O tej porze
pod Złotym Bluszczem było spokojnie i cicho. Z trawionych ogniem szczap drewna strzelały leniwe iskry, a w pomieszczeniu rozchodził się zapach pieczonego mięsiwa, którym zostali poczęstowani zaraz po wkroczeniu w progi zajazdu. Dziczyzna była polewana syropem sosnowym, który karmelizował się na przypieczonej skórze, nadając mu charakterystyczny słodki smak boru. Do tego duszone szalotki zalane czerwonym winem i pajda chrupkiego pieczywa, stanowiły idealne dopełnienie wieczerzy. Niewielu gości zostało. Większość najwyraźniej znużona dniem minionym, ułożyła się do snu. Z pewnością w Przylesiu, w drugiej z tutejszych karczm, życie tętniło zupełnie innym rytmem.
Mogli przy parujących talerzach jadła i pełnych kuflach kwaśnego i rozwodnionego piwa rozmyślać nad wydarzeniami, które spotkały ich w tutejszej okolicy. Nie odnaleźli zbyt wiele poszlak, które mogłyby wskazać im drogę do rozwiązania tajemniczych śmierci mieszkańców Radunia. Niestety nie pojawiła się również przy ich stole Karri Kaatarine Breith, towarzysząca im wiedźminka, która miała się udać do chaty zamordowanej rodziny. Istnieje możliwość, że stała się kolejną ofiarą klątwy, czy też skrzętnie zaplanowanej zbrodni. Nikt jednak nie wspominał o niepokojących wydarzeniach w grodzie, ni we wiosce. Lasota nie mógł wiedzieć, że jego pierwszy taniec z kobietą o pomarańczowych oczach, był również tym ostatnim. Nie przekazała żadnej notatki w gospodzie. Nie rozmówiła się z Hubrecht Heneltem. Nie odczyniła uroku, który ciążył na najmłodszym dziecku Wielomira. Odjechała, zostawiając za sobą nierozwiązane sprawy.
Skellegiczyk patrzył na pognieciony fragment przybrudzonego pergaminu, który zerwał z drzwi chaty Ulbu, na którym niezgrabnie napisana została wiadomość od Janka.
„Spotkamy się jutro rano w Zajeździe pod Złotym Bluszczem”. Najwyraźniej nie zginął pożarty przez wilki w lesie, choć nie udało mu się odnaleźć Lasoty. Na pewno miał powody do szczęścia, bo problem zabitego oryla został sprawnie rozwiązany przez jego nowego wspólnika. Nic nie łączy tak dobrze ludzi, jak wspólna mroczna tajemnica.
—
Parszywe elfy. – Przerwał rozmyślania albinos skrzętnie obgryzając kostki pieczonego fragmentu mięsa. W sumie niewiadomo skąd zaczął gadać o wydarzeniach, które ich spotkały. –
Byliśmy w wiosce drwali. Kilka elfów rzuciło się na ojca, ale jeden wywinął orła. O tak ojciec im porachował kości! – Zademonstrował karykaturalnie walkę na pięści. —
Nie dali mu rady. Elfom nigdy nie wolno ufać, prawda ojcze?
Nie mieli jednak sił by dyskutować całej nocy o wychudłych wdowach, które jak wrony sterczały na cmentarzach; o obskurnych tawernach i ich stałych bywalcach, którzy sikają za ich rogiem; o kłótniach z elfami drwalami; o śmierci z przedawkowania i niegodnych pochówkach. Tej nocy nie mogli oczekiwać, że łoże będzie grzała im żadna kobieta. Sen jednak przyniósł upragnione ukojenie.
Delikatnie, niemal z czcią, na jaką zasługują Święte Księgi Wiecznego Ognia, przewrócił pożółkłą stronę o ciemniejszych i jaśniejszych odbarwieniach, pomarszczonych brzegach. Nieraz opowiadała już tę samą klechdę. Złoty odcień pergaminu, niczym wspomnienie dawno zapomnianego wschodu słońca, odkrywał tajemnicę wyblakłego atramentu i nadobnej kaligrafii. Czytane słowa ożywały, malując obrazy baśniowego kasztelu i mrocznego boru, iskrzącego się ognia paleniska w zajadzie „Pod Złotym Bluszczem”.
Dzień pierwszy minął bez powrotnie.
Na Feigra czekał już szmugler, obracając i podrzucając w dłoniach czerwone jabłko. Wydawał się beztroski, zupełnie jakby nic złego nie wydarzyło się poprzedniego dnia. Na blacie przed sobą miał ułożone jakieś kartki. Niektóre zapisane pośpiesznie jakimiś ciężkimi do odczytania bazgrołami, inne z kaligraficzną dbałością o kształt każdej litery.
–
Miło Cię wicieć. Poraciłeś sobie s ładunkiem. Świetna robota. Niestety nigce nie mogłem snalesc twoich psyjaciół. – Dygnął na mijającą ich karczmareczkę, aby ta przyniosła coś do jedzenia dla jego towarzysza. –
Po nagłym wyjechaniu Ulbu świetnie nadajes się na jego miejsce. Nie lubiłem chciwego drania. Ty wydajes się supełnie inny. Mam dla Ciebie kilka wieści. Sacniemy od tych dobrych, czy lepsych?
Nie dał mu jednak odpowiedzieć na to pytanie. Zaczął swoją opowieść od tego, że skrzętnie przeszukał mieszkanie Ulbu, gdy na niego czekał. Znalazł w stercie jego rupieci kartkę, którą po chwili mu pokazał, na której namalowana była węglem brzytwa. Rysunek był dość skrzętnie wykonany i przypominał bardziej schemat, niż bazgroły. Najwyraźniej
chciwy drań planował kradzież własności balwierza dużo wcześniej.
–
Musis się jesce tutaj podpisać, a wiem se potrafis. – Wyciągnął w jego stronę zapisany skrzętnie druk z pieczęcią zarządcy kasztelu. —
Akt własności chaty nad psystanią. Na prawdę Ulbu w pośpiechu się wyprowacał, jeseli spsedał to pierwsemu lepsemu, który napatocył mu się na droce.
Lasota przebudził się sam w pokoju. Pośpiesznie wyszedł do głównej sali, gdzie zobaczył Daro, siedzącego przy jednym stole i zajadającego się puddingiem ze skwarkami. Pomachała w jego stronę wdowa nadal ubrana na czarno, strasząca wychudłym ciałem i przerzedzonymi włosami. Coś się jednak w niej zmieniło, wydawała się mniej martwa. To ten żywy błysk w jej jasnych oczach.
–
Dzień dobry Panie Wielomirze. – Ukłoniła się na jego przybycie, zapraszając do zajęcia miejsca przy stole, gdzie czekał na niego talerz z kawałkiem gotowanej polędwicy, serem, pajdą chleba ze smalcem i miską grochu. –
Już wszystko słyszałam, że niczego nie dowiedzieliście się w sadybie drwali. Nie szkodzi. Ja przeszukałam uważniej listy mojego męża. Zlokalizowałam miejsce, w którym mój mąż widział tą potworność. To na bocznym starym szlaku, gdzie nikt się nie zaszywa od dawna. Wywiedziałam się od tutejszego karczmarza, że miejscowi w tamtej okolicy wędrowali do mrocznego gaju, składać ofiary Paniom Boru. Jednego z czterech okolicznych miejsc kultu. Moglibyśmy się tam udać, żeby przeszukać to miejsce.