Karczma „Rajza”
Karczma „Rajza”
Największa budowla w całej osadzie, a zarazem druga — po łaciatym knurze, czempionie jarmarku w Diablim Brodzie wyhodowanym łońskiego roku przez lokalnego świniarza — chluba i duma Vizimbory. Budynek był drzewiej stodołą i to wcale pokaźną, dwuskrzydłową, z piętrem, z podtrzymywanym przez krokwie dachem krytym grubą strzechą. Dziś w prawym skrzydle mieści się wozownia oraz niewielka stajnia dla zdrożonych wierzchowców, w lewym oraz w olbrzymim, kanciastym kadłubie pomiędzy nimi — przestronna jadalnia z szeregiem ław, przy których goście zasiadają jeden obok drugiego, palenisko, kuchnia i zaplecze. „Rajza” cieszy się zasłużoną estymą wśród miejscowych oraz przyjezdnych. W lanym przez gospodarza prosto z beczułki piwie nie lza uświadczyć grudek drożdży, gospodyni nie szczędzi gościom ni skwarek, ni zasmażki, a po zamiecionym klepisku nawet mysz nie ośmieli się przemknąć. We wspólnej izbie na piętrze, na odpowiednio zaadaptowanym poddaszu, lza przespać się na sienniku szczodrze wypchanym słomą. Chłopom z gospodarzem żyje się za pan brat, gorzałka płynie za grosze, a w co weselsze noce nawet za darmo. „Rajza” to wspólne dobro całej Vizimbory. Co więcej, jako jedyny w okolicy budynek ogrodzona jest wysokim, zaostrzonym częstokołem, na jej podwórze wiedzie rozwierana brama. Pełni tedy rolę nie tylko miejsca walnych zgromadzeń lokalnej społeczności, ale też schronienia, do którego lza brać nogi za pas w pierwszej kolejności, gdy nad siołem zawiśnie jakie niebezpieczeństwo.
Ilość słów: 0
- Jastrun
- Posty: 14
- Rejestracja: 20 cze 2020, 20:57
- Miano: Jastrun
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Karczma „Rajza”
O Makarze wiedział tylko jak ma na imię. I wbrew pozorom ta informacja była wystarczająca. Zwłaszcza w tym miejscu. Wystarczyło bowiem podejść do gospodarza i grzecznie zapytać. O tym, że wiedźmin we wiosce i na potwora poluje każdy, kto głuchy i ślepy nie jest wiedział, to też gdy o jednego z nich pyta, pewnie jaką sprawę ma ważną.
I z takim właśnie przeświadczeniem, Jastrun wzrokiem gospodarza przybytku odszukał.
— Szukam Makara — oznajmił, gdy już się z owym zrównał. — Który to będzie?
I z takim właśnie przeświadczeniem, Jastrun wzrokiem gospodarza przybytku odszukał.
— Szukam Makara — oznajmił, gdy już się z owym zrównał. — Który to będzie?
Ilość słów: 0
Uważaj synek... bo zaraz coś spieprzysz.
Re: Karczma „Rajza”
W „Rajzie” pachniało dymem, drewnem, kurami, spoconymi ludźmi, piwem z piwniczki i czymś pysznym, pyrkającym sobie na wolnym w ogniu w wielkim, osmalonym kotle zawieszonym nad paleniskiem, przy którym zasiadały na przypiecku baby z dziadami ogrzewający stare kości. Poprzedniego dnia karmiono ich pieczonym udźcem z barana, kaszą i omastą, więc Famke i Jastrun mogli śmiało przypuszczać, że to pyrkał gulasz.
Zapach był tak apetyczny, że przenikał nawet przez ociosane bierwiono do stajni, gdzie Famke rozkulbaczała Orzeszka i Śmiglanda, pląsając z obiema nogami już suchymi i obutymi. Któż by zgadł, jak dobrze suche, kompletne odzienie robiło na morale. Nie dowiedziała się, niestety, czym były owe koperczaki, o których nadawał pod chałupą Makara Stumił. Zagadnięty, chłop spąsowiał na gębie i zaczął bąkać coś o cholewkach, smalcach oraz konkurach, a zapytany dodatkowo o kozę, pokraśniał jeszcze bardziej, po czym umknął im pod pretekstem wczesnej pobudki.
Przez ściany stajenki kobieta nie tylko czuła sączące się znad paleniska aromaty, słyszała też wypełniający gospodę gwar, ciepło oraz jasność. Sielską beztroskę letniej nocy.
„Rajza” była jasna, ciepła, gwarna. Chłopi, choć przyzwyczajeni już do obecności zarówno wiedźmina, jak i Skelligijki, na widok Jastruna odwracali wzrok w innym kierunku, niektórzy ciaśniej kupili się do siebie, jakby z obawy, że charakternik postanowi się dosiąść. Baby na przypiecku otwarcie odprawiały kościstymi, trzęsącymi się od artretyzmu rękami święte znaki i sepleniły egzorcyzmy na urok, na złe.
Gospodarz, siwy a żwawy staruszek Otton, nie podzielał uprzedzeń ciżby, nie dawał ucha zabonom. Gościł już różnych podróżników. Na liście tych najbardziej dokuczliwych, skłonnych do rozboju i awantur wiedźmini zajmowali, o dziwo, dalekie miejsce, dalsze nawet niż Wyspiarze, przez to co najwyżej Famke zdarzało się być adresatką podejrzliwych spojrzeń rzucanych zza szynkwasu, zwłaszcza gdy danego wieczoru piwo i gorzałka płynęły wartko.
Na widok wiedźmina, gospodarz nie odwrócił wzroku i nie przerwał opłukiwania kufli w miednicy z wodą.
— A jest Makar. Tam, o, przy ławie pod oknem, z Julikiem, Habzą, Jendą i Suligostem.
Palcem wskazał jednego, tego siedzącego, najbardziej przy ścianie, pod oknem z rybiej błony, którego przegapić nie było zresztą łatwo. Jeśli Stumił był tu i ówdzie słusznie zaokrąglony, to Makar był olbrzymi, opasły, otyły wręcz, otulony obręczami tłuszczu na karku, brzuchu i we wszystkich możliwych zgięciach ciała niczym dorodny tucznik. Doił z kolegami lokalny jasny wyrób, smętnie wgapiając się w blat porzezanej kozikami ławy, strosząc szczeciniasty wąs sterczący mu pod nosem jak szczotka przyczepiona do pomidora. Koledzy zaś usiłowali go chyba pocieszać.
— Tego kwiatu pół światu!
— Morza, morza pół! I ryba, a nie kwiatu! Ty juże się, Habza, nie poźrzeraj! A ty nie dudlaj, Makar, on choć upity, to niegłupio gada. Młode toto, płoche, iści podlotek! Nie obejrzysz się, jak zarutko rozumu nabierze, to się nie opędzisz od lubej!
— A ja dalej mówię, pluj na nią gęstą śliną, gąskę nieopierzoną. Tobie trzeba, wystaw sobie, takiej Mani, co i siennik ogrzeje, i kiszki dobrym jadłem, a i ciałka ma, gdzie trza mieć babie. Ot, właśnie, pany. Nie smęćmy! Zdrowie Mani i maniowych cycków!
— Zdrowie!
Zapach był tak apetyczny, że przenikał nawet przez ociosane bierwiono do stajni, gdzie Famke rozkulbaczała Orzeszka i Śmiglanda, pląsając z obiema nogami już suchymi i obutymi. Któż by zgadł, jak dobrze suche, kompletne odzienie robiło na morale. Nie dowiedziała się, niestety, czym były owe koperczaki, o których nadawał pod chałupą Makara Stumił. Zagadnięty, chłop spąsowiał na gębie i zaczął bąkać coś o cholewkach, smalcach oraz konkurach, a zapytany dodatkowo o kozę, pokraśniał jeszcze bardziej, po czym umknął im pod pretekstem wczesnej pobudki.
Przez ściany stajenki kobieta nie tylko czuła sączące się znad paleniska aromaty, słyszała też wypełniający gospodę gwar, ciepło oraz jasność. Sielską beztroskę letniej nocy.
„Rajza” była jasna, ciepła, gwarna. Chłopi, choć przyzwyczajeni już do obecności zarówno wiedźmina, jak i Skelligijki, na widok Jastruna odwracali wzrok w innym kierunku, niektórzy ciaśniej kupili się do siebie, jakby z obawy, że charakternik postanowi się dosiąść. Baby na przypiecku otwarcie odprawiały kościstymi, trzęsącymi się od artretyzmu rękami święte znaki i sepleniły egzorcyzmy na urok, na złe.
Gospodarz, siwy a żwawy staruszek Otton, nie podzielał uprzedzeń ciżby, nie dawał ucha zabonom. Gościł już różnych podróżników. Na liście tych najbardziej dokuczliwych, skłonnych do rozboju i awantur wiedźmini zajmowali, o dziwo, dalekie miejsce, dalsze nawet niż Wyspiarze, przez to co najwyżej Famke zdarzało się być adresatką podejrzliwych spojrzeń rzucanych zza szynkwasu, zwłaszcza gdy danego wieczoru piwo i gorzałka płynęły wartko.
Na widok wiedźmina, gospodarz nie odwrócił wzroku i nie przerwał opłukiwania kufli w miednicy z wodą.
— A jest Makar. Tam, o, przy ławie pod oknem, z Julikiem, Habzą, Jendą i Suligostem.
Palcem wskazał jednego, tego siedzącego, najbardziej przy ścianie, pod oknem z rybiej błony, którego przegapić nie było zresztą łatwo. Jeśli Stumił był tu i ówdzie słusznie zaokrąglony, to Makar był olbrzymi, opasły, otyły wręcz, otulony obręczami tłuszczu na karku, brzuchu i we wszystkich możliwych zgięciach ciała niczym dorodny tucznik. Doił z kolegami lokalny jasny wyrób, smętnie wgapiając się w blat porzezanej kozikami ławy, strosząc szczeciniasty wąs sterczący mu pod nosem jak szczotka przyczepiona do pomidora. Koledzy zaś usiłowali go chyba pocieszać.
— Tego kwiatu pół światu!
— Morza, morza pół! I ryba, a nie kwiatu! Ty juże się, Habza, nie poźrzeraj! A ty nie dudlaj, Makar, on choć upity, to niegłupio gada. Młode toto, płoche, iści podlotek! Nie obejrzysz się, jak zarutko rozumu nabierze, to się nie opędzisz od lubej!
— A ja dalej mówię, pluj na nią gęstą śliną, gąskę nieopierzoną. Tobie trzeba, wystaw sobie, takiej Mani, co i siennik ogrzeje, i kiszki dobrym jadłem, a i ciałka ma, gdzie trza mieć babie. Ot, właśnie, pany. Nie smęćmy! Zdrowie Mani i maniowych cycków!
— Zdrowie!
Ilość słów: 0
- Jastrun
- Posty: 14
- Rejestracja: 20 cze 2020, 20:57
- Miano: Jastrun
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Karczma „Rajza”
Wiedźmin mruknął.
Po gębie widać było, że niezbyt zadowolony jest z takiego obrotu spraw, jaki mu się malował przed oczami, kiedy to podążył wzrokiem za ręką karczmarza, Makara wskazującą. Liczył, że owy mężczyzna będzie raczej sam, gdzieś sobie pił jeżeli by mu nie wyszło nazbyt owocnie z pannicami. Albo właśnie wesolutki od ucha do ucha każdemu stawiać trunek będzie, bo też takie go szczęście spotkało, aż żal nie wypić. A tak przytrafił mu się najgorszy możliwy scenariusz. Nie dość, że dupa zbita wyszła z tego jego smażenia cholewek, to jeszcze musiał się bandą otoczyć, co by go na duchu podnieść.
Cholerny, smutny spaślak, mruknął w myślach, gdy bardzo ociężałym krokiem ruszył w kierunku Makara, Julika, Habzy, Jendy i Suligosta. Przy okazji przeklinając się za to, że mimowolnie zapamiętał ich imiona. Kiedyś ktoś mu powiedział, że ludzka głowa jest w stanie pomieścić ograniczoną ilość informacji. I gdy człowiek osiąga swój limit, każda następna wiedza wypycha jakąś inną, która to już wcześniej wygodnie zaległa w mózgu. A ponieważ — jak owy jegomość raczył dodać — mózg nie wykształcił sobie miary, którą to odmierzałby wartość nowej wiedzy i tej, którą już się posiada, często zdarza się, że zapominamy rzeczy istotne, a przez dekady pamiętamy pierdoły, które w większości przypadków nie przydadzą się nawet na anegtotkę przy kuflu.
Biorąc pod uwagę jak długo Jastrun chodzi po szlaku, jego umysł mimo mutacji musiał już jakiś czas temu dojść do swojego limitu. I mógł się tylko zastanawiać co za istotne informacje jego mózg wyparł, by móc zapamiętać tych typków.
Ja cie chromolę, z bliska jesteś jeszcze grubszy, synek. Nic dziwnego, że się nie udało.
Jastrun musiał chwilę ze sobą walczyć, aby nie wyrazić na głos podobnej opinii na temat Makara. Na pewno poprawiłoby to mu humor, ale zdecydowanie nie ułatwiło dalszej rozmowy. A stary wiedźmin z mężczyzną rozmówić się musiał, bowiem tak sobie postanowił.
Po pierwsze dlatego, aby sobie dać jeszcze pełniejszy obraz tego, na co przyjdzie im polować, a po drugie, w tej chwili nie miał nic lepszego do roboty, a każdy trop się przyda. Chyba. Bo im dłużej patrzył na Makara i zgraję wokół niego, tym większe ogarniały go wątpliwości.
— Ty... smutasie — warknął wiedźmin, gdy powstrzymał się od użycia słowa “grubasie”. — Tyś jest Makar, tak? Stumił mówił, że dobrze przyjrzałeś się potworze, co wam się zagnieździła pół roku temu. Opowiedz mi co wiesz.
Jastrun przyjrzał się mężczyźnie dokładniej, po czym dodał:
— Tylko bez dąsów, bo mi śpieszno.
Wcale mu się nie spieszyło. Ale wolał nie przedłużać pogawędki nazbyt długo. Zwłaszcza — kiedy to zerknął sobie na resztę ferajny — nie było wcale wykluczone, że pocieszyciele wpadną na głupi pomysł aby ingerować i wpychać się między wiedźmina, a obiekt jego chwilowego zainteresowania.
Byłoby niemalże tak samo mało mądre jak irytujące. A trzeba bowiem wiedzieć, że Jastrun nie ma zbyt wygórowanej cierpliwości do irytujących i niemądrych pomysłów chłopów.
Po gębie widać było, że niezbyt zadowolony jest z takiego obrotu spraw, jaki mu się malował przed oczami, kiedy to podążył wzrokiem za ręką karczmarza, Makara wskazującą. Liczył, że owy mężczyzna będzie raczej sam, gdzieś sobie pił jeżeli by mu nie wyszło nazbyt owocnie z pannicami. Albo właśnie wesolutki od ucha do ucha każdemu stawiać trunek będzie, bo też takie go szczęście spotkało, aż żal nie wypić. A tak przytrafił mu się najgorszy możliwy scenariusz. Nie dość, że dupa zbita wyszła z tego jego smażenia cholewek, to jeszcze musiał się bandą otoczyć, co by go na duchu podnieść.
Cholerny, smutny spaślak, mruknął w myślach, gdy bardzo ociężałym krokiem ruszył w kierunku Makara, Julika, Habzy, Jendy i Suligosta. Przy okazji przeklinając się za to, że mimowolnie zapamiętał ich imiona. Kiedyś ktoś mu powiedział, że ludzka głowa jest w stanie pomieścić ograniczoną ilość informacji. I gdy człowiek osiąga swój limit, każda następna wiedza wypycha jakąś inną, która to już wcześniej wygodnie zaległa w mózgu. A ponieważ — jak owy jegomość raczył dodać — mózg nie wykształcił sobie miary, którą to odmierzałby wartość nowej wiedzy i tej, którą już się posiada, często zdarza się, że zapominamy rzeczy istotne, a przez dekady pamiętamy pierdoły, które w większości przypadków nie przydadzą się nawet na anegtotkę przy kuflu.
Biorąc pod uwagę jak długo Jastrun chodzi po szlaku, jego umysł mimo mutacji musiał już jakiś czas temu dojść do swojego limitu. I mógł się tylko zastanawiać co za istotne informacje jego mózg wyparł, by móc zapamiętać tych typków.
Ja cie chromolę, z bliska jesteś jeszcze grubszy, synek. Nic dziwnego, że się nie udało.
Jastrun musiał chwilę ze sobą walczyć, aby nie wyrazić na głos podobnej opinii na temat Makara. Na pewno poprawiłoby to mu humor, ale zdecydowanie nie ułatwiło dalszej rozmowy. A stary wiedźmin z mężczyzną rozmówić się musiał, bowiem tak sobie postanowił.
Po pierwsze dlatego, aby sobie dać jeszcze pełniejszy obraz tego, na co przyjdzie im polować, a po drugie, w tej chwili nie miał nic lepszego do roboty, a każdy trop się przyda. Chyba. Bo im dłużej patrzył na Makara i zgraję wokół niego, tym większe ogarniały go wątpliwości.
— Ty... smutasie — warknął wiedźmin, gdy powstrzymał się od użycia słowa “grubasie”. — Tyś jest Makar, tak? Stumił mówił, że dobrze przyjrzałeś się potworze, co wam się zagnieździła pół roku temu. Opowiedz mi co wiesz.
Jastrun przyjrzał się mężczyźnie dokładniej, po czym dodał:
— Tylko bez dąsów, bo mi śpieszno.
Wcale mu się nie spieszyło. Ale wolał nie przedłużać pogawędki nazbyt długo. Zwłaszcza — kiedy to zerknął sobie na resztę ferajny — nie było wcale wykluczone, że pocieszyciele wpadną na głupi pomysł aby ingerować i wpychać się między wiedźmina, a obiekt jego chwilowego zainteresowania.
Byłoby niemalże tak samo mało mądre jak irytujące. A trzeba bowiem wiedzieć, że Jastrun nie ma zbyt wygórowanej cierpliwości do irytujących i niemądrych pomysłów chłopów.
Ilość słów: 0
Uważaj synek... bo zaraz coś spieprzysz.
Re: Karczma „Rajza”
Pojawienie się przy ławie wiedźmina spotkało się z taką reakcją ze strony chłopów, z jaką się zazwyczaj spotykało: nagłym spuszczeniem wzroku celem wnikliwego przestudiowania czubków własnych chodaków, brudu za paznokciami lub pokancerowanego kozikami blatu ławy, cichym pochrząkiwaniem, strzelającymi nerwowo na boki oczami, w których widać byłoby pewnie wymieszaną z pogardą odrazę, gdyby nie było widać strachu. Strachu przed odmieńcem, mutantem, przed jego szorstkim, źle brzmiącym głosem oraz wystającą znad ramienia rękojeścią wiedźmińskiego oręża, a przede wszystkim, strachu przed wiedźmińskimi ślepiami, przeszywającymi na wskroś.
Wywołany do odpowiedzi Makar wbił wzrok w brudne, pożółkłe paznokcie na końcu swoich serdelowatych palców i z nerwów zaczął chrząkać tak, że zdawałoby się, zachrząka się na śmierć, nim coś wykrztusi. Pytanie o bestię niespodziewanie go jednak ożywiło, uniósł głowę i odzyskał nieco koloru na policzkach, oczy błysnęły mu niezdrowo.
Towarzysze Makara na hasło „potwór” pokręcili z kolei głowami ze zrezygnowaniem, niektórzy skryli nawet twarze w dłoniach.
— Nie, psiajucha, nie znowu!
— Coście, mistrzu, uczynili…
— A przyjrzałem się! — oświadczył dumnie grubas, nie zważając na lamenty. — Na moich własnych oczach, klnę się na grób matuli, potwora całą jałówkę z wału na stawie ściągnęła, jako lis kurę z krzędy. Hyc i po krowinie! Przypatrzeć się, jednako, żem zdążył, nie tchórza wszako matula rodziła. O, mistrzu panie, cóże to było za monstrum nieboże! Dumalibyście, rak alibo inna pluskiew, o, takie szczypca miał, jako Otton pokrywę od kotła! Siadajcie, mistrzu, siadajcie, mówcie, co chcecie wiedzieć, wszystek prawić będę, toć pamiętam to, jakby było wczoraj.
— Bo cięgiem tylko nam pleciesz o tem — wymamrotał ktoś spod wąsa.
— Suń się, Habza, zrób miejsca cechmistrzowi…
Habza wcale skwapliwie wstał od ławy, albowiem posunąć się i tak nie było gdzie, i udał się w kierunku szynkwasu, za którym gospodarzył stary Otton. Osobliwie, nie było owego czarownego wieczoru nigdzie widać starej Ottonowej, gospodyni, w „Rajzie” elementu krajobrazu równie stałego, co pyrkająca nad paleniskiem strawa albo grzejący przyń kości tetrycy. Dziwić się zaczynał nawet gospodarz, że próżno wygląda swej starej, a ten wszak nie dziwił się nigdy i niczemu. Biada, stwierdziły siedzące na przypiecku baby, bo każdy w Vizimborze wiedział, że dziś na rodzenie zebrało się Milusi, synowej sołtysa, pół wiejskiego babińca poszło jej w sukurs, w tym Ottonowa, co pięciu synów na świat wydała i prawie tuzin wnucząt pomogła przyjąć. Biada z Milusią, że tak długo Ottonowa nie wracała.
●
Bessi, przez wszystkich zwana po prostu starą Ottonową, do gospody, którą prowadziła pospołu ze swym starym, wparowała od strony zaplecza, trzaskając drzwiami tak, że aż wióry posypały się z powały, a w stajni po drugiej stronie wyszynku Orzeszek ze Śmiglandem mało nie wyskoczyły z podków. Towarzyszyła jej wysoka, chuda panienka w burej szacie. Bura szara poplamiona była krwią, a panienkę gospodyni ciągnięła pod ramię bardziej niby marudne, psotne dziecko, niźli dobrowolną towarzyszkę.
Pani „Rajzy”, kobieta niska, raczej tęgawa i bardzo, bardzo dojrzała, by nie powiedzieć, pospolicie stara, miała zaskakująco dużo werwy oraz krzepy w rękach. Jeril szybko musiała pogodzić się z tym, że na nic zdawały się protesty, a ucieczki strach było próbować. Została z gospodarstwa sołtysa pospolicie uprowadzona. Zmordowana, zmęczona długim i skomplikowanym połogiem, który odbierała, nieomalże w równym stopniu, co młoda matka, nie zdążyła nawet zaoponować, gdy stara Ottonona zaczęła ją prowadzić do swojej gospody.
Wszystkiemu winna była zasię sołtysowa oraz jej znane ponoć w całej wsi skąpstwo. Gdy nowonarodzony wnuk uraczył zebranych swym pierwszym wrzaskiem, synowa oprzytomniała, a ona sama czym prędzej zaczęła przebąkiwać do młodej akuszerki coś o bogini nagradzającej swe sługi pokorne, migając się nawet od tradycyjnej soli z chlebem, stara Ottonowa, która od samego początku koso spoglądała na chudą niby tyczka Jeril, nie wytrzymała.
— Co to, to nie, nie będzie mi tu panienka głodem przymierać niby wróbelek! — hardo zapowiedziała.
Gdy weszły, zamaszystym gestem pokazała po skromnym, lecz schludnym kuchennym zapleczu gospody pachnącymi wiszącymi przy krokwiach girlandami czosnku, świeżo obraną cebulą, liśćmi lubczyku, bluszczykiem kurdybankiem, suszonym chmielem i jałowcem, przede wszystkim zaś, czymś, co piekło się lub gotowało w gwarnej izbie obok, a roztaczało po przybytku taką woń, że adeptce w brzuchu zagrał cały festyn truwerski.
— Siądzie tutaj, panienka kapłanka, czy na sali? Otton! OTTON! Bierz miskę i nałóż gulaszu, aby porządnie! Pajdę chleba szykuj całą, kozę trzeba też zdoić! Gość w dom dziś będzie!
— Miła moja, najkochańsza, toć to zajazd mamy, co dzień gość...
— Nie mundruj, idź i nakładaj! — Biorąc się pod boki, gospodyni zmierzyła młódkę wzrokiem surowym i troskliwym zarazem, jak stara kwoka. — Co zje panienka kapłanka do wieczerzy, kromie chleba? Kaszy nagotować? Ziemniaków? Czego panienka zażyczy sobie, wżdy zrobim… Otton, ruszże się! A tego Milusi ślubnego zbudź, jeśli w kącie leży z trwogi pijany! Syna się dorobił i dziewka jego cała! A to wszystko ta wróbelka, co gościem nam będzie. Szykuj tedy najlepszej izby!
Kwoka stanęła z rękami wspartymi na szerokich biodrach strategicznie, to jest między panienką kapłanką a drzwiami od karczemnego zaplecza i kuchni. Odwrotu nie było, chyba, że szarżą, którą Jeril, mimo przewagi wieku, przegrywała klasą wagową. Po przeciwnej stronie znajdował się, co prawda, szynk i znacznie wątlejszy od małżonki gospodarz, za nim wielka izba, sala dla gości, lecz szanse na sprawne opuszczenie przybytku tą drogą bez konieczności wysłuchania narzekań na czyjeś czyraki a insze hemoroidy, była nikła, wiedziała z doświadczenia. Wieści o przybyłych do wsi kapłanach, cyrulikach lub akuszerach w takich miejscach rozchodziły się nawet szybciej niż te o walących pobliskim traktem obwoźnych zamtuzach.
Wywołany do odpowiedzi Makar wbił wzrok w brudne, pożółkłe paznokcie na końcu swoich serdelowatych palców i z nerwów zaczął chrząkać tak, że zdawałoby się, zachrząka się na śmierć, nim coś wykrztusi. Pytanie o bestię niespodziewanie go jednak ożywiło, uniósł głowę i odzyskał nieco koloru na policzkach, oczy błysnęły mu niezdrowo.
Towarzysze Makara na hasło „potwór” pokręcili z kolei głowami ze zrezygnowaniem, niektórzy skryli nawet twarze w dłoniach.
— Nie, psiajucha, nie znowu!
— Coście, mistrzu, uczynili…
— A przyjrzałem się! — oświadczył dumnie grubas, nie zważając na lamenty. — Na moich własnych oczach, klnę się na grób matuli, potwora całą jałówkę z wału na stawie ściągnęła, jako lis kurę z krzędy. Hyc i po krowinie! Przypatrzeć się, jednako, żem zdążył, nie tchórza wszako matula rodziła. O, mistrzu panie, cóże to było za monstrum nieboże! Dumalibyście, rak alibo inna pluskiew, o, takie szczypca miał, jako Otton pokrywę od kotła! Siadajcie, mistrzu, siadajcie, mówcie, co chcecie wiedzieć, wszystek prawić będę, toć pamiętam to, jakby było wczoraj.
— Bo cięgiem tylko nam pleciesz o tem — wymamrotał ktoś spod wąsa.
— Suń się, Habza, zrób miejsca cechmistrzowi…
Habza wcale skwapliwie wstał od ławy, albowiem posunąć się i tak nie było gdzie, i udał się w kierunku szynkwasu, za którym gospodarzył stary Otton. Osobliwie, nie było owego czarownego wieczoru nigdzie widać starej Ottonowej, gospodyni, w „Rajzie” elementu krajobrazu równie stałego, co pyrkająca nad paleniskiem strawa albo grzejący przyń kości tetrycy. Dziwić się zaczynał nawet gospodarz, że próżno wygląda swej starej, a ten wszak nie dziwił się nigdy i niczemu. Biada, stwierdziły siedzące na przypiecku baby, bo każdy w Vizimborze wiedział, że dziś na rodzenie zebrało się Milusi, synowej sołtysa, pół wiejskiego babińca poszło jej w sukurs, w tym Ottonowa, co pięciu synów na świat wydała i prawie tuzin wnucząt pomogła przyjąć. Biada z Milusią, że tak długo Ottonowa nie wracała.
●
Bessi, przez wszystkich zwana po prostu starą Ottonową, do gospody, którą prowadziła pospołu ze swym starym, wparowała od strony zaplecza, trzaskając drzwiami tak, że aż wióry posypały się z powały, a w stajni po drugiej stronie wyszynku Orzeszek ze Śmiglandem mało nie wyskoczyły z podków. Towarzyszyła jej wysoka, chuda panienka w burej szacie. Bura szara poplamiona była krwią, a panienkę gospodyni ciągnięła pod ramię bardziej niby marudne, psotne dziecko, niźli dobrowolną towarzyszkę.
Pani „Rajzy”, kobieta niska, raczej tęgawa i bardzo, bardzo dojrzała, by nie powiedzieć, pospolicie stara, miała zaskakująco dużo werwy oraz krzepy w rękach. Jeril szybko musiała pogodzić się z tym, że na nic zdawały się protesty, a ucieczki strach było próbować. Została z gospodarstwa sołtysa pospolicie uprowadzona. Zmordowana, zmęczona długim i skomplikowanym połogiem, który odbierała, nieomalże w równym stopniu, co młoda matka, nie zdążyła nawet zaoponować, gdy stara Ottonona zaczęła ją prowadzić do swojej gospody.
Wszystkiemu winna była zasię sołtysowa oraz jej znane ponoć w całej wsi skąpstwo. Gdy nowonarodzony wnuk uraczył zebranych swym pierwszym wrzaskiem, synowa oprzytomniała, a ona sama czym prędzej zaczęła przebąkiwać do młodej akuszerki coś o bogini nagradzającej swe sługi pokorne, migając się nawet od tradycyjnej soli z chlebem, stara Ottonowa, która od samego początku koso spoglądała na chudą niby tyczka Jeril, nie wytrzymała.
— Co to, to nie, nie będzie mi tu panienka głodem przymierać niby wróbelek! — hardo zapowiedziała.
Gdy weszły, zamaszystym gestem pokazała po skromnym, lecz schludnym kuchennym zapleczu gospody pachnącymi wiszącymi przy krokwiach girlandami czosnku, świeżo obraną cebulą, liśćmi lubczyku, bluszczykiem kurdybankiem, suszonym chmielem i jałowcem, przede wszystkim zaś, czymś, co piekło się lub gotowało w gwarnej izbie obok, a roztaczało po przybytku taką woń, że adeptce w brzuchu zagrał cały festyn truwerski.
— Siądzie tutaj, panienka kapłanka, czy na sali? Otton! OTTON! Bierz miskę i nałóż gulaszu, aby porządnie! Pajdę chleba szykuj całą, kozę trzeba też zdoić! Gość w dom dziś będzie!
— Miła moja, najkochańsza, toć to zajazd mamy, co dzień gość...
— Nie mundruj, idź i nakładaj! — Biorąc się pod boki, gospodyni zmierzyła młódkę wzrokiem surowym i troskliwym zarazem, jak stara kwoka. — Co zje panienka kapłanka do wieczerzy, kromie chleba? Kaszy nagotować? Ziemniaków? Czego panienka zażyczy sobie, wżdy zrobim… Otton, ruszże się! A tego Milusi ślubnego zbudź, jeśli w kącie leży z trwogi pijany! Syna się dorobił i dziewka jego cała! A to wszystko ta wróbelka, co gościem nam będzie. Szykuj tedy najlepszej izby!
Kwoka stanęła z rękami wspartymi na szerokich biodrach strategicznie, to jest między panienką kapłanką a drzwiami od karczemnego zaplecza i kuchni. Odwrotu nie było, chyba, że szarżą, którą Jeril, mimo przewagi wieku, przegrywała klasą wagową. Po przeciwnej stronie znajdował się, co prawda, szynk i znacznie wątlejszy od małżonki gospodarz, za nim wielka izba, sala dla gości, lecz szanse na sprawne opuszczenie przybytku tą drogą bez konieczności wysłuchania narzekań na czyjeś czyraki a insze hemoroidy, była nikła, wiedziała z doświadczenia. Wieści o przybyłych do wsi kapłanach, cyrulikach lub akuszerach w takich miejscach rozchodziły się nawet szybciej niż te o walących pobliskim traktem obwoźnych zamtuzach.
Ilość słów: 0
- Lerka
- Posty: 8
- Rejestracja: 11 lip 2020, 21:21
- Miano: Jeril
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Karczma „Rajza”
Jeril dreptała za Ottonową bez protestu, dając się ciągnąć jak szmaciana laleczka, mimo iż górowała nad właścicielką karczmy przynajmniej o głowę. Okoliczności były jednak takie, że mimo jerilowej przewagi w wieku i wzroście, twardy uścisk Ottonowej na kościstym nadgarstku dziewczyny jasno kreślił stosunek sił, i chociaż Jeril wewnętrznie buntowała się z całym zaangażowaniem wobec takiego traktowania, to nijak było oponować. Głównie dlatego, że w chwili obecnej całe dostępne zaangażowanie plasowało się u Jeril na naprawdę niskim poziomie.
Milusia prawie zeszła z tego padołu, poród przeciągnął się w długie godziny, a Jeril swoją ostatnią pajdę chleba zjadła wczorajszego wieczoru i od tamtego czasu miała w żołądku tylko wodę i kilka ziół znalezionych przypadkiem przy gościńcu. Dobrze się działo, że Ottonowa trzymała ją w żelaznym uścisku, bo bez tej podpory istniało wielkie prawdopodobieństwo, że adeptka zwyczajnie zgubi pion i się jej ze zmęczenia wykopyrtnie pod nogi. Torba ciążyła jej na ramieniu, jakby była wypełniona rzecznymi otoczakami, a podróżnego tobołka o mały włos nie zgubiła w drodze od sołtysówny. Owszem, Ottonowa szarogęsiła się jak kura na grzędzie, a Jeril ciągle gryzła wargi ze złości, że przy porodzie wypadła jej przypadkiem z tobołka kapłańska brosza i nijak się było wypowiadać od kapłańskiej profesji; ale z drugiej strony tutaj było ciepło i jadło, i coś tak wspaniale, cudownie pachniało od paleniska, że cały żołądek skręcał się w jeden bolesny supeł...
- To ja sobie siądę na sali... - wymamrotała do Ottonowej bezwolnie. Rzeczywiście mogło się zdarzyć tak, że ją na sali ktoś przydybie, ale z drugiej strony: zostać z matczyną gościnnością Ottonowej tak sam na sam na zapleczu... Nie chodzi o to, że Jeril nie czuła wdzięczności za gościnę. No dobrze, żeby być zupełnie szczerym, to faktycznie w tej chwili nie odczuwała tej wdzięczności jakoś wyjątkowo głęboko. Póki co zrzućmy to jednak na zmęczenie i nie wyciągajmy pochopnych wniosków na temat jej charakteru.
- Kaszy. Kaszy i piwa - przebiła się jeszcze trochę żywiej przez komendy i zawołania, po czym wykorzystała okazję i pośpiesznie przetransportowała się ze swoimi betami w głąb sali. W tej cichej ucieczce podejmowała się trzech prób: znaleźć wolną ławę na możliwie największym uboczu, nie natrafić na ślubnego Milusi, który by się spod którejś z ław właśnie podnosił, oraz generalnie stać się tak niewidzialną, jak to tylko możliwe. Abstrahując od pierwszych dwóch, trzecia próba z pewnością spaliła na panewce w momencie, w którym pośród gości gospody Jeril zupełnie nieoczekiwanie dostrzegła nagle wiedźmiński miecz i niepokojąco znajomą glacę.
- O nie nie nie...
Słowa wypadły jej spod języka mimowolnie, bez żadnego udziału mózgu. Jeril stanęła na środku sali jak słup soli i szybko przesunęła przestraszonym spojrzeniem po gospodzie w poszukiwaniu rudych włosów Famke. Wykrzywiła usta ze złością.
Za plecami miała Ottonową twardo pilnującą wyjścia na zaplecze, ale może gdyby udało się dopaść do drzwi...?!
Milusia prawie zeszła z tego padołu, poród przeciągnął się w długie godziny, a Jeril swoją ostatnią pajdę chleba zjadła wczorajszego wieczoru i od tamtego czasu miała w żołądku tylko wodę i kilka ziół znalezionych przypadkiem przy gościńcu. Dobrze się działo, że Ottonowa trzymała ją w żelaznym uścisku, bo bez tej podpory istniało wielkie prawdopodobieństwo, że adeptka zwyczajnie zgubi pion i się jej ze zmęczenia wykopyrtnie pod nogi. Torba ciążyła jej na ramieniu, jakby była wypełniona rzecznymi otoczakami, a podróżnego tobołka o mały włos nie zgubiła w drodze od sołtysówny. Owszem, Ottonowa szarogęsiła się jak kura na grzędzie, a Jeril ciągle gryzła wargi ze złości, że przy porodzie wypadła jej przypadkiem z tobołka kapłańska brosza i nijak się było wypowiadać od kapłańskiej profesji; ale z drugiej strony tutaj było ciepło i jadło, i coś tak wspaniale, cudownie pachniało od paleniska, że cały żołądek skręcał się w jeden bolesny supeł...
- To ja sobie siądę na sali... - wymamrotała do Ottonowej bezwolnie. Rzeczywiście mogło się zdarzyć tak, że ją na sali ktoś przydybie, ale z drugiej strony: zostać z matczyną gościnnością Ottonowej tak sam na sam na zapleczu... Nie chodzi o to, że Jeril nie czuła wdzięczności za gościnę. No dobrze, żeby być zupełnie szczerym, to faktycznie w tej chwili nie odczuwała tej wdzięczności jakoś wyjątkowo głęboko. Póki co zrzućmy to jednak na zmęczenie i nie wyciągajmy pochopnych wniosków na temat jej charakteru.
- Kaszy. Kaszy i piwa - przebiła się jeszcze trochę żywiej przez komendy i zawołania, po czym wykorzystała okazję i pośpiesznie przetransportowała się ze swoimi betami w głąb sali. W tej cichej ucieczce podejmowała się trzech prób: znaleźć wolną ławę na możliwie największym uboczu, nie natrafić na ślubnego Milusi, który by się spod którejś z ław właśnie podnosił, oraz generalnie stać się tak niewidzialną, jak to tylko możliwe. Abstrahując od pierwszych dwóch, trzecia próba z pewnością spaliła na panewce w momencie, w którym pośród gości gospody Jeril zupełnie nieoczekiwanie dostrzegła nagle wiedźmiński miecz i niepokojąco znajomą glacę.
- O nie nie nie...
Słowa wypadły jej spod języka mimowolnie, bez żadnego udziału mózgu. Jeril stanęła na środku sali jak słup soli i szybko przesunęła przestraszonym spojrzeniem po gospodzie w poszukiwaniu rudych włosów Famke. Wykrzywiła usta ze złością.
Za plecami miała Ottonową twardo pilnującą wyjścia na zaplecze, ale może gdyby udało się dopaść do drzwi...?!
Ilość słów: 0
Zielony szmaragd pól skroplił się w płynny kryształ ulew.
- Etain
- Posty: 33
- Rejestracja: 12 lis 2018, 22:13
- Miano: Famke Brokvar
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Karczma „Rajza”
„O tak tak tak”, zdawała się mówić złośliwa Fortuna, kiedy drzwi do karczmy otworzyły się, a jedyna droga ucieczki Jeril została zagrodzona przez posiadaczkę rudej czupryny, zupełnie jakby usilne błagania młodej kapłanki zostały zupełnie opacznie zrozumiane. Famke weszła do „Rajzy” w absolutnie fantastycznym nastroju, ponieważ miała na nogach czyste buty, nie cięły ją komary, a w dodatku ktoś po drodze powiedział, że tego wieczoru wszyscy świętują narodziny sołtysowego wnuka — a to wszystko dawało doskonałą podstawę do dobrego humoru. Próg przekroczyła więc sprężystym krokiem, pogwizdując fałszywie jastrunową piosenkę o wypruwaniu flaków.
Od razu namierzyła w tłumie błyszczącą łysinę wiedźmina, więc od razu zamierzyła się w tamtą stronę, ale dokładnie w tamtej chwili do jej uszu dotarła końcówka tyrady starej Ottonowej. I gdy zerknęła, kto jest powodem całego zamieszania…
— Ha! Kruszinka!
Klasnęła z zadowoleniem i rozłożyła szeroko ramiona, od razu zmierzając na powitanie Jeril. Była ślepa na wszelkie grymasy. Wiedziała, jak marudna i krnąbrna bywała kapłanka — ale która młoda pannica nie miała swoich humorów? Famke, z pięciorgiem sióstr, wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek, dlatego podchodziła do ekscesów znachorki z dozą wyrozumiałości i ostrożności. Trzeba było bowiem nadmienić, że owe rozłożenie ramion miało też charakter strategiczny i zapobiegawczy. Łatwiej by jej było chwycić uciekinierkę, gdyby na widok łuczniczki postanowiła dać dyla.
— Freya uszmichneła se do me raz jeszcze, skaro dane jest nam se tu spotkacz. Co robi w Wyzimbore? Co taka blada?
Odwróciła się przez ramię, by zobaczyć, czy Jastrun również dostrzegł ich starą znajomą, ale Stary Kot wydawał się mieć teraz ważniejsze rzeczy na głowie.
— Me z Jastrunem palujemy na bheisty. Bheist w vattnie, kradl mi bata, uwierzisz?
Uśmiechnęła się szeroko do kapłaneczki, a Otto dostał rykoszetem tego grymasu, kiedy odwracała się w jego stronę.
– Dla mje piwo tyż.
Od razu namierzyła w tłumie błyszczącą łysinę wiedźmina, więc od razu zamierzyła się w tamtą stronę, ale dokładnie w tamtej chwili do jej uszu dotarła końcówka tyrady starej Ottonowej. I gdy zerknęła, kto jest powodem całego zamieszania…
— Ha! Kruszinka!
Klasnęła z zadowoleniem i rozłożyła szeroko ramiona, od razu zmierzając na powitanie Jeril. Była ślepa na wszelkie grymasy. Wiedziała, jak marudna i krnąbrna bywała kapłanka — ale która młoda pannica nie miała swoich humorów? Famke, z pięciorgiem sióstr, wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek, dlatego podchodziła do ekscesów znachorki z dozą wyrozumiałości i ostrożności. Trzeba było bowiem nadmienić, że owe rozłożenie ramion miało też charakter strategiczny i zapobiegawczy. Łatwiej by jej było chwycić uciekinierkę, gdyby na widok łuczniczki postanowiła dać dyla.
— Freya uszmichneła se do me raz jeszcze, skaro dane jest nam se tu spotkacz. Co robi w Wyzimbore? Co taka blada?
Odwróciła się przez ramię, by zobaczyć, czy Jastrun również dostrzegł ich starą znajomą, ale Stary Kot wydawał się mieć teraz ważniejsze rzeczy na głowie.
— Me z Jastrunem palujemy na bheisty. Bheist w vattnie, kradl mi bata, uwierzisz?
Uśmiechnęła się szeroko do kapłaneczki, a Otto dostał rykoszetem tego grymasu, kiedy odwracała się w jego stronę.
– Dla mje piwo tyż.
Ilość słów: 0
- Lerka
- Posty: 8
- Rejestracja: 11 lip 2020, 21:21
- Miano: Jeril
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Karczma „Rajza”
Famke pojawiła się w drzwiach i wszystkie gorące nadzieje Jeril upadły z łoskotem godnym gradobicia, zostawiając kapłaneczce jedną ostatnią drogę reakcji - ciche, wściekłe narzekania pod adresem Melitele, którą Famke tak uporczywie nazywała Freyą.
Jeril nie wybiegła na spotkanie - bynajmniej! Z torbą ciążącą na ramieniu i tobołkiem ciążącym w ręce, wiedząc już, że nie ma najmniejszych szans na ucieczkę przed nieuchronnym losem - nastroszyła się jak zmokły kurczak i jeśli przyszło Famke do głowy zrobić z rozpostartych ramion dalszy użytek i ściskać ją na powitanie, to napotkała tylko i wyłącznie na odpychającą sztywność młodego ciała, dążącego do jak najszybszego zakończenia tej jakże niefortunnej czułości. Gdyby ciało Jeril mogło mówić samo za siebie, to mówiłoby pewnie coś w stylu "Przestań mamo, ale siara". Mina Jeril była nietęga, można rzec, że wręcz pokrzywiona jak starzec cierpiący na artretyzm.
- Nic nie robi - odpowiedziała na pytanie łuczniczki gwałtownie i odpychająco, i dopiero gdy w końcu dała w ten sposób upust wszystkim swoim emocjom, stała się zdolna do bardziej racjonalnych poczynań. - Przechodziłam akurat i wzięli mnie do porodu - burknęła, popatrując na Famke koso, jakby obrażona na nią nie wiadomo o co, jakby to była wina łuczniczki, że się na siebie natykają w Vizimborze, jakby to było przez nią i starego wiedźmina wszystko sprytnie ukartowane. - Dopiero co skończyliśmy. Ostatni raz coś w ustach miałam wczoraj, to się już ledwo trzymam na nogach, widzisz. - Mimo niechęci do spotkania, nie przegapiła okazji do użalenia się nad swoim ciężkim losem.
A potem zamrugała, zbita z tropu. Jakkolwiek spotkania z Famke i Jastrunem zazwyczaj były dla Jeril doświadczeniem ciężkim i nieprzyjemnym, to wypowiedzi łuczniczki za każdym razem stanowiły serię bajecznych zagadek, wybijających kapłankę z jej domyślnego stanu buntu uniwersalnego.
- Bestia w wannie ukradła ci bat? - upewniła się, nie dowierzając do końca swojej interpretacji.
Nie przypominała sobie, żeby Famke kiedykolwiek posiadała, albo używała bata.
Jeril nie wybiegła na spotkanie - bynajmniej! Z torbą ciążącą na ramieniu i tobołkiem ciążącym w ręce, wiedząc już, że nie ma najmniejszych szans na ucieczkę przed nieuchronnym losem - nastroszyła się jak zmokły kurczak i jeśli przyszło Famke do głowy zrobić z rozpostartych ramion dalszy użytek i ściskać ją na powitanie, to napotkała tylko i wyłącznie na odpychającą sztywność młodego ciała, dążącego do jak najszybszego zakończenia tej jakże niefortunnej czułości. Gdyby ciało Jeril mogło mówić samo za siebie, to mówiłoby pewnie coś w stylu "Przestań mamo, ale siara". Mina Jeril była nietęga, można rzec, że wręcz pokrzywiona jak starzec cierpiący na artretyzm.
- Nic nie robi - odpowiedziała na pytanie łuczniczki gwałtownie i odpychająco, i dopiero gdy w końcu dała w ten sposób upust wszystkim swoim emocjom, stała się zdolna do bardziej racjonalnych poczynań. - Przechodziłam akurat i wzięli mnie do porodu - burknęła, popatrując na Famke koso, jakby obrażona na nią nie wiadomo o co, jakby to była wina łuczniczki, że się na siebie natykają w Vizimborze, jakby to było przez nią i starego wiedźmina wszystko sprytnie ukartowane. - Dopiero co skończyliśmy. Ostatni raz coś w ustach miałam wczoraj, to się już ledwo trzymam na nogach, widzisz. - Mimo niechęci do spotkania, nie przegapiła okazji do użalenia się nad swoim ciężkim losem.
A potem zamrugała, zbita z tropu. Jakkolwiek spotkania z Famke i Jastrunem zazwyczaj były dla Jeril doświadczeniem ciężkim i nieprzyjemnym, to wypowiedzi łuczniczki za każdym razem stanowiły serię bajecznych zagadek, wybijających kapłankę z jej domyślnego stanu buntu uniwersalnego.
- Bestia w wannie ukradła ci bat? - upewniła się, nie dowierzając do końca swojej interpretacji.
Nie przypominała sobie, żeby Famke kiedykolwiek posiadała, albo używała bata.
Ilość słów: 0
Zielony szmaragd pól skroplił się w płynny kryształ ulew.
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław