Post
autor: Dziki Gon » 16 lip 2020, 3:35
Pojawienie się przy ławie wiedźmina spotkało się z taką reakcją ze strony chłopów, z jaką się zazwyczaj spotykało: nagłym spuszczeniem wzroku celem wnikliwego przestudiowania czubków własnych chodaków, brudu za paznokciami lub pokancerowanego kozikami blatu ławy, cichym pochrząkiwaniem, strzelającymi nerwowo na boki oczami, w których widać byłoby pewnie wymieszaną z pogardą odrazę, gdyby nie było widać strachu. Strachu przed odmieńcem, mutantem, przed jego szorstkim, źle brzmiącym głosem oraz wystającą znad ramienia rękojeścią wiedźmińskiego oręża, a przede wszystkim, strachu przed wiedźmińskimi ślepiami, przeszywającymi na wskroś.
Wywołany do odpowiedzi Makar wbił wzrok w brudne, pożółkłe paznokcie na końcu swoich serdelowatych palców i z nerwów zaczął chrząkać tak, że zdawałoby się, zachrząka się na śmierć, nim coś wykrztusi. Pytanie o bestię niespodziewanie go jednak ożywiło, uniósł głowę i odzyskał nieco koloru na policzkach, oczy błysnęły mu niezdrowo.
Towarzysze Makara na hasło „potwór” pokręcili z kolei głowami ze zrezygnowaniem, niektórzy skryli nawet twarze w dłoniach.
— Nie, psiajucha, nie znowu!
— Coście, mistrzu, uczynili…
— A przyjrzałem się! — oświadczył dumnie grubas, nie zważając na lamenty. — Na moich własnych oczach, klnę się na grób matuli, potwora całą jałówkę z wału na stawie ściągnęła, jako lis kurę z krzędy. Hyc i po krowinie! Przypatrzeć się, jednako, żem zdążył, nie tchórza wszako matula rodziła. O, mistrzu panie, cóże to było za monstrum nieboże! Dumalibyście, rak alibo inna pluskiew, o, takie szczypca miał, jako Otton pokrywę od kotła! Siadajcie, mistrzu, siadajcie, mówcie, co chcecie wiedzieć, wszystek prawić będę, toć pamiętam to, jakby było wczoraj.
— Bo cięgiem tylko nam pleciesz o tem — wymamrotał ktoś spod wąsa.
— Suń się, Habza, zrób miejsca cechmistrzowi…
Habza wcale skwapliwie wstał od ławy, albowiem posunąć się i tak nie było gdzie, i udał się w kierunku szynkwasu, za którym gospodarzył stary Otton. Osobliwie, nie było owego czarownego wieczoru nigdzie widać starej Ottonowej, gospodyni, w „Rajzie” elementu krajobrazu równie stałego, co pyrkająca nad paleniskiem strawa albo grzejący przyń kości tetrycy. Dziwić się zaczynał nawet gospodarz, że próżno wygląda swej starej, a ten wszak nie dziwił się nigdy i niczemu. Biada, stwierdziły siedzące na przypiecku baby, bo każdy w Vizimborze wiedział, że dziś na rodzenie zebrało się Milusi, synowej sołtysa, pół wiejskiego babińca poszło jej w sukurs, w tym Ottonowa, co pięciu synów na świat wydała i prawie tuzin wnucząt pomogła przyjąć. Biada z Milusią, że tak długo Ottonowa nie wracała.
●
Bessi, przez wszystkich zwana po prostu starą Ottonową, do gospody, którą prowadziła pospołu ze swym starym, wparowała od strony zaplecza, trzaskając drzwiami tak, że aż wióry posypały się z powały, a w stajni po drugiej stronie wyszynku Orzeszek ze Śmiglandem mało nie wyskoczyły z podków. Towarzyszyła jej wysoka, chuda panienka w burej szacie. Bura szara poplamiona była krwią, a panienkę gospodyni ciągnięła pod ramię bardziej niby marudne, psotne dziecko, niźli dobrowolną towarzyszkę.
Pani „Rajzy”, kobieta niska, raczej tęgawa i bardzo, bardzo dojrzała, by nie powiedzieć, pospolicie stara, miała zaskakująco dużo werwy oraz krzepy w rękach. Jeril szybko musiała pogodzić się z tym, że na nic zdawały się protesty, a ucieczki strach było próbować. Została z gospodarstwa sołtysa pospolicie uprowadzona. Zmordowana, zmęczona długim i skomplikowanym połogiem, który odbierała, nieomalże w równym stopniu, co młoda matka, nie zdążyła nawet zaoponować, gdy stara Ottonona zaczęła ją prowadzić do swojej gospody.
Wszystkiemu winna była zasię sołtysowa oraz jej znane ponoć w całej wsi skąpstwo. Gdy nowonarodzony wnuk uraczył zebranych swym pierwszym wrzaskiem, synowa oprzytomniała, a ona sama czym prędzej zaczęła przebąkiwać do młodej akuszerki coś o bogini nagradzającej swe sługi pokorne, migając się nawet od tradycyjnej soli z chlebem, stara Ottonowa, która od samego początku koso spoglądała na chudą niby tyczka Jeril, nie wytrzymała.
— Co to, to nie, nie będzie mi tu panienka głodem przymierać niby wróbelek! — hardo zapowiedziała.
Gdy weszły, zamaszystym gestem pokazała po skromnym, lecz schludnym kuchennym zapleczu gospody pachnącymi wiszącymi przy krokwiach girlandami czosnku, świeżo obraną cebulą, liśćmi lubczyku, bluszczykiem kurdybankiem, suszonym chmielem i jałowcem, przede wszystkim zaś, czymś, co piekło się lub gotowało w gwarnej izbie obok, a roztaczało po przybytku taką woń, że adeptce w brzuchu zagrał cały festyn truwerski.
— Siądzie tutaj, panienka kapłanka, czy na sali? Otton! OTTON! Bierz miskę i nałóż gulaszu, aby porządnie! Pajdę chleba szykuj całą, kozę trzeba też zdoić! Gość w dom dziś będzie!
— Miła moja, najkochańsza, toć to zajazd mamy, co dzień gość...
— Nie mundruj, idź i nakładaj! — Biorąc się pod boki, gospodyni zmierzyła młódkę wzrokiem surowym i troskliwym zarazem, jak stara kwoka. — Co zje panienka kapłanka do wieczerzy, kromie chleba? Kaszy nagotować? Ziemniaków? Czego panienka zażyczy sobie, wżdy zrobim… Otton, ruszże się! A tego Milusi ślubnego zbudź, jeśli w kącie leży z trwogi pijany! Syna się dorobił i dziewka jego cała! A to wszystko ta wróbelka, co gościem nam będzie. Szykuj tedy najlepszej izby!
Kwoka stanęła z rękami wspartymi na szerokich biodrach strategicznie, to jest między panienką kapłanką a drzwiami od karczemnego zaplecza i kuchni. Odwrotu nie było, chyba, że szarżą, którą Jeril, mimo przewagi wieku, przegrywała klasą wagową. Po przeciwnej stronie znajdował się, co prawda, szynk i znacznie wątlejszy od małżonki gospodarz, za nim wielka izba, sala dla gości, lecz szanse na sprawne opuszczenie przybytku tą drogą bez konieczności wysłuchania narzekań na czyjeś czyraki a insze hemoroidy, była nikła, wiedziała z doświadczenia. Wieści o przybyłych do wsi kapłanach, cyrulikach lub akuszerach w takich miejscach rozchodziły się nawet szybciej niż te o walących pobliskim traktem obwoźnych zamtuzach.
Ilość słów: 0