— Nic czegośmy już nie wiedzieli — odparł beznamiętnie Skelligijczyk, ewidentnie rozczarowany efektami dodatkowego przystanku w szeptuszej chacie. Być może postąpił zbyt pochopnie, nie okazując babince większego poszanowania, ale tym razem górę wzięło rozdrażnienie wywołane trzema dniami śledztwa i zniknięciem poprzednich towarzyszy. Nagle musiał stanąć na wysokości zadania, służąc zarówno za mięśnie, jak i przywódcę zawiązanego ledwie wczoraj przymierza. Do tego ostatniego nieszczególnie się nadawał, tak samo jak do pocieszania rozklejającej się na jego oczach wdowy.
— Wybacz, ja... przepraszam. Nie musiałem pytać — spróbował, oferując jednocześnie swe ramiona, gdyby potrzebowała jego niedźwiedziego uścisku. Mimo, że chciał zawrzeć w słowach jak najwięcej empatii, przez swój sposób bycia brzmiał co najwyżej sucho i niezręcznie, ponownie żałując, że rozdrapywał dziewczynie świeże rany.
Następne zadanie też nie zapowiadało się na najprostsze. Mimo podejrzeń, nie mógł otwarcie oskarżyć nadwornego czarodzieja przed zarządcą — musiał sprawić, by ten sam doszedł do tych podejrzeń... chyba, że miał podsunąć im inne.
Ruszyli więc do posiadłości zleceniodawcy, a gdy po drodze Feigr potrącił dziewczynkę z pasztecikami, zaoferował tylko krótkie „przepraszam”, zanadto spiesząc się do celu. Przez ich zwłokę i tak zginął strażnik, którego być może dałoby radę ocalić.
— My do... yyyyy... męża? Dobrze zgadłem? — odparł kobiecinie, pozwalając następnie zaprowadzić się do izby. Zastanawiał się nad słowami, którymi mógłby w ogóle zacząć. Na szczęście Hubert Henelt był na tyle miłym, by nieco go wyręczyć.
— Nie wiemy co się z wiedźminką stało. Ostatni raz to ją wtedy w karczmie żem widział. Za to z Lasotą, to jest — Kaedweńczykiem i tym jego synem... no bylim w lesie. W takim miejscu kultu. I nagle zniknęli, tak po prostu. Jak od magii. Tylko, że to nie wszystek... — zaczął monotonnie opowiadać Ćwiek, jednocześnie starając się opowiedzieć na pytania tamtego.
— Bo zaraz wyszła baba, taka grzybem porośnięta. To nie był człowiek... nie do końca przynajmniej. Bardziej jakie stworzenie magiczne, brzydkie jak noc. Zresztą posłała na nas swoje sługi, ledwo z życiem żeśmy uszli. Héadi i Janek też tam byli... — wskazał skinieniem podbródka na swoją dwuosobową świtę.
— Ta baba powiedziała, że jest Sromota, że ktoś jej siostrę porwał podstępem i przetrzymuje. Ktoś z Radunia. I dlatego się mści. Że śmierci nie ustąpią, póki nie zostanie uwolniona. Tak rzekła — przedstawił Feigr najpoważniej jak mógł, doskonale zdając sobie sprawę, że cały opis mógł brzmieć niewiarygodnie. Sam miałby wątpliwości, gdyby jego samego tam nie było, gdyby to nie on zatłukł człekopodobnego stwora gołymi rękoma.
— Poza tym wszystko się wokół tych grzybów obraca. Kto je zje, ten rzyga i trupem pada. Tak było z rodziną, co wieczerzę spożywała. Z braćmi Innel chyba też — podług tego co mnie powiedzieli, to zarzygali się na śmierć. Ale nie wiem ja, jak te grzyby do jedzenia trafiają. Ludzie przecie uważają co do gęby wkładają, albo co w lesie zbierają.
Po tych rewelacjach, pozostawił Heneltowi czas na potencjalne przemyślenie sprawy, tak jak i pytania, które — jak czuł — nadejdą na pewno.
— Janek nam pomaga. Dobrze się sprawił i jeśli mamy doprowadzić sprawę do końca, to potrzebny mi będzie — jakich zaszłości byście nie mieli, panie zarządca — przekonywał, nie zamierzając bynajmniej rzucić chłopaczka na pożarcie lokalnemu wymiarowi sprawiedliwości. Nawet jeśli w jakimś stopniu mógł na to zasługiwać, to po prostu wiedział za dużo. Choćby o tym co stało się z Ulbu — wyjawienie tej wiedzy mogło Feigra sporo kosztować, z życiem włącznie, nawet jeśli to nie on stał za śmiercią swojego rodaka z Wysp.
— Macie co do dodania? — zapytał jeszcze swej kompanii, nim nie spojrzał z powagą w twarz rozmówcy, oczekując odpowiedzi.