Post
autor: Dziki Gon » 16 paź 2023, 17:36
Z nieschodzącym mu z warg uśmiechem, Karakurt czekał cierpliwie, aż jego podkomendna przestanie sapać jak zdychający mamut i wykształci pozycję wyprostowaną.
— Dobrze — powiedział, gdy już się doczekał. — Mam dla ciebie zadanie.
Szpicel obrócił się, ruszając w kierunku, w którym niedawno podążył Arno. W przeciwieństwie do poprzednika kroczył wolno, niespiesznie, jakby miał dla siebie cały czas tego świata. Nawet sforsowana poranną zaprawą Elspeth nie miała problemu, by nadążyć.
— Kazałem naszym popracować nad twoimi tropami, kiedy byłaś w szpitalu — mówił, idąc. — Pestkę z „Pręgierza” i tego alfonsa treflowatego niżnika. Uwaga, stopień.
Zeszli w dół po wysłużonych kamiennych schodach, prowadzących na niższą kondygnację obwarowań. Przez kilkadziesiąt następnych prętów mur miał prowadzić ich prosto, nim zacznie zawijać na południe, w kierunku obsiadłej krukami baszty majaczącej na horyzoncie.
— Jak pamiętasz ze szkolenia i praktyki, wyróżniamy dwa typy informatorów. Takich, którzy udają, że gówno wiedzą i takich, którzy gówno wiedzą, ale udają. Obydwaj okazali się typem drugim.
Z rękoma splecionymi za plecami, Kurt minął przysypiającego halabardnika, który zasalutował mu na powitanie. Obracając szyję, w przerwach między blanką a drugą patrzył na panoramę. Przecinający miasto pontarski kanał, którym poruszały się pchane tykami łódki i obładowane kupieckie barki. On oraz odległe dachy starówki plujące w niebo siwymi obłokami dymu z setek gardzieli kominów.
— Potwierdzili kilka naszych domysłów, sypnęli kilka nazwisk i adresów. W większości pustych lub mało znaczących tropów. Uzupełnili mozaikę o parę fragmentów, ale wciąż za mało, byśmy ujrzeli całość.
— W rzecz zamieszane są trzy gangi. Co najmniej trzy, bo z każdym dniem przybywa nowych — kontynuował szpicel. — Festaki. Skowyrowi i trzecia, jeszcze niezidentyfikowana banda, która chce wywalczyć sobie udziały. Młodzi, gniewni i głodni. Zdolni do dystrybucji, ale za ciency w uszach na produkcję, do której brakuje im wiedzy i fachowego zaplecza. Ktokolwiek za nimi stoi, waży swoje ruchy ostrożnie i przemyślanie. Posługuje się tym knajackim krylem jak rękawiczkami. Ubiera po kilka naraz i często wymienia.
Zza ich pleców, od strony portu dobiegł ich krótki, porywisty podmuch. Kurt przyspieszył kroku, poprawiając na sobie rozłopotany płaszcz.
— Mamy za mało ludzi i zasobów, żeby odławiać wszystkich po kolei. A robiąc to, zwalczymy tylko symptomy. — Jej przełożony przyspieszył kroku, zakręcając razem ze zwiększającą się krzywizną muru. — Zdecydowałem, że podłożymy ogień na zapleczu.
— Okoliczności nam sprzyjają! — kontynuował, podnosząc głos, by być słyszanym mimo znów dującego na murach wiatru. — Przez zarazę w mieście brakuje lekarstw i składników, zaostrzono rygor na bramach i w porcie, co spowolniło przemyt. Zostaje lokalny rynek. Obstawiłem miejskie apteki i świętą Olgę naszymi i dowiedziałem się tego i owego. Pewien czeladnik aptekarski odbywa regularne spotkania z ludźmi, którzy bez grymaszenia kupują od niego każdą ilość półproduktu, jaki uda mu się zabezpieczyć. Nie było problemu z przekonaniem go do pomocy. Nie musiałem nawet odwoływać Dużodobrego z urlopu.
Kiedy znaleźli się mniej więcej na wysokości zamkowej kaplicy, Kurt odwrócił się do Elspeth.
— W tym akcie na scenę wchodzisz ty, Favres. Weźmiesz udział w zaaranżowanej wymianie. Oficjalnie idziecie sprzedać tamtym towar, faktycznie zawijacie ich i wyciągacie z nich, ile się da. Imiona, kontakty, namiary. Środowisko jest małe, a w ostatnich dniach sfilcowało się jeszcze bardziej.
— W innych okolicznościach — podjął, pozwalając sobie na szerszy uśmiech i rzut okiem na piękne o tej porze Nowe Miasto, mieniące się odcieniami zieleni parków i bielą tynkowanych budynków. — Powiedziałbym, że to strzał na oślep. Ale od jakiegoś czasu nic w tym mieście nie jest normalne. Nic i nikt. Taka atmosfera sprzyja cudom i szczęśliwym zbiegom okoliczności.
Karakalis wyjął dłoń z kieszeni, żeby wygładzić potargane włosy na skroni. Stojąca tuż obok Elspeth zauważyła, że zwyczajowo ciemne włosy jej przełożonego przetykają pierwsze jasne pasma. Nie pamiętała go siwiejącego podczas ich ostatniej wizyty.
— Liczę, że dopomożecie szczęściu, panno Favres.
Ilość słów: 0