spośród wyczytanych wcześniej zbłąkanych owieczek, równie zapalonych do pracy, co Rae, lub równie skonfundowanych panującą w szpitalu gorączkową atmosferą, z rozpalonymi rumieńcem policzkami obróciło się na pięcie i posłusznie powróciło do zbitego w szaroburą masę stadka. Studentka, na którą Rae wpadła, pomogła jej pozbierać rozrzucone po podłodze stronice, na ratunek skwapliwie rzucił się też bliżej nieznany dziewczynie bełkoczący chudzielec o twarzy pokrytej niezagojonymi śladami po trądziku oraz szczeciniastym zarostem. Oczy błyszczały mu niezdrowo.
— Myślicie, że przydzielają nas losowo? Psiaju-... to znaczy, jej, mam nadzieję, że nie! Zgłaszałem się na chirurgię, próbuję skończyć specjalizację, przydałoby się tedy…
— Nie szemrać, nie plotkować!
Gdy odczytane zostały ostatnie nazwiska i roczniki na liście, grupka skierowana do pracy w izolatkach liczyła sobie dokładnie cztery osoby, najmniej spośród trzech takich zespołów przyporządkowanych kolejno do wschodniego i zachodniego skrzydła oraz do izby przyjęć. Żwawa kobietka raz-dwa oddelegowała je we właściwych kierunkach, na odchodne jeszcze raz przestrzegając przed pałętaniem się pod nogami medykom i zbijaniem bąków po kątach.
— Pamiętajcie, reprezentujecie nie jeno siebie, a przeszło całą oxenfurcką Akademię! Nie przynieście Akademii wstydu, nie przynieście go swym koleżankom i kolegom!
Nie przynieście nam wstydu — tak samo przemawiał do gromady wybrańców z poszczególnych roczników dziekan, na dzień przed ich rejsem do Novigradu, gdzie mieli praktykować: leczyć, zapobiegać, pomagać. Roztaczać opiekę. Bo miasto jest wielkie, oznajmił sędziwy profesor, a ludzi wiedzy i ludzi dobrej woli jest zawsze niewielu. Spieszcie się tedy, spieszcie się pomagać. Nie przynieście nam wstydu.
Powody tak raptownej i obszernej mobilizacji wśród młodych sanitariuszy, oczywiście, nie zostały przez dziekana poruszone. A przynajmniej nie wprost, co bardziej podejrzliwi żacy z pogardą podsumowali jako wyjątkowo naciąganą agitację. Pierwsze zaobserwowane nad Pontarem ogniska plagi zwanej Czerwoną Śmiercią nie były jednak tajemnicą dla nikogo, nikt nie starał się z nich robić tajemnicy. Ani sensacji. Większość wykładowców studziła rozgorączkowanie wśród swoich adeptów i napominała, by nie ulegać panice właściwej ludziom zabobonnym oraz fatalistom.
Nikt w grupie Rae nie musiał się martwić przynajmniej o przynoszenie wstydu. Takie sprawiali wrażenie. Byli wszyscy na ostatnim roku studiów lub na fakultecie: poza nią, wysoki, blady mruk zwany Sewardem, rudzielec Hucbert natychmiast każący mówić do siebie „Bert” oraz Sienna, wielkookie, nieco roztargnione dziewczę — to samo, które Raenna już wcale z bliska poznała.
Umknęli razem przed gromami popędzającej studenterię kobiety w czepku.
Do skrzydła weszli przez zaadaptowaną na śluzę szatnię. Zapach spirytów i etyli nasilił się tam, aż wyciskał łzy z oczu. Izba ta, znajdująca się między dyżurką a główną salą szpitalną, oddzielała część wschodnią gmachu od całej reszty. Nie lza było inną drogą wejść do izolatek lub z nich wyjść. Bert natychmiast uraczył ich stosownym na ten temat dowcipem, lecz towarzystwo nie było dość uprzejme, by się zaśmiać albo zdążyła im się udzielić panująca dookoła powaga ducha.
Zresztą, nie mieli czasu na podśmiechujki. Nie mieli czasu nawet się porządnie rozejrzeć. Szybko zostali przydybani przez starszą siostrę-wolontariuszkę i zapoznani z obowiązującymi wszystkich pracowników izolatek procedurami sanitarnymi. Polecono im nałożyć na szaty świeże, białe fartuchy, na nos i usta płócienne maski wiązane z tyłu głowy, ostro pachnące krochmalem, podeszwy butów wymoczyć w stojącej w miednicy u wejścia specjalnej kąpieli. Każdemu sanitariuszka wręczyła po kawałku kostki okrutnie szorstkiego, szarego mydła i wskazała drugą miednicę, ustawioną na sekretarzyku.
— Mamy tu regularnie dyzenterię, tyfus, cholerę, szczurzą gorączkę i suchoty — oznajmiła zdawkowo. — Wasza w tym głowa, by nie przywlec żadnego inszego świństwa. Ani żadnego stąd nie wynieść. Trzeba końskiego zdrowia, żeby leczyć! No, szorujcie, szorujcie. Na Morgesa poczekacie w dyżurce, o tutaj, obok.
Kilka spośród wyczytanych wcześniej zbłąkanych owieczek, równie zapalonych do pracy, co Rae, lub równie skonfundowanych panującą w szpitalu gorączkową atmosferą, z rozpalonymi rumieńcem policzkami obróciło się na pięcie i posłusznie powróciło do zbitego w szaroburą masę stadka. Studentka, na którą Rae wpadła, pomogła jej pozbierać rozrzucone po podłodze stronice, na ratunek skwapliwie rzucił się też bliżej nieznany dziewczynie bełkoczący chudzielec o twarzy pokrytej niezagojonymi śladami po trądziku oraz szczeciniastym zarostem. Oczy błyszczały mu niezdrowo.
— Myślicie, że przydzielają nas losowo? Psiaju-... to znaczy, jej, mam nadzieję, że nie! Zgłaszałem się na chirurgię, próbuję skończyć specjalizację, przydałoby się tedy…
— Nie szemrać, nie plotkować!
Gdy odczytane zostały ostatnie nazwiska i roczniki na liście, grupka skierowana do pracy w izolatkach liczyła sobie dokładnie cztery osoby, najmniej spośród trzech takich zespołów przyporządkowanych kolejno do wschodniego i zachodniego skrzydła oraz do izby przyjęć. Żwawa kobietka raz-dwa oddelegowała je we właściwych kierunkach, na odchodne jeszcze raz przestrzegając przed pałętaniem się pod nogami medykom i zbijaniem bąków po kątach.
— Pamiętajcie, reprezentujecie nie jeno siebie, a przeszło całą oxenfurcką Akademię! Nie przynieście Akademii wstydu, nie przynieście go swym koleżankom i kolegom!
Nie przynieście nam wstydu — tak samo przemawiał do gromady wybrańców z poszczególnych roczników dziekan, na dzień przed ich rejsem do Novigradu, gdzie mieli praktykować: leczyć, zapobiegać, pomagać. Roztaczać opiekę. Bo miasto jest wielkie, oznajmił sędziwy profesor, a ludzi wiedzy i ludzi dobrej woli jest zawsze niewielu. Spieszcie się tedy, spieszcie się pomagać. Nie przynieście nam wstydu.
Powody tak raptownej i obszernej mobilizacji wśród młodych sanitariuszy, oczywiście, nie zostały przez dziekana poruszone. A przynajmniej nie wprost, co bardziej podejrzliwi żacy z pogardą podsumowali jako wyjątkowo naciąganą agitację. Pierwsze zaobserwowane nad Pontarem ogniska plagi zwanej Czerwoną Śmiercią nie były jednak tajemnicą dla nikogo, nikt nie starał się z nich robić tajemnicy. Ani sensacji. Większość wykładowców studziła rozgorączkowanie wśród swoich adeptów i napominała, by nie ulegać panice właściwej ludziom zabobonnym oraz fatalistom.
Nikt w grupie Rae nie musiał się martwić przynajmniej o przynoszenie wstydu. Takie sprawiali wrażenie. Byli wszyscy na ostatnim roku studiów lub na fakultecie: poza nią, wysoki, blady mruk zwany Sewardem, rudzielec Hucbert natychmiast każący mówić do siebie „Bert” oraz Sienna, wielkookie, nieco roztargnione dziewczę — to samo, które Raenna już wcale z bliska poznała.
Umknęli razem przed gromami popędzającej studenterię kobiety w czepku.
Do skrzydła weszli przez zaadaptowaną na śluzę szatnię. Zapach spirytów i etyli nasilił się tam, aż wyciskał łzy z oczu. Izba ta, znajdująca się między dyżurką a główną salą szpitalną, oddzielała część wschodnią gmachu od całej reszty. Nie lza było inną drogą wejść do izolatek lub z nich wyjść. Bert natychmiast uraczył ich stosownym na ten temat dowcipem, lecz towarzystwo nie było dość uprzejme, by się zaśmiać albo zdążyła im się udzielić panująca dookoła powaga ducha.
Zresztą, nie mieli czasu na podśmiechujki. Nie mieli czasu nawet się porządnie rozejrzeć. Szybko zostali przydybani przez starszą siostrę-wolontariuszkę i zapoznani z obowiązującymi wszystkich pracowników izolatek procedurami sanitarnymi. Polecono im nałożyć na szaty świeże, białe fartuchy, na nos i usta płócienne maski wiązane z tyłu głowy, ostro pachnące krochmalem, podeszwy butów wymoczyć w stojącej w miednicy u wejścia specjalnej kąpieli. Każdemu sanitariuszka wręczyła po kawałku kostki okrutnie szorstkiego, szarego mydła i wskazała drugą miednicę, ustawioną na sekretarzyku.
— Mamy tu regularnie dyzenterię, tyfus, cholerę, szczurzą gorączkę i suchoty — oznajmiła zdawkowo. — Wasza w tym głowa, by nie przywlec żadnego inszego świństwa. Ani żadnego stąd nie wynieść. Trzeba końskiego zdrowia, żeby leczyć! No, szorujcie, szorujcie. Na Morgesa poczekacie w dyżurce, o tutaj, obok.
Ilość słów: 0
- Raenna
- Posty: 8
- Rejestracja: 28 maja 2020, 17:25
- Miano: Raenna
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Szpital św. Olgi
Raenna poczuła, jak powoli napływają jej do oczu łzy. Chyba zbytnio przejęła się presją. Trudno jednak powiedzieć, czy persja faktycznie istniała, czy kobieta sama ją sobie stworzyła. Kilka głębokich oddechów wprowadziło ją na nowo na odpowiednie tory. Coraz mniej drżącymi dłońmi układała notatki w odpowiedniej kolejności, wyczekując momentu, w którym ruszą grupą w stronę izolatek. Gdy tak się stało, kartki były już szczelnie zamknięte w dużym notatniku, który Rae przyciskała do piersi. Niejednokrotnie śmiano się, że wygląda przez to jak poborca podatkowy - na szczęście do jej uszu nie dobiegła taka informacja, bo choć nie przejmowała się opinią innych, to studenckie życie wydawało się jej już wystarczająco ciężkie.
Chciała się wtrącić, wyrazić swoje zdanie na temat losowego przydzielania, ale nie dane jej było. Miała w sobie za mało odwagi, za mało charyzmy i za mało przebojowości. Dla równowagi przepełniona była wrażliwością, determinacją i sprytem. Podejrzewała, że wybrano właśnie tych, ponieważ nie czekało ich w środku nic przyjemnego. Jej przypuszczenia potwierdzały się z każdą sekundą. W milczeniu zakładała szaty, w milczeniu nasunęła maskę, w milczeniu wymoczyła buty. Notatnik porzuciła gdzieś i z tego przejęcia zupełnie zapomniała się po niego wrócić. Gdy przyszło jej do głowy, że w rękach jakoś tak pusto, już dawno znaleźli się w dyżurce, a Raenna nie chciała robić zamieszania, stąd też z bólem serca nie wracała się po swoją małą encyklopedię. Musiała się zdać na własną wiedzę, to był zdecydowanie jeden z trudniejszych egzaminów, jaki przyszło jej w życiu zdawać.
Chciała się wtrącić, wyrazić swoje zdanie na temat losowego przydzielania, ale nie dane jej było. Miała w sobie za mało odwagi, za mało charyzmy i za mało przebojowości. Dla równowagi przepełniona była wrażliwością, determinacją i sprytem. Podejrzewała, że wybrano właśnie tych, ponieważ nie czekało ich w środku nic przyjemnego. Jej przypuszczenia potwierdzały się z każdą sekundą. W milczeniu zakładała szaty, w milczeniu nasunęła maskę, w milczeniu wymoczyła buty. Notatnik porzuciła gdzieś i z tego przejęcia zupełnie zapomniała się po niego wrócić. Gdy przyszło jej do głowy, że w rękach jakoś tak pusto, już dawno znaleźli się w dyżurce, a Raenna nie chciała robić zamieszania, stąd też z bólem serca nie wracała się po swoją małą encyklopedię. Musiała się zdać na własną wiedzę, to był zdecydowanie jeden z trudniejszych egzaminów, jaki przyszło jej w życiu zdawać.
Ilość słów: 0
Re: Szpital św. Olgi
Czekali — Raenna w nerwowym milczeniu, Seward pogardliwym, Bert paplając za całą czwórkę, okazjonalne monosylabiczne odpowiedzi udzielane mu przez drugą przedstawicielkę płci pięknej biorąc za wyraźną zachętę do wzmożenia swych wysiłków i kontynuowania zagłuszenia wszystkich innych dźwięków w okolicy.
Jak każdy spragniony uwagi i adoracji radykalny ekstrawertyk, rozmiłowany w towarzyskim dokazywaniu oraz błahych pogawędkach, Hucbert szybko namierzył, a następnie obrał sobie za cel najbliższego nietowarzyskiego, absolutnie niechętnego do błahych pogawędek i spragnionego wyłącznie świętego spokoju introwertyka, to jest ich druha po kierunku, bladego i dość niezdrowo wyglądającego Sewarda.
Ten jednak biegle rozprawił się z radykalizującym ekstrawertykiem, każąc mu zewrzeć gębę.
Rudowłosy utrapieniec nie przejął się, ani myślał zaprzestać bycia utrapieniem, najzwyczajniej w świecie zmienił obiekt zainteresowania i wymierzył delikatny kuksaniec Rae, dosyć gwałtownie wytrącając ją tym z zadumy nad zapodzianym gdzieś w szatniach notatnikiem. — Co tam, koleżanko? Już ściągę posiałaś? I do tego język? — Wyszczerzył zęby znad zsuniętej na brodę maski. — Co wy, ludziska, dziewuchy? Jeszcześmy dobrze nie zaczęli, a z wami już jak w kostnicy! Toć to nie wojna!
Jak każdy spragniony uwagi i adoracji radykalny ekstrawertyk, rozmiłowany w towarzyskim dokazywaniu oraz błahych pogawędkach, Hucbert szybko namierzył, a następnie obrał sobie za cel najbliższego nietowarzyskiego, absolutnie niechętnego do błahych pogawędek i spragnionego wyłącznie świętego spokoju introwertyka, to jest ich druha po kierunku, bladego i dość niezdrowo wyglądającego Sewarda.
Ten jednak biegle rozprawił się z radykalizującym ekstrawertykiem, każąc mu zewrzeć gębę.
Rudowłosy utrapieniec nie przejął się, ani myślał zaprzestać bycia utrapieniem, najzwyczajniej w świecie zmienił obiekt zainteresowania i wymierzył delikatny kuksaniec Rae, dosyć gwałtownie wytrącając ją tym z zadumy nad zapodzianym gdzieś w szatniach notatnikiem. — Co tam, koleżanko? Już ściągę posiałaś? I do tego język? — Wyszczerzył zęby znad zsuniętej na brodę maski. — Co wy, ludziska, dziewuchy? Jeszcześmy dobrze nie zaczęli, a z wami już jak w kostnicy! Toć to nie wojna!
Ilość słów: 0
- Vespera
- Posty: 193
- Rejestracja: 07 cze 2021, 15:44
- Miano: Elspeth Favres
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Szpital św. Olgi
Rekapitulując konsekwencje tamtego fatalnego dnia, gdy zażyła srogą dawkę łomotu, bólu i wyrzutów sumienia, Elspeth ostatecznie skapitulowała przed wartkim i bieżącym nurtem życia. Kiedy przekazała swemu szefowi, co przekazać należało, kiedy zszedł już z niej haj po eliksirze ożywienia i poczuła bez alchemicznych dopalaczy skalę swoich obrażeń, pozbawiona wyboru pozwoliła wreszcie światu o sobie zapomnieć.
Jak należało się spodziewać, najgorsze były pierwsze dni, z których wspominała tylko wrażenie ciągłego bólu w klatce piersiowej i niespodziewanych napadów kaszlu oraz snu. Czuła się kołowata od medykamentów, nie miała ochoty z nikim rozmawiać i do wszystkiego odnosiła się z indyferencją. Wyglądała przy tym jak struta, i bynajmniej nie tylko od szpitalnego żarcia. Niefrasobliwe historie Osberta na poprawę humoru zderzały się co najwyżej z milczeniem, a relację o zwycięzcach ostatnich ordaliów z opowieści Arna uhonorowała uroczyście przycięciem komara.
Drugi tydzień przyniósł znaczną poprawę stanu chorej, przynajmniej w aspekcie somatycznym, bo na psyche wciąż pozostawała rysa. Elspeth uczyła się na nowo prawidłowo oddychać, z wolna zaczęła też rozmawiać z praktykującymi żakami medycyny, ciekawa wieści z Akademii. W końcu zainteresowała się zielnikiem, który przyniósł jej brat w prezencie, odnalazłszy go razem z kamieniem szlachetnym w rzeczach matki. A że czasu miała naprawdę sporo, przestudiowała te księgę od początku, od końca, a gdyby mogła to i na wspak.
Wreszcie najlepszym dowodem na zdrowienie rekonwalescentki było to, że zaczęła odczuwać rosnące zirytowanie pobytem w szpitalu. Miała już serdecznie dość wszystkiego, a zwłaszcza ekipy od gwinta, która regularnie ekscytowała się rozgrywkami na sąsiednim łóżku oraz plotkowania kółka starych szantrap, które nieustannie zaniżały inteligencję otoczenia w sposób słyszalny dla całego skrzydła szpitalnego.
— Dość. Wykończą mnie tutaj — nie wytrzymała wreszcie któregoś dnia, tym razem słysząc ferment bab w związku z jakimś nędznym spektaklem o tytule „Cukiereczki”, „Cyraneczki” czy jakoś tak.
To oznajmiwszy bratu, po drugim tygodniu pobytu wypisała się ze świętej Olgi na własne życzenie, by dokończyć kurację w zaciszu własnego domu.
Jak należało się spodziewać, najgorsze były pierwsze dni, z których wspominała tylko wrażenie ciągłego bólu w klatce piersiowej i niespodziewanych napadów kaszlu oraz snu. Czuła się kołowata od medykamentów, nie miała ochoty z nikim rozmawiać i do wszystkiego odnosiła się z indyferencją. Wyglądała przy tym jak struta, i bynajmniej nie tylko od szpitalnego żarcia. Niefrasobliwe historie Osberta na poprawę humoru zderzały się co najwyżej z milczeniem, a relację o zwycięzcach ostatnich ordaliów z opowieści Arna uhonorowała uroczyście przycięciem komara.
Drugi tydzień przyniósł znaczną poprawę stanu chorej, przynajmniej w aspekcie somatycznym, bo na psyche wciąż pozostawała rysa. Elspeth uczyła się na nowo prawidłowo oddychać, z wolna zaczęła też rozmawiać z praktykującymi żakami medycyny, ciekawa wieści z Akademii. W końcu zainteresowała się zielnikiem, który przyniósł jej brat w prezencie, odnalazłszy go razem z kamieniem szlachetnym w rzeczach matki. A że czasu miała naprawdę sporo, przestudiowała te księgę od początku, od końca, a gdyby mogła to i na wspak.
Wreszcie najlepszym dowodem na zdrowienie rekonwalescentki było to, że zaczęła odczuwać rosnące zirytowanie pobytem w szpitalu. Miała już serdecznie dość wszystkiego, a zwłaszcza ekipy od gwinta, która regularnie ekscytowała się rozgrywkami na sąsiednim łóżku oraz plotkowania kółka starych szantrap, które nieustannie zaniżały inteligencję otoczenia w sposób słyszalny dla całego skrzydła szpitalnego.
— Dość. Wykończą mnie tutaj — nie wytrzymała wreszcie któregoś dnia, tym razem słysząc ferment bab w związku z jakimś nędznym spektaklem o tytule „Cukiereczki”, „Cyraneczki” czy jakoś tak.
To oznajmiwszy bratu, po drugim tygodniu pobytu wypisała się ze świętej Olgi na własne życzenie, by dokończyć kurację w zaciszu własnego domu.
Ilość słów: 0
Nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.
- Vaclav Wielebny
- Posty: 7
- Rejestracja: 10 sty 2023, 22:28
- Miano: Kaplan
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil postaci
- Karta Postaci: Karta postaci
Re: Szpital św. Olgi
Tego dnia podjął rozważania na temat tej całej plagi. Wizyta w bibliotece nieco poszerzyła jego krąg poszukiwań oraz skierowała jego wzrok w kilku innych możliwych kierunkach. Sama myśl o tym co zasugerował Brat Kolban przyprawiała go o mrowienie w okolicach karku. Do tej pory odganiał podobne myśli lecz musiał się z nimi zmierzyć.
Wszedł powolnym krokiem na korytarze Lecznicy. Na twarzy miał założoną płócienną maskę która przysłaniała jego nos i usta. Łatwo jednak dało się zgadnąć iż to Vaclaw. W okolicy niewielu Zerrikańczyków a w szczególności na służbie Wiecznego Ognia.
Zawitał na oddziale walczącym z efektami Czerwonej Śmierci. Dało się słyszeć jęki, wrzaski czy kaszel z każdego pokoju. Sanitariuszki przebiegały między salami uwijając się nadzwyczaj. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni woskową świeczkę i odpalił od płonącej pod ścianą lampy. Potrzebował choćby niewielkiego płomyka aby odprawić swoje modły. Nie zważał absolutnie na panujący dookoła chaos choć widać było że jego ręce delikatnie drżały na myśl o efekcie, który ujawni modlitwa.
O Nieśmiertelny Żarze, strzeżycielu mistycznego płomienia,
Wysłuchaj mej pokornej modlitwy w tym trudnym czasie.
Ognisty stróżu, czuwający nad granicą światła i mroku,
Pomóż mi w odnalezieniu i rozpoznaniu magii wokół.
Światło Wiecznego Ognia, rozświetlaj zaciemnione zakamarki,
By moje oczy widziały to, co ukryte przed ziemskim spojrzeniem.
Niech Twoje promienie penetrują zaklęcia i enchantacje,
Abym poznał co zaczarowane i niepostrzegalne
Wszedł powolnym krokiem na korytarze Lecznicy. Na twarzy miał założoną płócienną maskę która przysłaniała jego nos i usta. Łatwo jednak dało się zgadnąć iż to Vaclaw. W okolicy niewielu Zerrikańczyków a w szczególności na służbie Wiecznego Ognia.
Zawitał na oddziale walczącym z efektami Czerwonej Śmierci. Dało się słyszeć jęki, wrzaski czy kaszel z każdego pokoju. Sanitariuszki przebiegały między salami uwijając się nadzwyczaj. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni woskową świeczkę i odpalił od płonącej pod ścianą lampy. Potrzebował choćby niewielkiego płomyka aby odprawić swoje modły. Nie zważał absolutnie na panujący dookoła chaos choć widać było że jego ręce delikatnie drżały na myśl o efekcie, który ujawni modlitwa.
O Nieśmiertelny Żarze, strzeżycielu mistycznego płomienia,
Wysłuchaj mej pokornej modlitwy w tym trudnym czasie.
Ognisty stróżu, czuwający nad granicą światła i mroku,
Pomóż mi w odnalezieniu i rozpoznaniu magii wokół.
Światło Wiecznego Ognia, rozświetlaj zaciemnione zakamarki,
By moje oczy widziały to, co ukryte przed ziemskim spojrzeniem.
Niech Twoje promienie penetrują zaklęcia i enchantacje,
Abym poznał co zaczarowane i niepostrzegalne
Ilość słów: 0
Re: Szpital św. Olgi
Jeszcze przed wejściem do szpitala, odgłosy pacjentów przebijały się przez grube, kamienne mury na podobieństwo rannego zwierza wyjącego z dna rozpadliny. Schowanie twarzy za płótnem było mądrym odruchem i to wcale nie z powodu unoszących się bakterii, ale słodkiego, mdlącego zapachu, wydobywającego się z poskręcanych ciał, skrzętnie ułożonych pod ścianami. Ciała były wciąż żywe, członki poszkodowanych ruszały się w mechanicznym, powolnym tańcu, dopóki organizmem nie targnął gwałtowny spazm, puentowany natychmiast zdławionym okrzykiem. Siostrzyczki, ubrane w białe kornety, czuwały nad chorymi, uwijając się jak pszczoły. Pośród nich przewijało się kilku mężczyzn, schludnie przyodzianych w wełniane szaty, ze znużeniem obserwujących przebieg wydarzeń na sali i od czasu do czasu notujących coś pospiesznie w trzymanych kajetach. U niektórych z nich, Vaclav mógł rozpoznać emblemat Wiecznego Ognia, wyszyty złotą i czerwoną nicią na piersi. Nie brakowało też inszych insygniów, szpital był bowiem jednym z tych miejsc, gdzie słudzy wielu bóstw zbierali się wspólnie w jednej, słusznej misji, dzieląc to samo prawidło w każdej ze świętych ksiąg — pomoc bliźniemu.
Chorzy nie wyglądali wszakże na ofiary Catriony. Tu, gdzie Vaclav się teraz znajdował, służyło za coś w rodzaju izby przyjęć i ostrego dyżuru jednocześnie, znoszono tu przypadki wymagające natychmiastowej opieki. Onegdaj, szpital posiadał do tego inne kwatery, lecz z uwagi na brak miejsc, główny hol został również usłany barłogami i płóciennymi parawanami.
Zapaliwszy świeczkę, kapłan zmówił żarliwie modlitwę. Płomień zatańczył rześko w tej samej chwili, choć możliwe, że tylko przez oddech Vaclava lub panujący przeciąg. Zaraz jednak ciało duchownego przeszył krótki dreszcz, a czoło sperliły krople potu. Wyczuwał wibracje w powietrzu, początkowo trudne do zlokalizowania, jakby gdzieś z oddali, ale wciąż w miejscu, gdzie stał. Stłumiona energia unosiła się wszelako w powietrzu, jak mętny dym z dogasającego ogniska. Kiedy Vaclav skupił wszystek swojej uwagi na jednym ze śladów mocy, zauważył, że ta wydobywa się z dołu, z kamiennej posadzki, ale nie z kondygnacji niżej, a z niemal samej otchłani. Tu, na górze, odczuwał tak właściwie tylko jej echo. Moc nie miała złego charakteru, drzemała spokojnie, utulona w fundamentach, dziwnie rada, jakby jej warta dobiegła końca, a ona mogła w końcu spocząć.
— Bracie, wszystko w porządku? — przed Vaclavem stał jeden z „notujących” mężczyzn. Kapłan Wiecznego Ognia. Zatroskany stanem Wielebnego, zmarszczył lekko brwi, zachowując bezpieczny dystans. Vaclav go rozpoznał, był to brat Olgierd, jegomość w średnim wieku, gładkich rysach twarzy i lekkiej, maskowanej przez szatę, nadwadze.
Chorzy nie wyglądali wszakże na ofiary Catriony. Tu, gdzie Vaclav się teraz znajdował, służyło za coś w rodzaju izby przyjęć i ostrego dyżuru jednocześnie, znoszono tu przypadki wymagające natychmiastowej opieki. Onegdaj, szpital posiadał do tego inne kwatery, lecz z uwagi na brak miejsc, główny hol został również usłany barłogami i płóciennymi parawanami.
Zapaliwszy świeczkę, kapłan zmówił żarliwie modlitwę. Płomień zatańczył rześko w tej samej chwili, choć możliwe, że tylko przez oddech Vaclava lub panujący przeciąg. Zaraz jednak ciało duchownego przeszył krótki dreszcz, a czoło sperliły krople potu. Wyczuwał wibracje w powietrzu, początkowo trudne do zlokalizowania, jakby gdzieś z oddali, ale wciąż w miejscu, gdzie stał. Stłumiona energia unosiła się wszelako w powietrzu, jak mętny dym z dogasającego ogniska. Kiedy Vaclav skupił wszystek swojej uwagi na jednym ze śladów mocy, zauważył, że ta wydobywa się z dołu, z kamiennej posadzki, ale nie z kondygnacji niżej, a z niemal samej otchłani. Tu, na górze, odczuwał tak właściwie tylko jej echo. Moc nie miała złego charakteru, drzemała spokojnie, utulona w fundamentach, dziwnie rada, jakby jej warta dobiegła końca, a ona mogła w końcu spocząć.
— Bracie, wszystko w porządku? — przed Vaclavem stał jeden z „notujących” mężczyzn. Kapłan Wiecznego Ognia. Zatroskany stanem Wielebnego, zmarszczył lekko brwi, zachowując bezpieczny dystans. Vaclav go rozpoznał, był to brat Olgierd, jegomość w średnim wieku, gładkich rysach twarzy i lekkiej, maskowanej przez szatę, nadwadze.
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
- Vaclav Wielebny
- Posty: 7
- Rejestracja: 10 sty 2023, 22:28
- Miano: Kaplan
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil postaci
- Karta Postaci: Karta postaci
Re: Szpital św. Olgi
Zaskoczenie malowało się na jego twarzy, gdy przystanął w miejscu, odwracając się w kierunku źródła tej magicznej fluktuacji. Jego wzrok spoczął na kamiennej posadzce, gdzie intensywna aura magii wydawała się być najmocniejsza choć nie rezonowała potęgą, raczej się tliła. Przez moment nie wiedział, jak zareagować. To było coś niezwykłego, coś, czego nie spodziewał się znaleźć w takim miejscu jak szpital.
Otarł krople potu, które pojawiły się na jego czole kiedy zjawił się Olgierd.
- Niech blask Wiecznego Ognia Cię prowadzi Bracie… Dobrze ześ się pojawił. - przywitał kapłana pochylając delikatnie głowę na znak szacunku i uznania. W dłoniach nadal trzymał świecę, która służyła mu jako medium do wywołania efektu modlitwy. Podszedł z nią kilka kroków zbliżając się do miejsca skąd wydobywały się magiczne wyziewy.
- Bracie… Orientujesz się czy pod budynkiem znajdują się jakieś piwnice, lochy czy katakumby? Albo na jakich ziemiach powstał ten przybytek? - zaczął zadawać pytania, które mogły skierować go w kierunku rozwiązania tej dziwnej zagadki. Już wiedział, że w tym miejscu dzieje się coś nadzwyczajnego lecz potrzebował to zbadać zanim podejmie działania. Zmagania z czarodziejstwem bywają nadzwyczaj trudne a nieumiejętne podejście do sprawy może skończyć się katastrofą.
Otarł krople potu, które pojawiły się na jego czole kiedy zjawił się Olgierd.
- Niech blask Wiecznego Ognia Cię prowadzi Bracie… Dobrze ześ się pojawił. - przywitał kapłana pochylając delikatnie głowę na znak szacunku i uznania. W dłoniach nadal trzymał świecę, która służyła mu jako medium do wywołania efektu modlitwy. Podszedł z nią kilka kroków zbliżając się do miejsca skąd wydobywały się magiczne wyziewy.
- Bracie… Orientujesz się czy pod budynkiem znajdują się jakieś piwnice, lochy czy katakumby? Albo na jakich ziemiach powstał ten przybytek? - zaczął zadawać pytania, które mogły skierować go w kierunku rozwiązania tej dziwnej zagadki. Już wiedział, że w tym miejscu dzieje się coś nadzwyczajnego lecz potrzebował to zbadać zanim podejmie działania. Zmagania z czarodziejstwem bywają nadzwyczaj trudne a nieumiejętne podejście do sprawy może skończyć się katastrofą.
Ilość słów: 0
Re: Szpital św. Olgi
Brat Olgierd wyglądał na całkowicie zbitego z tropu, co gorsza, był kiepski w maskowaniu tego odczucia.
— Że co? — wydusił, wyraźnie zdziwiony treścią, która opuściła jego usta. Szybko się zreflektował. — Wybacz, bracie, ale czy aby na pewno wszystko w porządku? Jesteś rozpalony. Poproszę siostrę Genowefę aby zaparzyła ci ziół. Odpoczniesz, a wtedy zapytasz, o co tylko zechcesz. Siostro, tak, właśnie o tobie mowa. Spójrz tylko na jego czoło, całe mokre. A skąd mam wiedzieć? — zapytał opryskliwie, kiedy siostra Genowefa szepnęła mu coś do ucha. — Dopiero co przyszedł. Zaparz mu ziół — wiesz których — i przynieś do mojej izby.
Młoda siostrzyczka skinęła energicznie głową, najpierw w stronę brata Olgierda, utrzymując z nim wymowny kontakt wzrokowy, a później w stronę Vaclava, tym razem jednak wbijając spojrzenie w kamienną posadzkę, tuż przed jego nogami. Wątpliwe, by widziała przy tym te same fluktuacje mocy, co Wielebny. Chwilę później już jej nie było, choć obaj kapłani mogli jeszcze słyszeć odgłosy oddalających się kroków. Wkrótce i te umilkły.
— Chodź bracie do mojego apartamentu — podjął żartobliwie brat Olgierd, kładąc dłoń na ramieniu Vaclava. Obaj mężczyźni szli teraz razem, nieśpiesznie kierując się w stronę korytarza za rogiem, a później skręcając w następny i jeszcze kolejny. W międzyczasie Olgierd nie przestawał mówić. Górując nad Vaclavem wzrostem i masą, nachylał się nad nim, jak, nie przymierzając, własnym protegowanym.
— Nazywam tę izbę apartamentem, ale, po prawdzie, nie większa tam wygoda jak w celi. A i tyleż samo światła wpada. Pamięta człowiek jeszcze czasy — kiedy to było? Z dwadzieścia lat temu? Kapłanom słano jak hrabiom — obszerne komnaty, świeża pościel, jadło podane do łoża, a i nie kręcił nikt nosem, gdy zamiast wołu, człowiek życzył sobie postną rybę. A dzisiaj się dziwują, kwękają, rozumiesz, gdy zmęczony sługa boży, po całym dniu ratowania życia ludzkiego — za co wdzięczności zero! — prosi o rybę, bo po czerwonym mięsie ma zgagę… Prosi, nieprzypadkowo, w mieście portowym. A ja? Przecież niewybredny. Pieczoną flądrą, czy dorszem nie wzgardzę. A i pstrąga z Pontaru zjem, podobnie sandacza. Byle nie karpia. Po karpiu mam wzdęcia.
Akuratnie, Olgierd i Vaclav dotarli do wspomnianej izby. Kapłan przekręcił w zamku kluczem, zaprosił do środka pomieszczenia, które nie wyglądało tak paskudnie jak opisywano. Słusznych rozmiarów łoże stało metalowym wezgłowiem zwrócone do lewej ściany. Obok witrażowe okno w czarnej ramie, rzucające lekko zabarwione światło, w którym czerwony dywan, wydawał się parę odcieni ciemniejszy. Do tego kilka regałów, jeden poświęcony bogatej biblioteczce kapłana, inny medykamentom, a trzeci osobistym szpargałom. W kącie po prawej stał parawan, przystrojony w emblematy Wiecznego Ognia, który, pewnikiem, służył bratu Olgierdowi za garderobę.
Gospodarz wskazał Vaclavowi jeden z dwóch wygodnych foteli naprzeciw sporego kominka, czekającego jeszcze na rozpalenie.
— Wróćmy bracie, do twoich pytań — oznajmił, samemu siadając z głośnym westchnieniem ulgi. — Bardzo dziwnych, muszę przyznać. Studiowałeś historię Novigradu, jako i ja, zatem doskonale wiesz, że szpital powstał na elfich ruinach. Żadna to tajemnica. Chaos został zdławiony tu długie lata temu, jeszcze przed powstaniem naszego zakonu. Ówcześni Krevici przeprowadzili wszystkie niezbędne obrzędy, poświęcili ziemię, odprawiali egzorcyzmy. Lochów i podziemi tu mnogość, część służy za kwatery, inne za składy, jest też kostnica, ale trzymają tam ciała krótko, teraz zwykle noszą je do mortuarium w Czerwonej Dzielnicy. Herezja, jeśli mnie zapytasz, ale w tych czasach, wiele rzeczy może dziwować poczciwych ludzi. Co więcej tu znajdziesz w piwnicach, nie pomnę. Pewnie sporo. Szukasz czegoś konkretnego?
— Że co? — wydusił, wyraźnie zdziwiony treścią, która opuściła jego usta. Szybko się zreflektował. — Wybacz, bracie, ale czy aby na pewno wszystko w porządku? Jesteś rozpalony. Poproszę siostrę Genowefę aby zaparzyła ci ziół. Odpoczniesz, a wtedy zapytasz, o co tylko zechcesz. Siostro, tak, właśnie o tobie mowa. Spójrz tylko na jego czoło, całe mokre. A skąd mam wiedzieć? — zapytał opryskliwie, kiedy siostra Genowefa szepnęła mu coś do ucha. — Dopiero co przyszedł. Zaparz mu ziół — wiesz których — i przynieś do mojej izby.
Młoda siostrzyczka skinęła energicznie głową, najpierw w stronę brata Olgierda, utrzymując z nim wymowny kontakt wzrokowy, a później w stronę Vaclava, tym razem jednak wbijając spojrzenie w kamienną posadzkę, tuż przed jego nogami. Wątpliwe, by widziała przy tym te same fluktuacje mocy, co Wielebny. Chwilę później już jej nie było, choć obaj kapłani mogli jeszcze słyszeć odgłosy oddalających się kroków. Wkrótce i te umilkły.
— Chodź bracie do mojego apartamentu — podjął żartobliwie brat Olgierd, kładąc dłoń na ramieniu Vaclava. Obaj mężczyźni szli teraz razem, nieśpiesznie kierując się w stronę korytarza za rogiem, a później skręcając w następny i jeszcze kolejny. W międzyczasie Olgierd nie przestawał mówić. Górując nad Vaclavem wzrostem i masą, nachylał się nad nim, jak, nie przymierzając, własnym protegowanym.
— Nazywam tę izbę apartamentem, ale, po prawdzie, nie większa tam wygoda jak w celi. A i tyleż samo światła wpada. Pamięta człowiek jeszcze czasy — kiedy to było? Z dwadzieścia lat temu? Kapłanom słano jak hrabiom — obszerne komnaty, świeża pościel, jadło podane do łoża, a i nie kręcił nikt nosem, gdy zamiast wołu, człowiek życzył sobie postną rybę. A dzisiaj się dziwują, kwękają, rozumiesz, gdy zmęczony sługa boży, po całym dniu ratowania życia ludzkiego — za co wdzięczności zero! — prosi o rybę, bo po czerwonym mięsie ma zgagę… Prosi, nieprzypadkowo, w mieście portowym. A ja? Przecież niewybredny. Pieczoną flądrą, czy dorszem nie wzgardzę. A i pstrąga z Pontaru zjem, podobnie sandacza. Byle nie karpia. Po karpiu mam wzdęcia.
Akuratnie, Olgierd i Vaclav dotarli do wspomnianej izby. Kapłan przekręcił w zamku kluczem, zaprosił do środka pomieszczenia, które nie wyglądało tak paskudnie jak opisywano. Słusznych rozmiarów łoże stało metalowym wezgłowiem zwrócone do lewej ściany. Obok witrażowe okno w czarnej ramie, rzucające lekko zabarwione światło, w którym czerwony dywan, wydawał się parę odcieni ciemniejszy. Do tego kilka regałów, jeden poświęcony bogatej biblioteczce kapłana, inny medykamentom, a trzeci osobistym szpargałom. W kącie po prawej stał parawan, przystrojony w emblematy Wiecznego Ognia, który, pewnikiem, służył bratu Olgierdowi za garderobę.
Gospodarz wskazał Vaclavowi jeden z dwóch wygodnych foteli naprzeciw sporego kominka, czekającego jeszcze na rozpalenie.
— Wróćmy bracie, do twoich pytań — oznajmił, samemu siadając z głośnym westchnieniem ulgi. — Bardzo dziwnych, muszę przyznać. Studiowałeś historię Novigradu, jako i ja, zatem doskonale wiesz, że szpital powstał na elfich ruinach. Żadna to tajemnica. Chaos został zdławiony tu długie lata temu, jeszcze przed powstaniem naszego zakonu. Ówcześni Krevici przeprowadzili wszystkie niezbędne obrzędy, poświęcili ziemię, odprawiali egzorcyzmy. Lochów i podziemi tu mnogość, część służy za kwatery, inne za składy, jest też kostnica, ale trzymają tam ciała krótko, teraz zwykle noszą je do mortuarium w Czerwonej Dzielnicy. Herezja, jeśli mnie zapytasz, ale w tych czasach, wiele rzeczy może dziwować poczciwych ludzi. Co więcej tu znajdziesz w piwnicach, nie pomnę. Pewnie sporo. Szukasz czegoś konkretnego?
Ilość słów: 0
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław