Jaskinia Króla Gór
- Asteral von Carlina
- Posty: 352
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Jaskinia Króla Gór
Odpowiadając na zapotrzebowanie na przygody, otwieram nową ptasią opowieść skupioną na akcji i walce. Zachęcam więc do tworzenia postaci, które potrafią władać orężem, bronią dystansową czy czarami. Rozgrywka jest skierowana dla każdego chętnego gracza, który nie boi się spojrzeć śmierci prosto w oczy. Fabuła rozgrywa się w naszym świecie wiedźmińskim, a wydarzenia mogą mieć pośredni wpływ na wydarzenia i plotki.
Chętni gracze tworzą nową postać zgodnie z ogólno przyjętym wzorem. Postać może stać się stałym członkiem ptasich opowieści, lub być tylko bohaterem owej przygody.
Na zgłoszenia i przesłanie Karty Postaci w pw lub na discordzie czekam do 19 stycznia 2024.
Chętni gracze tworzą nową postać zgodnie z ogólno przyjętym wzorem. Postać może stać się stałym członkiem ptasich opowieści, lub być tylko bohaterem owej przygody.
Na zgłoszenia i przesłanie Karty Postaci w pw lub na discordzie czekam do 19 stycznia 2024.
Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 352
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
W zakurzonym kącie biblioteki leżała podniszczona książka o czarnej wytartej okładce i pożółkłych poplamionych kartkach, ponadrywanych i pozaginanych milionem dłoni, z których była wielokrotnie przekazywana. Z dłoni do dłoni. Dłoni starców i dziatek, bohaterów i nikczemników, szlachciców i niewolnych, wiedzących i niegramotnych. Historię jej podróży i właścicieli, którzy niekiedy przypadkiem stawali się jej nabywcami oraz tych, którzy polowali na takie białe kruki oraz splotach wydarzeń, które były konsekwencją jej posiadania, pozostawimy na inny wieczór.
Dzisiaj otworzymy ją na ulubionej opowieści tutejszego bibliotekarza, który właśnie konał między swoimi przyjaciółmi i przyjaciółkami, towarzyszami swojego długiego i szczęśliwego życia, wśród niemych widzów śmierci – długo zbieranych rzadkich i pospolitych okazów księgozbioru. Mężczyzna przechadzał się między dębowymi regałami w żółtawym świetle lamp, gdy nagle uderzył go ból w klatce piersiowej i upadł na czerwony wytarty, wysłużony dywan. Miał zawał serca, a ostatnimi myślami powracał do chwili, gdy czytał swojemu najmłodszemu synowi „Jaskinie Króla Gór”. Historię o bohaterach i potworach, odwadze i nadziei. Historię o … Kiedy wschód słońca zaczynał rzucać pierwsze promienie, ostre kontury gór stopniowo ukazywały się spod mrocznej zasłony nocy. Góry skrywające pełną grozy tajemnicę, przestawały być jedynie czarnym olbrzymem dominującym nad krajobrazem – lecz w blasku poranku zachwycały swoimi stromymi szczytami, skalistymi stokami i zielonymi halami, pokrytymi mleczną mgiełką. Na tle nieba, malowanego odcieniami różu i złota, zagubione okruchy słońca iskrzyły się na pokrytych rosą kamiennych iglicach. Cienie uciekające w głąb dolin, odsłaniały zakamarki i przełęcze – siedliska echa, wilgoci, potworów i dzikich stworzeń. Wpatrzona redańska awanturniczka w niemy taniec mroku, blasków słonecznych i rozświetlonych obrysów grzbietów masywu, poczuła zgrozę zatrzymaną w jej piersi. Dotknęła ją rozpalona dłoń… nie, to było zaledwie mgliste wspomnienie snu. Przemknęła jej myśl przez głowę, że nikt nie zatrzyma dla niej świtu. Czekała na pozostałych na najwyższym pagórku łąki, wracając do dziwnego uczucia, które towarzyszyło tuż po przebudzenia.
Na Goryczkowej Polanie, na zielonych trawach, na których osadzone krople mieniły się srebrzyście, dwoje pastuchów wyprowadzało stado czarno-białych owiec wielorogich, gdy trzeci z nich za pewne jeszcze spał w kolebie. Tej samej, z której snuł się do góry dym przez szczeliny między dachem a ścianami. Zostali tutaj pokierowani przez tymczasowego zarządcę osady, wysłanego z grodu Mirt. Siostrzeniec znanego powszechnie redańskiego kasztelana Czabora von Kegel, był znamienitym urzędnikiem, który miał zażegnać tutejsze kłopoty, przyjeżdżając z miechem wypełnionym po brzegi koronami. Za powstrzymanie zaginięć i zażegnanie zagrożenia Gór Pustulskich, nie można było żądać niemało – tutejsze tereny stanowiły gwarant bezpieczeństwa karawan kupieckich, przemierzającym doliny górskie ze wschodu, a futra, mleko i mięso owcze było cenione na całym kontynencie. Osada Birka, z której pochodziła Helif, prowadziła żywy handel z Wider. Dziewczyna potrafiła rozpoznać w tutejszej stajni czysto krwiste konie z tym pierwotnym temperamentem, które hodowali jej rodacy. Potrafiła również rozpoznać ser z tutejszych mleczarni oraz miękkie, soczyste i smakowite owcze mięso z tutejszych hodowli.
Wszystko zaczęło się tutaj, na górskiej hali, gdzie znikały owce, porywane przez wynaturzone stwory. Z tuzin zwierząt zdążyło zginąć, nim wysłano najemników. Trzech sprawnych łowców zasadziło się i ukatrupiło dwie bestie. Miejscowi barwnie opisują przyniesione truchła, ale nikt nie potrafił jasno stwierdzić, czym były potwory – „Wysokie na trzy strzały, z wyliniałym futrem, a kły miał jak szable.”; „Kiedy je zobaczyłam, to myślałam, że to jakiś zły sen. Szerokie, łuskowate plecy, zakończone szponami łapy, a na ogonie coś w rodzaju kolców.”; „Ma jakby dwie twarze - jedną ludzką, obdartą ze skóry i zdeformowaną, a drugą, złą i bestialską, niczym z koszmaru. Nogi jak u zająca, i łapska z pazurami. Jak widziałem to z daleka, to chyba dusza mi zamarzała."; „Takie coś wielkiego, jak utuczony królik, ale z nóżkami jak krowa. I te oczy... takie jakby nienasycone. Może to diabeł zmył się ze świata podziemnego i teraz na ludzi poluje.”; „Wychudła bestyja o rzadkim szaroburym futrze i wyłupiastych oczach, wielkich uszach i paskudnych szponach u czworo łap”; „Nie raz słyszałem jego jęki w ciemności, coś między ludzkim skowytaniem a wrzaskiem zwierzęcia”; „Śmierdziało w całej wsi zgnilizną, szczochami i mokrym futrem”; „Choć jej ślepia martwe, miałam wrażenie że wpatrują się we mnie te dwa czerwone paciorki”. Nawet doświadczony w temacie wiedźmin nie był w stanie określić czym były bestie na podstawie ochoczych opisów wieśniaków. Ni to pies, ni to wydra, ni kikimora.
Osada Wider znajdowała się godzinę drogi od polany, cały czas lekko pod górę. Karminowy dukt prowadził przez skraj lasu, między dostojnie stojącymi, niewzruszonymi bukami, jaworami szeroko rozkładającymi swoje ramiona, strzelistymi majestatycznymi jodłami i poranioną samotną czarną olchą, której spływająca żywica przypominała sączącą się z rany krew. Wiedźmin przystanął na chwilę. Przypomniał mu się sen. Czerwone bagna, spowity półmrokiem las, składający się z martwych drzew i wysokich czarnych olch. Przypomniał sobie ofiarę i posokę spływającą po ostrzu jego srebrnego miecza. Poczucie przemiany nadal mu towarzyszyło, choć z każdym krokiem nikło, stając się jedynie impulsem drżącym pod skronią. Dopiero po chwili się otrząsnął i dołączył do pozostałych.
Minęli po drodze kapliczkę poświęconą Żywii, przy której leżały przyschnięte polne kwiaty, opróżnione do połowy słoje z miodem i napitkiem, kilka nadgryzionych kawałków sera owczego i garść rozsypanych po ziemi, zgubionych ziaren, których nie zdążyły wyjeść gryzonie. Na moment przystanął tutaj Naor, ciemnoskóry chłopiec, który zawsze stał przy boku Farii. Wyglądał na wiernego sługę, który terminował u niej na kupca, ucząc się nie tylko szacowania i handlu, ale również czytania i pisania, czy fechtunku mieczem. Nie mówił jednak żadnym ze wspólnych narzeczy – posługiwał się jedynie nilfgaardzkim, aczkolwiek wydawał się wyłapywać poniektóre słowa. Tedy Faria przystanęła, widząc chłopca, składającego na ołtarzu Panny Polnej kawałek podpłomyka z porannego posiłku, który uprzednio schował w kieszeni. Wyglądał tak niewinnie. Wtedy wiatr przemykający między falującymi na wietrze suknami liści i pióropuszami z igieł, przyniósł jej słowa z krainy po drugiej stronie. Ode mnie zależy, kiedy zakończy się twoje życie. Będziesz dla mnie kradł i zabijał, będziesz dla mnie tańczył i śpiewał, będziesz dla mnie milczał i czezł. Z trudem wyrwała się ze stanu odrętwienia. Naor już dawno dołączył do pozostałych, ale po chwili odwrócił się, wyglądając za swoją protektorką.
Dalej szlak prowadzi na górskie szczyty, bezpieczniejszą drogą ku Małej Pokrywie, Pokrywie Średniej i Dużej. Niektórzy kupcy przemierzają tamtejszą Przełęczą Skrzydle granicę, zmierzając do Kaedwen – tym samym unikając nie tylko bestii kryjących się w gęstwinach i grotach, ale przede wszystkim omijając zbójników. W przeciwną stronę można dotrzeć granią ku Sokolnicy i Czarciej Czubie, a dalej to już po Pustulę, najwyższy szczyt w okolicy. Zawędrować tędy można również do Staneckiej Dolinie, gdzie niektórzy z pastuchów mają swoje chaty. Przepływający tamtędy potok z Szumnicy, zapewnia stały dostęp do wody dla zwierząt, a niewielkie łączki świetnie nadają się pod wypas, a sama dolina dawała schronienie przed silnymi, górskimi wiatrami. Jednakże w ostatnim czasie, mało który pastuch chce się tak głęboko zapuszczać w dzicz, gdy co chwila atakują bestie. Na stałe mieszka tam stary Horst – góral jakich mało. Ponad siedemdziesięcioletni chłop, gdy wyprawił trzy córki za mąż, a dwójkę dzieci pochował, a później jeszcze owdowiał, zamieszkał tam zupełnie sam, hodując kilka zwierząt, pędząc bimber i nadal chodząc po górskich szczytach zbierając brusznice i inne dary natury, choć już nie tak wysoko jak kiedyś. Tamtędy przechodzi również szlak handlowy ku keadweńskiej Olviny. Niedaleko jest też droga na Dziślinę Szczebitek, gdzie wiele jaskiń, wąwozów, skalic i siklawic. Ponoć jedno z piękniejszych miejsc po tej stronie gór. Kiedyś krążyły legendy, że w tej dolinie mieszkają sowoniedźwiedzie i krukowilki, ale nikt ich nie widział. Chłopy i baby z Wider gadają, że to owe wynaturzenia zabijają owce i to one porywają dzieci. Wellen nigdy nie słyszał o takich dziwactwach, ale po czarodziejach wszystkiego można się spodziewać. Farii natomiast przychodziły wyobrażenia z baśniowej książki, otrzymanej od swojego papy Garibalda. Do dziś tom znajduje się na jednej z półek w jej pokoju – „Królestwa Północy okiem Sałaty”, wyszły spod pióra cudacznego naukowca, obieżyświata, pisarza i pijaka, który twierdził, że przybył z innego świata. Na stronie jednego z opowiadań, bodajże zatytułowanego „Cisza wśród drzew”, widniała nieudana rycina czegoś, co przywodziło na myśl kalekiego gryfa – rzekomego sowoniedźwiedzia. Poznali się w Zajeździe „Na Roztaju Potoków”, gdzie podawali najsmaczniejszego pstrąga, którego kiedykolwiek próbowali. Zupełny przypadkiem los splot ich historie właśnie tutaj na zupełnym zadupiu Redani, za sprawą brodatego niestarego jegomościa – podającego się za Lubarta von Falkenrath, syna zamożnego handlarza i właściciela jednego z zakładów wełniarskich w Aldersbergu. Mężczyzna potrzebował uporać się z niebezpieczeństwem, które zagrażało nie tylko mieszkańcom Wider, a dalej okolicznym osadom, ale przede wszystkim jego biznesowi. Właśnie stąd sprowadzał najlepszej jakości włókna z okrywy owiec i jagniąt, z których później produkowano drogie haftowane płaszcze i peleryny, barwione sukna i tuniki, przepiękne dywany i gobeliny oraz sztandary i chorągwie. Rozmówiwszy się uprzednio z wysłannikiem hrabiego, zaproponował każdemu po 200 koron, a od siebie dorzucił jeszcze po 30 sztuk złota i zniżkę na produkty z faktorii jego ojca.
Poznali się przy potężnym bukowym stole, gdzie Lubart wszystko dokładnie im wyłożył. Wyłapał ich z karczemnej sali, jakby znał ich przeszłość i umiejętności. Nakarmił ich i napoił. Wskazał kierunek podróży. Sam obawiając się niebezpieczeństwa ze strony bestii z gór, obiecał poczekać na nich w owym zajeździe, przed drogą darując im list do tymczasowego zarządcy Wider.
Poznali się, choć nadal byli dla siebie obcymi. Faria di Marina — niebrzydka metyska o jasnej karnacji i potrójnej, szpecącej okolice prawego oka szramie. Jasnobrązowe, długie włosy spięte miała wysoko na rivski kucyk. Na sobie miała aketon podszyty futrem, przepaskę z barwnej szarfy, rękawice i buty z wyprawionej wzorzystej skóry. Oprócz powyższych nosiła też kiścień przy pasie i tarczę przepasaną rzemieniem przez plecy. Mówi biegle zarówno we wspólnym, jak i w nilfgaardzkim. Natomiast łatwo zauważyć u niej obco brzmiący akcent, który już na początku rozmowy zdradza, że nie jest ani Redanką, ani nawet z szeroko rozumianej Północy. Przedstawicielka interesu własnych rodzicieli, która przyjechała do Redanii spłacić zaciągnięty wiele lat temu przez matkę dług. Przebywała w towarzystwie czarnoskórego młodzieńca, który nie opuszczał jej na krok.
Poznali się niedawno, ale zdążyli sobie zaufać na tyle, że mogli zapaść w spokojny sen w swoim towarzystwie. Helif z Birka — wysoka, dobrze zbudowana kobieta o jasnobrązowych włosach do ramion, orzechowych oczach i ogorzałej, wysmaganej wiatrem cerze. Policzki miała ozdobione drobnymi bliznami, nos upstrzony piegami. Nosiła się jak osoba związana z wojaczką czy po prostu człowiek drogi w niebezpiecznych czasach, najczęściej w brązach i beżach. W walce posługiwała się imponującą glewią. Redańska awanturniczka, uczestniczka wojny z Niflgaardem, była głośna i bezkompromisowa. Przybyła tutaj, jak twierdzi, bo miała coś jeszcze do załatwienia.
Poznali się zaledwie kilka dni temu, a już czuli się drużyną. Wellen zwany truposzem — przeciętnego wzrostu wiedźmin o czarnych włosach, średniej długości, zaczesanych do tyłu oraz bliźnie przechodzącej w poprzek nosa, drugiej przecinającej skośnie czoło, prawe oko, aż po lewy policzek i trzeciej nad lewą brwią. Ubrany w czarny, skórzany ćwiekowany napierśnik, czarne rękawice długości niemal do łokci, na plecach nosił dwa miecze. Wychowanek szkoły kota był małomówny, ale jasnym było, że sprowadziły go tutaj pieniądze.
Dzisiaj otworzymy ją na ulubionej opowieści tutejszego bibliotekarza, który właśnie konał między swoimi przyjaciółmi i przyjaciółkami, towarzyszami swojego długiego i szczęśliwego życia, wśród niemych widzów śmierci – długo zbieranych rzadkich i pospolitych okazów księgozbioru. Mężczyzna przechadzał się między dębowymi regałami w żółtawym świetle lamp, gdy nagle uderzył go ból w klatce piersiowej i upadł na czerwony wytarty, wysłużony dywan. Miał zawał serca, a ostatnimi myślami powracał do chwili, gdy czytał swojemu najmłodszemu synowi „Jaskinie Króla Gór”. Historię o bohaterach i potworach, odwadze i nadziei. Historię o … Kiedy wschód słońca zaczynał rzucać pierwsze promienie, ostre kontury gór stopniowo ukazywały się spod mrocznej zasłony nocy. Góry skrywające pełną grozy tajemnicę, przestawały być jedynie czarnym olbrzymem dominującym nad krajobrazem – lecz w blasku poranku zachwycały swoimi stromymi szczytami, skalistymi stokami i zielonymi halami, pokrytymi mleczną mgiełką. Na tle nieba, malowanego odcieniami różu i złota, zagubione okruchy słońca iskrzyły się na pokrytych rosą kamiennych iglicach. Cienie uciekające w głąb dolin, odsłaniały zakamarki i przełęcze – siedliska echa, wilgoci, potworów i dzikich stworzeń. Wpatrzona redańska awanturniczka w niemy taniec mroku, blasków słonecznych i rozświetlonych obrysów grzbietów masywu, poczuła zgrozę zatrzymaną w jej piersi. Dotknęła ją rozpalona dłoń… nie, to było zaledwie mgliste wspomnienie snu. Przemknęła jej myśl przez głowę, że nikt nie zatrzyma dla niej świtu. Czekała na pozostałych na najwyższym pagórku łąki, wracając do dziwnego uczucia, które towarzyszyło tuż po przebudzenia.
Na Goryczkowej Polanie, na zielonych trawach, na których osadzone krople mieniły się srebrzyście, dwoje pastuchów wyprowadzało stado czarno-białych owiec wielorogich, gdy trzeci z nich za pewne jeszcze spał w kolebie. Tej samej, z której snuł się do góry dym przez szczeliny między dachem a ścianami. Zostali tutaj pokierowani przez tymczasowego zarządcę osady, wysłanego z grodu Mirt. Siostrzeniec znanego powszechnie redańskiego kasztelana Czabora von Kegel, był znamienitym urzędnikiem, który miał zażegnać tutejsze kłopoty, przyjeżdżając z miechem wypełnionym po brzegi koronami. Za powstrzymanie zaginięć i zażegnanie zagrożenia Gór Pustulskich, nie można było żądać niemało – tutejsze tereny stanowiły gwarant bezpieczeństwa karawan kupieckich, przemierzającym doliny górskie ze wschodu, a futra, mleko i mięso owcze było cenione na całym kontynencie. Osada Birka, z której pochodziła Helif, prowadziła żywy handel z Wider. Dziewczyna potrafiła rozpoznać w tutejszej stajni czysto krwiste konie z tym pierwotnym temperamentem, które hodowali jej rodacy. Potrafiła również rozpoznać ser z tutejszych mleczarni oraz miękkie, soczyste i smakowite owcze mięso z tutejszych hodowli.
Wszystko zaczęło się tutaj, na górskiej hali, gdzie znikały owce, porywane przez wynaturzone stwory. Z tuzin zwierząt zdążyło zginąć, nim wysłano najemników. Trzech sprawnych łowców zasadziło się i ukatrupiło dwie bestie. Miejscowi barwnie opisują przyniesione truchła, ale nikt nie potrafił jasno stwierdzić, czym były potwory – „Wysokie na trzy strzały, z wyliniałym futrem, a kły miał jak szable.”; „Kiedy je zobaczyłam, to myślałam, że to jakiś zły sen. Szerokie, łuskowate plecy, zakończone szponami łapy, a na ogonie coś w rodzaju kolców.”; „Ma jakby dwie twarze - jedną ludzką, obdartą ze skóry i zdeformowaną, a drugą, złą i bestialską, niczym z koszmaru. Nogi jak u zająca, i łapska z pazurami. Jak widziałem to z daleka, to chyba dusza mi zamarzała."; „Takie coś wielkiego, jak utuczony królik, ale z nóżkami jak krowa. I te oczy... takie jakby nienasycone. Może to diabeł zmył się ze świata podziemnego i teraz na ludzi poluje.”; „Wychudła bestyja o rzadkim szaroburym futrze i wyłupiastych oczach, wielkich uszach i paskudnych szponach u czworo łap”; „Nie raz słyszałem jego jęki w ciemności, coś między ludzkim skowytaniem a wrzaskiem zwierzęcia”; „Śmierdziało w całej wsi zgnilizną, szczochami i mokrym futrem”; „Choć jej ślepia martwe, miałam wrażenie że wpatrują się we mnie te dwa czerwone paciorki”. Nawet doświadczony w temacie wiedźmin nie był w stanie określić czym były bestie na podstawie ochoczych opisów wieśniaków. Ni to pies, ni to wydra, ni kikimora.
Osada Wider znajdowała się godzinę drogi od polany, cały czas lekko pod górę. Karminowy dukt prowadził przez skraj lasu, między dostojnie stojącymi, niewzruszonymi bukami, jaworami szeroko rozkładającymi swoje ramiona, strzelistymi majestatycznymi jodłami i poranioną samotną czarną olchą, której spływająca żywica przypominała sączącą się z rany krew. Wiedźmin przystanął na chwilę. Przypomniał mu się sen. Czerwone bagna, spowity półmrokiem las, składający się z martwych drzew i wysokich czarnych olch. Przypomniał sobie ofiarę i posokę spływającą po ostrzu jego srebrnego miecza. Poczucie przemiany nadal mu towarzyszyło, choć z każdym krokiem nikło, stając się jedynie impulsem drżącym pod skronią. Dopiero po chwili się otrząsnął i dołączył do pozostałych.
Minęli po drodze kapliczkę poświęconą Żywii, przy której leżały przyschnięte polne kwiaty, opróżnione do połowy słoje z miodem i napitkiem, kilka nadgryzionych kawałków sera owczego i garść rozsypanych po ziemi, zgubionych ziaren, których nie zdążyły wyjeść gryzonie. Na moment przystanął tutaj Naor, ciemnoskóry chłopiec, który zawsze stał przy boku Farii. Wyglądał na wiernego sługę, który terminował u niej na kupca, ucząc się nie tylko szacowania i handlu, ale również czytania i pisania, czy fechtunku mieczem. Nie mówił jednak żadnym ze wspólnych narzeczy – posługiwał się jedynie nilfgaardzkim, aczkolwiek wydawał się wyłapywać poniektóre słowa. Tedy Faria przystanęła, widząc chłopca, składającego na ołtarzu Panny Polnej kawałek podpłomyka z porannego posiłku, który uprzednio schował w kieszeni. Wyglądał tak niewinnie. Wtedy wiatr przemykający między falującymi na wietrze suknami liści i pióropuszami z igieł, przyniósł jej słowa z krainy po drugiej stronie. Ode mnie zależy, kiedy zakończy się twoje życie. Będziesz dla mnie kradł i zabijał, będziesz dla mnie tańczył i śpiewał, będziesz dla mnie milczał i czezł. Z trudem wyrwała się ze stanu odrętwienia. Naor już dawno dołączył do pozostałych, ale po chwili odwrócił się, wyglądając za swoją protektorką.
Dalej szlak prowadzi na górskie szczyty, bezpieczniejszą drogą ku Małej Pokrywie, Pokrywie Średniej i Dużej. Niektórzy kupcy przemierzają tamtejszą Przełęczą Skrzydle granicę, zmierzając do Kaedwen – tym samym unikając nie tylko bestii kryjących się w gęstwinach i grotach, ale przede wszystkim omijając zbójników. W przeciwną stronę można dotrzeć granią ku Sokolnicy i Czarciej Czubie, a dalej to już po Pustulę, najwyższy szczyt w okolicy. Zawędrować tędy można również do Staneckiej Dolinie, gdzie niektórzy z pastuchów mają swoje chaty. Przepływający tamtędy potok z Szumnicy, zapewnia stały dostęp do wody dla zwierząt, a niewielkie łączki świetnie nadają się pod wypas, a sama dolina dawała schronienie przed silnymi, górskimi wiatrami. Jednakże w ostatnim czasie, mało który pastuch chce się tak głęboko zapuszczać w dzicz, gdy co chwila atakują bestie. Na stałe mieszka tam stary Horst – góral jakich mało. Ponad siedemdziesięcioletni chłop, gdy wyprawił trzy córki za mąż, a dwójkę dzieci pochował, a później jeszcze owdowiał, zamieszkał tam zupełnie sam, hodując kilka zwierząt, pędząc bimber i nadal chodząc po górskich szczytach zbierając brusznice i inne dary natury, choć już nie tak wysoko jak kiedyś. Tamtędy przechodzi również szlak handlowy ku keadweńskiej Olviny. Niedaleko jest też droga na Dziślinę Szczebitek, gdzie wiele jaskiń, wąwozów, skalic i siklawic. Ponoć jedno z piękniejszych miejsc po tej stronie gór. Kiedyś krążyły legendy, że w tej dolinie mieszkają sowoniedźwiedzie i krukowilki, ale nikt ich nie widział. Chłopy i baby z Wider gadają, że to owe wynaturzenia zabijają owce i to one porywają dzieci. Wellen nigdy nie słyszał o takich dziwactwach, ale po czarodziejach wszystkiego można się spodziewać. Farii natomiast przychodziły wyobrażenia z baśniowej książki, otrzymanej od swojego papy Garibalda. Do dziś tom znajduje się na jednej z półek w jej pokoju – „Królestwa Północy okiem Sałaty”, wyszły spod pióra cudacznego naukowca, obieżyświata, pisarza i pijaka, który twierdził, że przybył z innego świata. Na stronie jednego z opowiadań, bodajże zatytułowanego „Cisza wśród drzew”, widniała nieudana rycina czegoś, co przywodziło na myśl kalekiego gryfa – rzekomego sowoniedźwiedzia. Poznali się w Zajeździe „Na Roztaju Potoków”, gdzie podawali najsmaczniejszego pstrąga, którego kiedykolwiek próbowali. Zupełny przypadkiem los splot ich historie właśnie tutaj na zupełnym zadupiu Redani, za sprawą brodatego niestarego jegomościa – podającego się za Lubarta von Falkenrath, syna zamożnego handlarza i właściciela jednego z zakładów wełniarskich w Aldersbergu. Mężczyzna potrzebował uporać się z niebezpieczeństwem, które zagrażało nie tylko mieszkańcom Wider, a dalej okolicznym osadom, ale przede wszystkim jego biznesowi. Właśnie stąd sprowadzał najlepszej jakości włókna z okrywy owiec i jagniąt, z których później produkowano drogie haftowane płaszcze i peleryny, barwione sukna i tuniki, przepiękne dywany i gobeliny oraz sztandary i chorągwie. Rozmówiwszy się uprzednio z wysłannikiem hrabiego, zaproponował każdemu po 200 koron, a od siebie dorzucił jeszcze po 30 sztuk złota i zniżkę na produkty z faktorii jego ojca.
Poznali się przy potężnym bukowym stole, gdzie Lubart wszystko dokładnie im wyłożył. Wyłapał ich z karczemnej sali, jakby znał ich przeszłość i umiejętności. Nakarmił ich i napoił. Wskazał kierunek podróży. Sam obawiając się niebezpieczeństwa ze strony bestii z gór, obiecał poczekać na nich w owym zajeździe, przed drogą darując im list do tymczasowego zarządcy Wider.
Poznali się, choć nadal byli dla siebie obcymi. Faria di Marina — niebrzydka metyska o jasnej karnacji i potrójnej, szpecącej okolice prawego oka szramie. Jasnobrązowe, długie włosy spięte miała wysoko na rivski kucyk. Na sobie miała aketon podszyty futrem, przepaskę z barwnej szarfy, rękawice i buty z wyprawionej wzorzystej skóry. Oprócz powyższych nosiła też kiścień przy pasie i tarczę przepasaną rzemieniem przez plecy. Mówi biegle zarówno we wspólnym, jak i w nilfgaardzkim. Natomiast łatwo zauważyć u niej obco brzmiący akcent, który już na początku rozmowy zdradza, że nie jest ani Redanką, ani nawet z szeroko rozumianej Północy. Przedstawicielka interesu własnych rodzicieli, która przyjechała do Redanii spłacić zaciągnięty wiele lat temu przez matkę dług. Przebywała w towarzystwie czarnoskórego młodzieńca, który nie opuszczał jej na krok.
Poznali się niedawno, ale zdążyli sobie zaufać na tyle, że mogli zapaść w spokojny sen w swoim towarzystwie. Helif z Birka — wysoka, dobrze zbudowana kobieta o jasnobrązowych włosach do ramion, orzechowych oczach i ogorzałej, wysmaganej wiatrem cerze. Policzki miała ozdobione drobnymi bliznami, nos upstrzony piegami. Nosiła się jak osoba związana z wojaczką czy po prostu człowiek drogi w niebezpiecznych czasach, najczęściej w brązach i beżach. W walce posługiwała się imponującą glewią. Redańska awanturniczka, uczestniczka wojny z Niflgaardem, była głośna i bezkompromisowa. Przybyła tutaj, jak twierdzi, bo miała coś jeszcze do załatwienia.
Poznali się zaledwie kilka dni temu, a już czuli się drużyną. Wellen zwany truposzem — przeciętnego wzrostu wiedźmin o czarnych włosach, średniej długości, zaczesanych do tyłu oraz bliźnie przechodzącej w poprzek nosa, drugiej przecinającej skośnie czoło, prawe oko, aż po lewy policzek i trzeciej nad lewą brwią. Ubrany w czarny, skórzany ćwiekowany napierśnik, czarne rękawice długości niemal do łokci, na plecach nosił dwa miecze. Wychowanek szkoły kota był małomówny, ale jasnym było, że sprowadziły go tutaj pieniądze.
Ilość słów: 0
- Joreg
- Posty: 208
- Rejestracja: 19 maja 2022, 20:23
- Miano: Joreg Borgerd
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
Wellen, zwany także Truposzem, przydomek zyskał ze względu na wygląd. Podczas Próby Traw skóra wiedźmina utraciła pigment, przez co Wellen stał się blady jak trup. Niezdrowy wygląd przez lata ewoluował, pojawiło się kilka blizn na jego chudej, beznamiętnej twarzy. Wellen, aby nie wyprowadzać z błędu napotykanych zleceniodawców, a przede wszystkim swoich ofiar, wyrobił w sobie nawyk malowania oczu na czarno. Do nastrojowego makijażu wystarczył drobny kawałek węgielka, którym niedbale, nierówno, bez żadnej finezji, obmalowywał skórę wokół oczu na czarno. Ten zabieg sprawiał, że nawet jak na wiedźmina, Truposz wyglądał po prostu upiornie. Właśnie w takim wydaniu oglądała go babska kompania, z którą już niebawem miał zapolować na tajemniczą bestię. Z opowiadań przestraszonych wieśniaków niestety nie udało się wysnuć żadnego konstruktywnego wniosku, a te niekonstruktywne Wellen pozostawił sobie. Z góry założył, że w drużynie jak i wśród zleceniodawców nie znajdzie nikogo, z kim mógłby wejść w owocną dyskusję. Co innego tyczyło się łowców, od nich mógłby jeszcze wycisnąć jakieś dodatkowe szczegóły, gdyby nie fakt, że rozpłynęli się w powietrzu. Czyżby obleciał ich strach?
Truposz dosiadał wychudzoną chabetę, prowadził stępa, zupełnie nie wyrywając się na czoło wycieczki. Ubrany w całości w żałobną wręcz czerń gustownie kontrastującą z bladą skórą, wydawał się nie zwracać uwagi na nikogo poza sobą samym. W istocie tak właśnie było, bowiem Wellen rozmyślał nad wyjątkowym snem, stoczonej w odmętach nieświadomości walce, po której obudził się jakiś spokojniejszy niż zwykle. Wziął tę niejasną wizję za dobrą monetę i choć nie trzymał się kurczowo ulotnej mary, to odnosił silne wrażenie, że znaczyła ona więcej niż zwyczajny sen.
Rękojeści dwóch mieczy kołysały się nad ramieniem wiedźmina. Ta od stalowego miecza była zupełnie normalna, niczym nie wyróżniająca się. Bardziej przykuwała uwagę ta od srebrnego, bowiem jej głowica była ozdobna, wykonana na kształt wężowej głowy. W wężowy łeb wprawiono dwa drobne, zielone kamyki na wzór oczu. Jelec natomiast nachylony został pod ostrym kątem w kierunku ostrza zdobionego runami wykonanymi w Starszej Mowie. Jeszcze jeden szczegół wypowiadał się bezgłośnie za wiedźmina, a był to jego medalion. Medalion niesławnego cechu Kota.
— Może oni powiedzą coś więcej — wyraził bez przekonania, gdy wstąpiwszy na Goryczkową Polanę, niecodzienna drużyna zbliżała się do chaty buchającej dymem z paleniska. Wellen nie spodziewał się przełomu, nie interesowały go już szczegóły wyglądu bestii, bowiem wieśniacy wedle właściwej dla siebie głupoty opowiadali więcej o tym, co podpowiadała im wybujała wyobraźnia miast przekazywać rzeczowe opisy i fakty. Bazując na tym co już wiedział, Truposz uważnie obserwował okolicę, szczególnie kierunki, z których według przekazów nadchodziły stwory. Co prawda nie przybył w te okolice celem polowania na potwory, ale skoro nadarzyła się okazja do całkiem dobrego zarobku i dwie awanturniczki, które w jego ocenie przydadzą się by odwrócić uwagę monstrów, postanowił podjąć się zadania.
Jeśli tylko nadarzyła się okazja wypytać pastuchów o ostatnie wydarzenia jakie miały tu miejsce, wiedźmin pytał. Bez ceregieli i bez ogródek, wyraźnie demonstrując dezaprobatę wobec kolejnych opowieści potencjalnie wyssanych z palca celem wzbudzenia współczucia.
Truposz dosiadał wychudzoną chabetę, prowadził stępa, zupełnie nie wyrywając się na czoło wycieczki. Ubrany w całości w żałobną wręcz czerń gustownie kontrastującą z bladą skórą, wydawał się nie zwracać uwagi na nikogo poza sobą samym. W istocie tak właśnie było, bowiem Wellen rozmyślał nad wyjątkowym snem, stoczonej w odmętach nieświadomości walce, po której obudził się jakiś spokojniejszy niż zwykle. Wziął tę niejasną wizję za dobrą monetę i choć nie trzymał się kurczowo ulotnej mary, to odnosił silne wrażenie, że znaczyła ona więcej niż zwyczajny sen.
Rękojeści dwóch mieczy kołysały się nad ramieniem wiedźmina. Ta od stalowego miecza była zupełnie normalna, niczym nie wyróżniająca się. Bardziej przykuwała uwagę ta od srebrnego, bowiem jej głowica była ozdobna, wykonana na kształt wężowej głowy. W wężowy łeb wprawiono dwa drobne, zielone kamyki na wzór oczu. Jelec natomiast nachylony został pod ostrym kątem w kierunku ostrza zdobionego runami wykonanymi w Starszej Mowie. Jeszcze jeden szczegół wypowiadał się bezgłośnie za wiedźmina, a był to jego medalion. Medalion niesławnego cechu Kota.
— Może oni powiedzą coś więcej — wyraził bez przekonania, gdy wstąpiwszy na Goryczkową Polanę, niecodzienna drużyna zbliżała się do chaty buchającej dymem z paleniska. Wellen nie spodziewał się przełomu, nie interesowały go już szczegóły wyglądu bestii, bowiem wieśniacy wedle właściwej dla siebie głupoty opowiadali więcej o tym, co podpowiadała im wybujała wyobraźnia miast przekazywać rzeczowe opisy i fakty. Bazując na tym co już wiedział, Truposz uważnie obserwował okolicę, szczególnie kierunki, z których według przekazów nadchodziły stwory. Co prawda nie przybył w te okolice celem polowania na potwory, ale skoro nadarzyła się okazja do całkiem dobrego zarobku i dwie awanturniczki, które w jego ocenie przydadzą się by odwrócić uwagę monstrów, postanowił podjąć się zadania.
Jeśli tylko nadarzyła się okazja wypytać pastuchów o ostatnie wydarzenia jakie miały tu miejsce, wiedźmin pytał. Bez ceregieli i bez ogródek, wyraźnie demonstrując dezaprobatę wobec kolejnych opowieści potencjalnie wyssanych z palca celem wzbudzenia współczucia.
Ilość słów: 0
- Arbalest
- Posty: 373
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
Farię do przyjęcia zlecenia również skłoniły pieniądze. Tylko głupiec zgodziłby się na coś tak ryzykownego z dobroci serca, bez iście hojnego wynagrodzenia. Półelfka nie wyglądała przy tym na specjalnie zdesperowaną, albo przynajmniej udawała taką, która skutecznie łączy koniec z końcem, a nawet się jej wiedzie. W pierwszej reakcji kręciła nosem, uczciwie zastanawiając się nad odrzuceniem oferty von Falkenratha, nie zamierzając się przy tym szczególnie tłumaczyć, bo co była winna jakiemuś handlarzykowi z barbarzyńskiej Redanii, czy innego Aedirn? Trochę jej się spieszyło, a w grę wchodziły jakieś cholerne potwory, które gotowe były rozrywać ludzi na strzępy. Mogłaby zabrać swojego zangwebarskiego wychowanka, wsiąść na konia i odjechać w swoją stronę, nie drgnąwszy nawet powieką z wyrzutów sumienia. Jutro albo za dwa dni mogła być Kaedwen, by kombinować gdzie pojechać dalej.
A potem zobaczyła wiedźmina, który również miał podjąć się zlecenia i... dalej kręciła nosem, ale stwierdziła, że chociaż Lubarta wysłucha. Wysłuchała zatem. I po chwili namysłu zgodziła się pomóc. Podobnie jak chwilę wcześniej — nie uznała żadnego z rozmówców za godnego tłumaczenia im zmiany swojego zdania.
Prosta robota. Pomacha się parę razy kiścieniem, wiedźmin załatwi większość tałatajstwa, a dwieście trzydzieści koron wpadnie tak czy inaczej. To nie może być trudne.
Tak właśnie metyska pomyślała, spożywając razem z nowymi towarzyszami i swoim jedenastoletnim wychowankiem zaoferowany posiłek, starając się ich zbytnio nie antagonizować. Co mogło być o tyle trudne, że na wszystkich obecnych patrzyła — niejako odruchowo — z pewną wyższością, a akcent miała ewidentnie nielokalny. I taki, który niektórym mógł się źle kojarzyć. Nie wspominając o jej młodym towarzyszu, który komunikatywnego wspólnego nie znał ni w ząb. Spodziewała się, że może to być szczególny problem zwłaszcza dla trzeciej uczestniczki wyprawy, która zdawała się tylko potwierdzać stereotyp dzikich barbarzyńców z Północy. Ostatecznie musiała jednak przyznać, że wolała nawet dzikuskę z glewią niż iść w nieznane z drużyną uszczuploną o jedną osobę. Zespół to wszak — jak głosiła jedna z uwielbianych przez papę oczywistych mądrości — więcej celów dla przeciwnika, a więc szanse na przeżycie też odpowiednio większe.
Gdy nastał czas, zaleciła swojemu uczniowi, by sprawdził czy mają wszystkie potrzebne zapasy, a potem wyprowadziła półredańskiego, karodereszowatego wałacha ze stajni i razem z podopiecznym ruszyła za towarzyszami na jego grzebiecie. Pokręciła głową, wracając z krainy snów zeszłej nocy, jak i porannego wspomnienia ze spotkania w zajeździe, skupiając się nad tym co trzeba było zrobić tu i teraz. Czyli w pierwszej kolejności — zestrofować Naora za marnowanie czasu i dobrego podpłomyka na składanie ofiar lokalnym zabobonom. Na to było jednak już za późno, bo zaraz okazało się, że tego pierwszego zmarnowała jeszcze więcej niż chłopak. Pomogła wdrapać mu się na siodło i podgoniła za dwójką pozostałych jeźdźców.
— Vath aen fethaeth, woh hiegrathis aen kapel? — spytała krótko czarnoskórego dzieciaka, z twardym akcentem, jednocześnie szorstkim ale nie karcącym tonem. Była przynajmniej odrobinę ciekawa, czy on sam wiedział do końca co robi. Wątpiła, więc może lepiej było mu to wyjaśnić na spokojnie. Lanie nie zawsze było najsłuszniejszym środkiem wychowawczym, a przecież tak czy inaczej Naor od niego nie ucieknie. Za to czy za coś jeszcze innego.
— Spróbujmy, vatt'ghern — przyznała tamtemu rację, dorzucając po chwili: — Wskażą nam dokładne miejsce, w którym tamci trzej usiekli te ostatnie stwory. Stamtąd może prowadzić będą jakieś ślady. Lepsze to niż błąkanie się po górach, szukając igły.
W ciągu kilku następnych chwil odwróciła się nagle do kobiety z glewią, zmierzyła kolejny raz wzrokiem zarówno ją samą, jak i jej szkapę, po czym stwierdziła:
— Wyglądasz na tutejszą — co w jej ustach brzmieć mogło zarówno jak komplement jak i obelga. — Potrafię chodzić po górach, ale nie znam tych ziem. Przydałby się nam przewodnik.
Jako, że przesłuchanie pastuchów uznała za dobry pomysł, była gotowa chętnie się przysłużyć przy przekonaniu ich do podzielenia się informacjami. Jeśli dało radę — „delikatną” perswazją i cokolwiek przyjemnym tonem głosu, tak częstym u półelfów, w przeciwieństwie do samych półelfów. Jeśli nie — odrobiną szarpania i groźbą wpierdolu. Tudzież, w ramach ostateczności — wpierdolem faktycznym.
A potem zobaczyła wiedźmina, który również miał podjąć się zlecenia i... dalej kręciła nosem, ale stwierdziła, że chociaż Lubarta wysłucha. Wysłuchała zatem. I po chwili namysłu zgodziła się pomóc. Podobnie jak chwilę wcześniej — nie uznała żadnego z rozmówców za godnego tłumaczenia im zmiany swojego zdania.
Prosta robota. Pomacha się parę razy kiścieniem, wiedźmin załatwi większość tałatajstwa, a dwieście trzydzieści koron wpadnie tak czy inaczej. To nie może być trudne.
Tak właśnie metyska pomyślała, spożywając razem z nowymi towarzyszami i swoim jedenastoletnim wychowankiem zaoferowany posiłek, starając się ich zbytnio nie antagonizować. Co mogło być o tyle trudne, że na wszystkich obecnych patrzyła — niejako odruchowo — z pewną wyższością, a akcent miała ewidentnie nielokalny. I taki, który niektórym mógł się źle kojarzyć. Nie wspominając o jej młodym towarzyszu, który komunikatywnego wspólnego nie znał ni w ząb. Spodziewała się, że może to być szczególny problem zwłaszcza dla trzeciej uczestniczki wyprawy, która zdawała się tylko potwierdzać stereotyp dzikich barbarzyńców z Północy. Ostatecznie musiała jednak przyznać, że wolała nawet dzikuskę z glewią niż iść w nieznane z drużyną uszczuploną o jedną osobę. Zespół to wszak — jak głosiła jedna z uwielbianych przez papę oczywistych mądrości — więcej celów dla przeciwnika, a więc szanse na przeżycie też odpowiednio większe.
Gdy nastał czas, zaleciła swojemu uczniowi, by sprawdził czy mają wszystkie potrzebne zapasy, a potem wyprowadziła półredańskiego, karodereszowatego wałacha ze stajni i razem z podopiecznym ruszyła za towarzyszami na jego grzebiecie. Pokręciła głową, wracając z krainy snów zeszłej nocy, jak i porannego wspomnienia ze spotkania w zajeździe, skupiając się nad tym co trzeba było zrobić tu i teraz. Czyli w pierwszej kolejności — zestrofować Naora za marnowanie czasu i dobrego podpłomyka na składanie ofiar lokalnym zabobonom. Na to było jednak już za późno, bo zaraz okazało się, że tego pierwszego zmarnowała jeszcze więcej niż chłopak. Pomogła wdrapać mu się na siodło i podgoniła za dwójką pozostałych jeźdźców.
— Vath aen fethaeth, woh hiegrathis aen kapel? — spytała krótko czarnoskórego dzieciaka, z twardym akcentem, jednocześnie szorstkim ale nie karcącym tonem. Była przynajmniej odrobinę ciekawa, czy on sam wiedział do końca co robi. Wątpiła, więc może lepiej było mu to wyjaśnić na spokojnie. Lanie nie zawsze było najsłuszniejszym środkiem wychowawczym, a przecież tak czy inaczej Naor od niego nie ucieknie. Za to czy za coś jeszcze innego.
— Spróbujmy, vatt'ghern — przyznała tamtemu rację, dorzucając po chwili: — Wskażą nam dokładne miejsce, w którym tamci trzej usiekli te ostatnie stwory. Stamtąd może prowadzić będą jakieś ślady. Lepsze to niż błąkanie się po górach, szukając igły.
W ciągu kilku następnych chwil odwróciła się nagle do kobiety z glewią, zmierzyła kolejny raz wzrokiem zarówno ją samą, jak i jej szkapę, po czym stwierdziła:
— Wyglądasz na tutejszą — co w jej ustach brzmieć mogło zarówno jak komplement jak i obelga. — Potrafię chodzić po górach, ale nie znam tych ziem. Przydałby się nam przewodnik.
Jako, że przesłuchanie pastuchów uznała za dobry pomysł, była gotowa chętnie się przysłużyć przy przekonaniu ich do podzielenia się informacjami. Jeśli dało radę — „delikatną” perswazją i cokolwiek przyjemnym tonem głosu, tak częstym u półelfów, w przeciwieństwie do samych półelfów. Jeśli nie — odrobiną szarpania i groźbą wpierdolu. Tudzież, w ramach ostateczności — wpierdolem faktycznym.
Ilość słów: 0
- Heliotrop
- Posty: 50
- Rejestracja: 28 kwie 2023, 14:34
- Miano: Rita Fahari Lukokian
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
Nie miewała snów. Przynajmniej nie takich, które pamiętałaby po przebudzeniu. Pewnie dlatego była tego dnia rozkojarzona od samego rana. Jej prosty umysł czepiał się fragmentów sennych wrażeń i obrazów, próbując połączyć je w jakiś logiczny sposób z tym, jak się czuła, ale dziwna układanka wciąż rozsypywała się na nowo.
Tak więc nie potrafiła tego wyjaśnić, ale czuła się nadzwyczaj krzepko. Dobrze we własnym ciele, jak nigdy, choć nie należała przecież do pokrzywdzonych przez los czy naturę. Wysoka, solidnie zbudowana, a jednocześnie wystarczająco zwinna, by nie być w walce zawadą dla kompanów. Coś jednak dodatkowo rozgrzewało ją od środka, wypełniając pogodnym spokojem i ciepłem rozumianym znacznie szerzej niż tylko w kontekście temperatury. Wiedziała to, bo mimo słońca górskie powietrze o tak wczesnej porze zwykło tutaj kąsać chłodem. Podobnie jak wspomnienie Iyana.
Zatrzymała się na wzniesieniu, z którego rozciągał się najlepszy widok na najbliższą okolicę i poklepała klacz po lśniącej, świeżo wyszczotkowanej szyi.
— Jesteśmy w domu, Zmyłka — powiedziała, uśmiechając się od ucha do ucha.
Dostrzegłszy pastuchów, gwizdnęła przez palce i pomachała im przyjaźnie. Krótko potem usłyszała głosy swych przypadkowych towarzyszy i odwróciła się w siodle. Klacz zatańczyła pod nią zniecierpliwiona przestojem.
— Zapytać nie zawadzi — przyznała wiedźminowi, po czym błysnęła białymi zębami w uśmiechu. — Jeśli masz czym zapłacić, Kocie, bo na sucho to strata czasu.
Helif mrugnęła wymownie do swych towarzyszy. Sama nie miała przy sobie płynnej waluty, przepiła ostatki zmierzając do Wider, gnana tęsknotą za rodzinnymi stronami i chronicznym brakiem gotówki. Sprawiedliwość rzadko bywała intratna, a dobre serce nieodłącznie wiązało się z posiadaniem twardego zadka. Stajenny z Roztaju mógł zaświadczyć, że z pewnością miała to drugie.
— Cudno, nie? — zapytała z entuzjazmem, wdychając rzeźwe górskie powietrze i obrzucając horyzont zachwyconym spojrzeniem. — Ach, jak dobrze jest żyć!
Ani mrukliwy, przypominający wąpierza Truposz, ani surowa i kiepsko maskująca swą wyższość Faria ewidentnie nie podzielali jej zachwytów półdziką redańską dziedziną. Nie przeszkadzało to jednak Helif ani trochę. Spojrzała rozradowana na półelfkę, gdy ta zwróciła się do niej bezpośrednio.
— Czyli że dobrze wyglądam — stwierdziła zadowolona, prostując się w siodle. — Ale góralka ze mnie jak z koziej dupy onuca — dodała, wodząc wzrokiem za czarno-białym stadem. — Birka moja, skąd pochodzę, na nizinie położona, na zachód od Mirtu. Mus nam z juhasami pogadać, może oni nam oprowadzacza użyczą... Za opłatą, ma się rozumieć — dodała, mrugnąwszy do Farii, po czym dała Zmyłce ostrogę i pomknęła w dół wzniesienia.
Tak więc nie potrafiła tego wyjaśnić, ale czuła się nadzwyczaj krzepko. Dobrze we własnym ciele, jak nigdy, choć nie należała przecież do pokrzywdzonych przez los czy naturę. Wysoka, solidnie zbudowana, a jednocześnie wystarczająco zwinna, by nie być w walce zawadą dla kompanów. Coś jednak dodatkowo rozgrzewało ją od środka, wypełniając pogodnym spokojem i ciepłem rozumianym znacznie szerzej niż tylko w kontekście temperatury. Wiedziała to, bo mimo słońca górskie powietrze o tak wczesnej porze zwykło tutaj kąsać chłodem. Podobnie jak wspomnienie Iyana.
Zatrzymała się na wzniesieniu, z którego rozciągał się najlepszy widok na najbliższą okolicę i poklepała klacz po lśniącej, świeżo wyszczotkowanej szyi.
— Jesteśmy w domu, Zmyłka — powiedziała, uśmiechając się od ucha do ucha.
Dostrzegłszy pastuchów, gwizdnęła przez palce i pomachała im przyjaźnie. Krótko potem usłyszała głosy swych przypadkowych towarzyszy i odwróciła się w siodle. Klacz zatańczyła pod nią zniecierpliwiona przestojem.
— Zapytać nie zawadzi — przyznała wiedźminowi, po czym błysnęła białymi zębami w uśmiechu. — Jeśli masz czym zapłacić, Kocie, bo na sucho to strata czasu.
Helif mrugnęła wymownie do swych towarzyszy. Sama nie miała przy sobie płynnej waluty, przepiła ostatki zmierzając do Wider, gnana tęsknotą za rodzinnymi stronami i chronicznym brakiem gotówki. Sprawiedliwość rzadko bywała intratna, a dobre serce nieodłącznie wiązało się z posiadaniem twardego zadka. Stajenny z Roztaju mógł zaświadczyć, że z pewnością miała to drugie.
— Cudno, nie? — zapytała z entuzjazmem, wdychając rzeźwe górskie powietrze i obrzucając horyzont zachwyconym spojrzeniem. — Ach, jak dobrze jest żyć!
Ani mrukliwy, przypominający wąpierza Truposz, ani surowa i kiepsko maskująca swą wyższość Faria ewidentnie nie podzielali jej zachwytów półdziką redańską dziedziną. Nie przeszkadzało to jednak Helif ani trochę. Spojrzała rozradowana na półelfkę, gdy ta zwróciła się do niej bezpośrednio.
— Czyli że dobrze wyglądam — stwierdziła zadowolona, prostując się w siodle. — Ale góralka ze mnie jak z koziej dupy onuca — dodała, wodząc wzrokiem za czarno-białym stadem. — Birka moja, skąd pochodzę, na nizinie położona, na zachód od Mirtu. Mus nam z juhasami pogadać, może oni nam oprowadzacza użyczą... Za opłatą, ma się rozumieć — dodała, mrugnąwszy do Farii, po czym dała Zmyłce ostrogę i pomknęła w dół wzniesienia.
Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 352
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
— Ad ess’tor, saov aen vayemen sigrada. Vezhir shalok n'ghedvar. Heth esso vezen paragard, vranthir y'mara, Lel en Polele, ya heth pesseveth, N'Awre.— Powiedział czarnoskóry, usadowiwszy się wygodnie na koniu, i obejmując swoja opiekunkę. Tylko na tę chwilę przerwał ciszę, szumiących kniei.
Nim senna aura zupełnie się rozwiała, nim resztki gwiaździstego pyłu opadły z ich powiek, a oniryczny całun ustąpił miejsca rzeczywistości, zdążyli dojechać do polany. Miejsca, którego piękno dostrzec potrafiła jedynie Helif, nie wypruta z wrażliwości przez otaczający ich okrutny świat, zmierzającej ku bardziej wzniosłym ideom niż funt złota. Niejednorodny pofałdowany teren, porośnięty trawami od głębokiej zieleni po złociste i czerwone źdźbła, roztaczał nad niewysokimi chojniami, widok na góry, których nagie skaliste szczyty, niekiedy przykryte wiecznie żywą kosodrzewina i mieniącymi się sitami skucina, okryte własnymi cieniami, malowały się w barwach lazurów, szafirów i granatów. Przepiękny widok roztaczał się od Pustulskiej Pokrywy, przez Czarcią Czubę, aż po wieńczące pasmo na wschodzie Skałki Pasterzy.
Na rozległej śródleśnej polanie, między granitowymi blokami skalnymi, według legendy rozrzuconych tutaj przez zazdrosnych olbrzymów, którzy zasnęli w Dziślinie Szczerbitek, wypasały się owce. Na dźwięk nadjeżdżających rżących koni, wyciągnęły swoje ciekawskie głowy, przybrane w dwie pary rogów, jedną zawiniętą, dłuższą i skierowaną ku dołowi oraz drugą wyższą — krótszą i szerszą, dumnie nastroszoną, aby zacząć beczeć i pobrzękując dzwonkami, rozproszyć się na dwa stada. Z wełniastej masy zwykle posłusznych zwierząt, wyłonił się najpierw jeden, a później drugi szczekający donośnie biały kudłaty kuwasz. Młodzieniec, siedzący na kamieniu upstrzonym złocistymi freskami porostów, zerknął w ich stronę, odgarniając jasne kosmyki włosów z twarzy i biorąc kolejny, ale ostatni dymek z fajki. Z pewnym niezadowoleniem wstał ze swojego miejsca, gasząc ziele i rozcierając dłonie po serdaku z niebarwionej owczej skóry, aby nagonić barany, by nie zaszły za blisko linii drzew, co by nie stracić na nich baczenia. Naprzeciw nich stanął drugi z pastuchów, starszy o brązowych włosach, schowanych pod wyprawioną ze skóry, naciągniętą prawie na oczy czapką, twarzy pokrytej gęstym ryżawym zarostem. Na biała lnianą koszulę z rozcięciem, zakończonym prowdomem, narzuconą na hajtas miał cuchę z burego sukna, sięgającą do pół uda. W dłoni trzymał jedynie wystrugany kawałek kija do podpierania się, ale przy pasie miał nie tylko niedługie ostrze, ale również podręczną kuszę. Zaraz przy nodze warował jeden z psów pasterskich, który szczekał i warczał na przybyszy.
— Wam coś nie rody nasz Corny. Kierdel nam bojacie jakoby.– Zagaił w tutejszej gwarze juhas, podnosząc głowę, aby móc spojrzeć na jeźdźców z dołu. Najdłużej oko zawiesił na wiedźminie, który wzbudzał najwięcej niepokoju. Po chwili zerknął w dół, głaskając psa, który miał czarną łatę na pysku. — Śpyntajcie se już, śpyntajcie.
— Kaj zmierzacie? Przeprawiacie się przez góry, czy posłano was do zabicia bestyi? Na kupczyków mi nie wyzieracie. Na cos by was tutaj zaganiało. – Nawiązywał teraz kontakt wzrokowy z pieguską, która wydawała się najbardziej życzliwa z ich kompanii, starając się mówić jaśniej, ale nadal zaciągając góralszczyzną. – Cupnijta se na kamieniach, koniom dajta odpocząć, żętycy się napijcie. Czego wam trzeba?
Nim senna aura zupełnie się rozwiała, nim resztki gwiaździstego pyłu opadły z ich powiek, a oniryczny całun ustąpił miejsca rzeczywistości, zdążyli dojechać do polany. Miejsca, którego piękno dostrzec potrafiła jedynie Helif, nie wypruta z wrażliwości przez otaczający ich okrutny świat, zmierzającej ku bardziej wzniosłym ideom niż funt złota. Niejednorodny pofałdowany teren, porośnięty trawami od głębokiej zieleni po złociste i czerwone źdźbła, roztaczał nad niewysokimi chojniami, widok na góry, których nagie skaliste szczyty, niekiedy przykryte wiecznie żywą kosodrzewina i mieniącymi się sitami skucina, okryte własnymi cieniami, malowały się w barwach lazurów, szafirów i granatów. Przepiękny widok roztaczał się od Pustulskiej Pokrywy, przez Czarcią Czubę, aż po wieńczące pasmo na wschodzie Skałki Pasterzy.
Na rozległej śródleśnej polanie, między granitowymi blokami skalnymi, według legendy rozrzuconych tutaj przez zazdrosnych olbrzymów, którzy zasnęli w Dziślinie Szczerbitek, wypasały się owce. Na dźwięk nadjeżdżających rżących koni, wyciągnęły swoje ciekawskie głowy, przybrane w dwie pary rogów, jedną zawiniętą, dłuższą i skierowaną ku dołowi oraz drugą wyższą — krótszą i szerszą, dumnie nastroszoną, aby zacząć beczeć i pobrzękując dzwonkami, rozproszyć się na dwa stada. Z wełniastej masy zwykle posłusznych zwierząt, wyłonił się najpierw jeden, a później drugi szczekający donośnie biały kudłaty kuwasz. Młodzieniec, siedzący na kamieniu upstrzonym złocistymi freskami porostów, zerknął w ich stronę, odgarniając jasne kosmyki włosów z twarzy i biorąc kolejny, ale ostatni dymek z fajki. Z pewnym niezadowoleniem wstał ze swojego miejsca, gasząc ziele i rozcierając dłonie po serdaku z niebarwionej owczej skóry, aby nagonić barany, by nie zaszły za blisko linii drzew, co by nie stracić na nich baczenia. Naprzeciw nich stanął drugi z pastuchów, starszy o brązowych włosach, schowanych pod wyprawioną ze skóry, naciągniętą prawie na oczy czapką, twarzy pokrytej gęstym ryżawym zarostem. Na biała lnianą koszulę z rozcięciem, zakończonym prowdomem, narzuconą na hajtas miał cuchę z burego sukna, sięgającą do pół uda. W dłoni trzymał jedynie wystrugany kawałek kija do podpierania się, ale przy pasie miał nie tylko niedługie ostrze, ale również podręczną kuszę. Zaraz przy nodze warował jeden z psów pasterskich, który szczekał i warczał na przybyszy.
— Wam coś nie rody nasz Corny. Kierdel nam bojacie jakoby.– Zagaił w tutejszej gwarze juhas, podnosząc głowę, aby móc spojrzeć na jeźdźców z dołu. Najdłużej oko zawiesił na wiedźminie, który wzbudzał najwięcej niepokoju. Po chwili zerknął w dół, głaskając psa, który miał czarną łatę na pysku. — Śpyntajcie se już, śpyntajcie.
— Kaj zmierzacie? Przeprawiacie się przez góry, czy posłano was do zabicia bestyi? Na kupczyków mi nie wyzieracie. Na cos by was tutaj zaganiało. – Nawiązywał teraz kontakt wzrokowy z pieguską, która wydawała się najbardziej życzliwa z ich kompanii, starając się mówić jaśniej, ale nadal zaciągając góralszczyzną. – Cupnijta se na kamieniach, koniom dajta odpocząć, żętycy się napijcie. Czego wam trzeba?
Ostatnio zmieniony 22 sty 2024, 7:00 przez Asteral von Carlina, łącznie zmieniany 1 raz. Ilość słów: 0
- Joreg
- Posty: 208
- Rejestracja: 19 maja 2022, 20:23
- Miano: Joreg Borgerd
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
Słowa metyski wiedźmin skwitował skinieniem głowy, nie miał nic do dodania, a spekulacje w tym wypadku uznał za bezcelowe. W stronę Helif nawet nie spojrzał, lecz ta mogła być pewna, że jej wątpliwość dosięgła uszu mutanta, bowiem ten zdecydował odpowiedzieć.
— Mam — jednocześnie, niedbałym ruchem głowy wskazał oręż przewieszony przez plecy. Wellen był pazerny, skąpy, a przy tym na tyle bezwzględny, że gotów uzyskiwać informacje wszelkimi dostępnymi sposobami.
Truposz zgrabnie zeskoczył z wychudzonej, niechętnie niosącej jego ciężar szkapy i wbił obojętne spojrzenie w warczącego pasterskiego psa. Następnie kucnął, niby to próbując zaprzyjaźnić się ze zwierzakiem wyciągnął w stronę jego pyska otwartą dłoń, oddając przy tym odrobinę mocy i szepcąc coś pod nosem. Zrobił to celem uśpienia zakłócającego rozmowę zwierzęcia. Bez względu na wynik, Wellen wyprostował się po chwili i utkwił wzrok w góralu.
— Mów, co wiesz o potworach. Skąd przychodzą, jak wyglądają, jak długo to trwa, mieliście wcześniej podobny problem? Byle z sensem. — Następnie wiedźmin zwrócił się bezpośrednio do Helif. — A ty tłumacz, nie rozumiem połowy tego co mówi ten śmierdzący łajnem pastuch. — Wtrącenie w nilfgardzkim było celowe, miało uzmysłowić swego rodzaju drobną barierę językową. Wiedźmin, nawet jeżeli znał wspólny, to daleki był od pojęcia lokalnych gwar posługujących się zniekształceniami językowymi. Przy okazji dał niektórym do zrozumienia, że nie jest “swój”. Brzydkim zwyczajem wytyczył pewnego rodzaju granicę, zarówno psychologiczną jak i kulturową.
Z zaproszenia do odpoczynku nie skorzystał, dość często ostatnimi czasy odkształcał rzyć w kulbace, by nie wykorzystać danej im chwili na rozprostowanie kości. Zupełnie odruchowo, na ile tylko mógł, obejrzał kuszę i ostrze należące do witającego ich górala.
— Potem zaprowadzisz nas do miejsca gdzie łowcy usiekli bestie. — Słowa Wellena nie brzmiały jak prośba. Truposz był nieprzyjemnym typem i najwyraźniej nie miał w zwyczaju się z tym kryć.
— Mam — jednocześnie, niedbałym ruchem głowy wskazał oręż przewieszony przez plecy. Wellen był pazerny, skąpy, a przy tym na tyle bezwzględny, że gotów uzyskiwać informacje wszelkimi dostępnymi sposobami.
Truposz zgrabnie zeskoczył z wychudzonej, niechętnie niosącej jego ciężar szkapy i wbił obojętne spojrzenie w warczącego pasterskiego psa. Następnie kucnął, niby to próbując zaprzyjaźnić się ze zwierzakiem wyciągnął w stronę jego pyska otwartą dłoń, oddając przy tym odrobinę mocy i szepcąc coś pod nosem. Zrobił to celem uśpienia zakłócającego rozmowę zwierzęcia. Bez względu na wynik, Wellen wyprostował się po chwili i utkwił wzrok w góralu.
— Mów, co wiesz o potworach. Skąd przychodzą, jak wyglądają, jak długo to trwa, mieliście wcześniej podobny problem? Byle z sensem. — Następnie wiedźmin zwrócił się bezpośrednio do Helif. — A ty tłumacz, nie rozumiem połowy tego co mówi ten śmierdzący łajnem pastuch. — Wtrącenie w nilfgardzkim było celowe, miało uzmysłowić swego rodzaju drobną barierę językową. Wiedźmin, nawet jeżeli znał wspólny, to daleki był od pojęcia lokalnych gwar posługujących się zniekształceniami językowymi. Przy okazji dał niektórym do zrozumienia, że nie jest “swój”. Brzydkim zwyczajem wytyczył pewnego rodzaju granicę, zarówno psychologiczną jak i kulturową.
Z zaproszenia do odpoczynku nie skorzystał, dość często ostatnimi czasy odkształcał rzyć w kulbace, by nie wykorzystać danej im chwili na rozprostowanie kości. Zupełnie odruchowo, na ile tylko mógł, obejrzał kuszę i ostrze należące do witającego ich górala.
— Potem zaprowadzisz nas do miejsca gdzie łowcy usiekli bestie. — Słowa Wellena nie brzmiały jak prośba. Truposz był nieprzyjemnym typem i najwyraźniej nie miał w zwyczaju się z tym kryć.
Ilość słów: 0
- Arbalest
- Posty: 373
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
— Math, cokai artho vheo spaess'tu th'arain. Aen varo'vaen ye'tu, kh'umma saero du caer. Me vater coth'tor cha'saed, th'esith'tu lyria — odpowiedziała ostrzegawczo Faria Zangwebarczykowi, nie bez chwili na zastanowienie.
Dobrze służył jej w trakcie wyprawy, a nie była na tyle pozbawiona serca, by karać go za każdą głupotę z osobna, nawet jeśli było to hołdowanie zabobonom, które ona uznawała za bajki. Lepiej było jednak, żeby podobnych rzeczy nie robił po powrocie do domu. Przypomnienie mu o ludzkim ojcu półelfki powinno przynajmniej skłonić go do refleksji, a on sam już świetnie wiedział dlaczego.
— Nadstawiamy za nich rzycie, a jeszcze mamy płacić za to, żeby pokazali gdzie to robić? Złamanej korony ode mnie nie dostaną. Ale niech ci będzie, że widoczki ładne. Wciąż, Amell to to nie jest — stwierdziła twardo metyska, siląc się na minimalnie większą elokwencję, w porównaniu do wiedźmina.
Pogarda biła jej z oczu, przy czym na całe szczęście wymierzona była raczej w ogół konceptu płacenia za informacje, ewentualnie samych śmierdzących łajnem pastuchów, niż w osobę Helif. Pewnym było jedynie to, że kobieta prędzej otwarcie zagrozi tamtym dwóm, aniżeli da się naciągnąć na „haracz” dla nich. Czy raczej zagroziłaby, gdyby nie uprzedził jej w tym wiedźmin. Magiczną „sztuczkę” obserwowała z uwagą i odrobiną rezerwy, ale nie skomentowała jej w żaden sposób, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zwróciła się za to zaraz po zabójcy potworów do dwójki tubylców, nie decydując się jednak skorzystać z oferty spoczynku. Prawdę mówiąc, nie zdecydowała się nawet zsiąść ze swojej szkapy.
— Z wiedźminem, to i raczej na bestie. Zgaduję, że te same, o których musicie coś wiedzieć, skoro nawet na pastwisko wyłazicie pod bronią — skinęła na wcale nieliche uzbrojenie starszego z mężczyzn, które trudno było z tej odległości przeoczyć. — Skoro więc leży to w waszym interesie, liczę że pokażecie co i gdzie. Chociaż tyle możecie dla nas zrobić.
Dobrze służył jej w trakcie wyprawy, a nie była na tyle pozbawiona serca, by karać go za każdą głupotę z osobna, nawet jeśli było to hołdowanie zabobonom, które ona uznawała za bajki. Lepiej było jednak, żeby podobnych rzeczy nie robił po powrocie do domu. Przypomnienie mu o ludzkim ojcu półelfki powinno przynajmniej skłonić go do refleksji, a on sam już świetnie wiedział dlaczego.
— Nadstawiamy za nich rzycie, a jeszcze mamy płacić za to, żeby pokazali gdzie to robić? Złamanej korony ode mnie nie dostaną. Ale niech ci będzie, że widoczki ładne. Wciąż, Amell to to nie jest — stwierdziła twardo metyska, siląc się na minimalnie większą elokwencję, w porównaniu do wiedźmina.
Pogarda biła jej z oczu, przy czym na całe szczęście wymierzona była raczej w ogół konceptu płacenia za informacje, ewentualnie samych śmierdzących łajnem pastuchów, niż w osobę Helif. Pewnym było jedynie to, że kobieta prędzej otwarcie zagrozi tamtym dwóm, aniżeli da się naciągnąć na „haracz” dla nich. Czy raczej zagroziłaby, gdyby nie uprzedził jej w tym wiedźmin. Magiczną „sztuczkę” obserwowała z uwagą i odrobiną rezerwy, ale nie skomentowała jej w żaden sposób, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zwróciła się za to zaraz po zabójcy potworów do dwójki tubylców, nie decydując się jednak skorzystać z oferty spoczynku. Prawdę mówiąc, nie zdecydowała się nawet zsiąść ze swojej szkapy.
— Z wiedźminem, to i raczej na bestie. Zgaduję, że te same, o których musicie coś wiedzieć, skoro nawet na pastwisko wyłazicie pod bronią — skinęła na wcale nieliche uzbrojenie starszego z mężczyzn, które trudno było z tej odległości przeoczyć. — Skoro więc leży to w waszym interesie, liczę że pokażecie co i gdzie. Chociaż tyle możecie dla nas zrobić.
Ilość słów: 0
- Heliotrop
- Posty: 50
- Rejestracja: 28 kwie 2023, 14:34
- Miano: Rita Fahari Lukokian
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
Dobroduszna Helif nie brała na poważnie obietnic gróźb swych towarzyszy, zbywając je nieokreślonymi parsknięciami, drwinami czy machnięciem ręką. W końcu nie byli stąd, a co kraj, to obyczaj. Może tam, skąd pochodzili, posługiwano się ciężkim jak sławetna Evangelina Parr dowcipem? Siłą rzeczy Redanka robiła jednak za bufor w kontaktach z lokalną ludnością, choć Epona jej świadkiem, że sama do taktownych nie należała.
— Eee, gdzie nam serwatkę pić, dziadku — odezwała się, zwinnie zeskakując z konia. — Gorzałką byście poczęstowali, skoro już umierać za was idziemy. — Mrugnęła żartobliwie do starego, po czym klapnęła ciężko pobok niego.
— Rzeknijcie nam, co wiecie, dziadku — poprosiła na poparcie znacznie mniej grzecznych słów swych kompanów. — Nie godzi się, żeby jakieś barachło zapowietrzone gelibolskie interesy psuło, ludzi dobrych zabierało. Dziatki małe.
Helif drgnęła na wspomnienie Iyana. I masy innych dzieci, które widziała podczas wojny.
— Pomóc jeno chcemy — zapewniła, wsuwając źdźbło długiej trawy w usta. — Na ton mych towarzyszy nie baczcie, oni z dala, obyczaju tutejszego nie znają.
— Eee, gdzie nam serwatkę pić, dziadku — odezwała się, zwinnie zeskakując z konia. — Gorzałką byście poczęstowali, skoro już umierać za was idziemy. — Mrugnęła żartobliwie do starego, po czym klapnęła ciężko pobok niego.
— Rzeknijcie nam, co wiecie, dziadku — poprosiła na poparcie znacznie mniej grzecznych słów swych kompanów. — Nie godzi się, żeby jakieś barachło zapowietrzone gelibolskie interesy psuło, ludzi dobrych zabierało. Dziatki małe.
Helif drgnęła na wspomnienie Iyana. I masy innych dzieci, które widziała podczas wojny.
— Pomóc jeno chcemy — zapewniła, wsuwając źdźbło długiej trawy w usta. — Na ton mych towarzyszy nie baczcie, oni z dala, obyczaju tutejszego nie znają.
Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 352
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
Obecność wiedźmina wzbudzała niepokój. Emanował aurą dziwaczną i mroczną, niespokojną. Niełatwo było takiemu zaufać, ale nie mieli przecież wyjścia – tylko wprawieni w boju łowcy potworów, zajmą się ich sprawą. Pastuch jednak unikał spojrzenia jego gadzich oczu. Życzliwości poszukiwał w obliczu Helif, która nie tylko w mowie, ale również w obyciu wydawała się swojska i ludzka. Pies jednak nie odpuszczał, szczekając i zawodząc na zbliżającego się do niego potężnego mutanta. Gdyby ten wyciągnął rękę bliżej, za pewne ugryzłby go.
Skierowana w stronę zwierzęcia dłoń, delikatnie zamrowiła, gdy szeptem wypowiedział obcobrzmiącą formułkę. Powietrze nabrało lepkiej i ciężkiej esencji, którą wręcz można było spostrzec. W miarę jak słowa zaklęcia unosiły się w powietrzu, wiedźmin skupiał się na psie, starając się przeniknąć do głębi jego umysłu. Ten, jeszcze przed chwilą gotowy do ataku, zaczynał wykazywać oznaki zmęczenia. Przestał nawet szczekać i wyszczerzać groźne kły, a ogon bezwładnie opadł wzdłuż jego cielska. W końcu, pod wpływem magicznej ingerencji, pies pasterski zasnął spokojnie na ziemi, padając bezwładnie w nogach swojego właściciela, zamykając swoje wielkie bystre oczy, a groźne warczenie zamieniając na ciche i rytmiczne pochrapywanie.
Gazda zlękniony, ukląkł przy swoim pupilu, którego na szczęście wiedźmiński urok nie skrzywdził, a jedynie uspokoił. Spojrzał wrogo na łowcę potworów, opierając prawą rękę na pasie, niedaleko ostrza. Ciężki zakrzywiony nóż, mogący mierzył nawet półtora łokcia, schowany był w porządnej drewnianej pochwie, obciągniętej skórą z żelaznymi okuciami. Rodowita redanka nie pierwszy raz widziała liritaer, rodowy nóż górali, który pełnił wiele funkcji – wykorzystywano go do karczowania, rąbania drewna, kopania, cięcia mięsa i warzyw, oprawiania zwierząt i oczywiście do walki. Samo ostrze wywodzi się z narzędzia rytualnego, które służyło do składania zwierzęcych ofiar bogom gór, a teraz przekazywano je z pokolenia na pokolenie, w ręce najstarszego z synów, jako symbol siły i płodności. Popularna legenda głosi, że góral „nigdy nie wkłada liritaer z powrotem do pochwy, zanim nie zazna ono krwi”. Obok ostrza znajdowała się lekka kusza, która widocznie było już sfatygowana, co świadczyć mogło o sprawnym oku jej właściciela.
– Niech wase hoksy będą równie zadziorne na bźdury. – Splunął przez ramie chłop, krzyżując na moment spojrzenie z Wellenem — Macie se sprawy, a nie mi tu czary ciskacie. Żętycki nie chceta, to gorzałką bym uraczył was dziewcyno. – Sięgnął do pasa, gdzie przytroczony miał bukłak, aby wyciągnął ją w stronę awanturniczki z Birki. Widać, że nie zamierzał wchodzić w bezpośredni konflikt z wiedźminem.
– Choćta to wam pokaze, gdzie pochwycili łowczy te bestyjki. – Ruszył przez polanę ku jednemu z pagórków, gdzie rosła lipka i leżał większy kamień narzutowy — Potworów ja nie widział, ale Heniek by wam więcej powiedział, bo pomagał tym łowcom faszerować łowieczkę trucizną. Udał się jednak nad strumień i pokąd nie wrócił. – Wskazał kijem na skraj lasu, którędy przybyli, a gdzie głębiej musiała płynąć woda. — Sprawdźcie czy mu się czegoś nie stało, a wam opowie więcej. Widział on łapsko tego bydlaka. To pierwszy raz, gdy porywa nam dziatki, nie pierwszy raz, gdy szykują się na nasze stada.
Przystanął na moment rozglądając się po okolicy. Górskie szczyty wydawały się imponujące, jak szkielety olbrzymich smoków, obleczone naturalnym płaszczem. Ludzie mieszkający w takim miejscu, musieli być wytrwali. Z pewnością nie raz radzili sobie z różnymi przeciwnościami losu. Czas widać było na ich smaganej halnym wiatrem i przeoranych trudem dnia twarzach, ale młodzieńczej gibkości i żywotności nie można było im odmówić. Uśmiechnął się kpiąco do wiedźmina, który ledwo przed chwilą zasypał go pytaniami.
— A jak to skąd przychodzą – z gór. Czasami ze strony Pustulskiej Pokrywy, czasem z Czarciej Czuby, a czasem z Dziśliny Szczebitek. Cholera ich wie. Góry to pokrętne szlaki, urwiska, zapadliska i osypiska, labirynt jaskiń, przełęczy i potoków. – Ruszył w kierunku miejsca, gdzie pochwycono potwory. – Wzięlibyście ze sobą podróżnika, który siedzi ino w naszym szałasie, grzejąc się naszym paleniskiem. Nie pierwszy raz przeciera górskie szlaki, nie jeden szczyt opisał, nie jedną bestie widział, nie u jednego szlachciura gościł. – Spojrzał się na pokracznie wyrośnięte drzewo, które nim osiągnęło strzelistość, wyginało swój pień na skałach ku górze. – To tutaj.
Kora lipki była częściowo obdarta, a na pniu pozostały ślady pazurów, teraz ozdobione zaschniętą ciemno-pomarańczową żywicą. Duża część ziemi pod drzewem była nieporośnięta trawą, jakby ktoś w szale zaczął ją rozkopywać. W jednym miejscu był nawet większy dół, jakby wykopany przez zwierze. Nic więcej jednak nie byli w stanie tutaj zobaczyć, bo łowcy zabrali truchło i potrzaski.
Skierowana w stronę zwierzęcia dłoń, delikatnie zamrowiła, gdy szeptem wypowiedział obcobrzmiącą formułkę. Powietrze nabrało lepkiej i ciężkiej esencji, którą wręcz można było spostrzec. W miarę jak słowa zaklęcia unosiły się w powietrzu, wiedźmin skupiał się na psie, starając się przeniknąć do głębi jego umysłu. Ten, jeszcze przed chwilą gotowy do ataku, zaczynał wykazywać oznaki zmęczenia. Przestał nawet szczekać i wyszczerzać groźne kły, a ogon bezwładnie opadł wzdłuż jego cielska. W końcu, pod wpływem magicznej ingerencji, pies pasterski zasnął spokojnie na ziemi, padając bezwładnie w nogach swojego właściciela, zamykając swoje wielkie bystre oczy, a groźne warczenie zamieniając na ciche i rytmiczne pochrapywanie.
Gazda zlękniony, ukląkł przy swoim pupilu, którego na szczęście wiedźmiński urok nie skrzywdził, a jedynie uspokoił. Spojrzał wrogo na łowcę potworów, opierając prawą rękę na pasie, niedaleko ostrza. Ciężki zakrzywiony nóż, mogący mierzył nawet półtora łokcia, schowany był w porządnej drewnianej pochwie, obciągniętej skórą z żelaznymi okuciami. Rodowita redanka nie pierwszy raz widziała liritaer, rodowy nóż górali, który pełnił wiele funkcji – wykorzystywano go do karczowania, rąbania drewna, kopania, cięcia mięsa i warzyw, oprawiania zwierząt i oczywiście do walki. Samo ostrze wywodzi się z narzędzia rytualnego, które służyło do składania zwierzęcych ofiar bogom gór, a teraz przekazywano je z pokolenia na pokolenie, w ręce najstarszego z synów, jako symbol siły i płodności. Popularna legenda głosi, że góral „nigdy nie wkłada liritaer z powrotem do pochwy, zanim nie zazna ono krwi”. Obok ostrza znajdowała się lekka kusza, która widocznie było już sfatygowana, co świadczyć mogło o sprawnym oku jej właściciela.
– Niech wase hoksy będą równie zadziorne na bźdury. – Splunął przez ramie chłop, krzyżując na moment spojrzenie z Wellenem — Macie se sprawy, a nie mi tu czary ciskacie. Żętycki nie chceta, to gorzałką bym uraczył was dziewcyno. – Sięgnął do pasa, gdzie przytroczony miał bukłak, aby wyciągnął ją w stronę awanturniczki z Birki. Widać, że nie zamierzał wchodzić w bezpośredni konflikt z wiedźminem.
– Choćta to wam pokaze, gdzie pochwycili łowczy te bestyjki. – Ruszył przez polanę ku jednemu z pagórków, gdzie rosła lipka i leżał większy kamień narzutowy — Potworów ja nie widział, ale Heniek by wam więcej powiedział, bo pomagał tym łowcom faszerować łowieczkę trucizną. Udał się jednak nad strumień i pokąd nie wrócił. – Wskazał kijem na skraj lasu, którędy przybyli, a gdzie głębiej musiała płynąć woda. — Sprawdźcie czy mu się czegoś nie stało, a wam opowie więcej. Widział on łapsko tego bydlaka. To pierwszy raz, gdy porywa nam dziatki, nie pierwszy raz, gdy szykują się na nasze stada.
Przystanął na moment rozglądając się po okolicy. Górskie szczyty wydawały się imponujące, jak szkielety olbrzymich smoków, obleczone naturalnym płaszczem. Ludzie mieszkający w takim miejscu, musieli być wytrwali. Z pewnością nie raz radzili sobie z różnymi przeciwnościami losu. Czas widać było na ich smaganej halnym wiatrem i przeoranych trudem dnia twarzach, ale młodzieńczej gibkości i żywotności nie można było im odmówić. Uśmiechnął się kpiąco do wiedźmina, który ledwo przed chwilą zasypał go pytaniami.
— A jak to skąd przychodzą – z gór. Czasami ze strony Pustulskiej Pokrywy, czasem z Czarciej Czuby, a czasem z Dziśliny Szczebitek. Cholera ich wie. Góry to pokrętne szlaki, urwiska, zapadliska i osypiska, labirynt jaskiń, przełęczy i potoków. – Ruszył w kierunku miejsca, gdzie pochwycono potwory. – Wzięlibyście ze sobą podróżnika, który siedzi ino w naszym szałasie, grzejąc się naszym paleniskiem. Nie pierwszy raz przeciera górskie szlaki, nie jeden szczyt opisał, nie jedną bestie widział, nie u jednego szlachciura gościł. – Spojrzał się na pokracznie wyrośnięte drzewo, które nim osiągnęło strzelistość, wyginało swój pień na skałach ku górze. – To tutaj.
Kora lipki była częściowo obdarta, a na pniu pozostały ślady pazurów, teraz ozdobione zaschniętą ciemno-pomarańczową żywicą. Duża część ziemi pod drzewem była nieporośnięta trawą, jakby ktoś w szale zaczął ją rozkopywać. W jednym miejscu był nawet większy dół, jakby wykopany przez zwierze. Nic więcej jednak nie byli w stanie tutaj zobaczyć, bo łowcy zabrali truchło i potrzaski.
Ilość słów: 0
- Arbalest
- Posty: 373
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
— Obyczaju nie znamy, bo tu, na Północy, i tak co dwadzieścia mil to zaraz inny. Życia by nie starczyło, by każdy poznać — odparła półelfka na słowa Helif, nawet nie kryjąc hipokryzji. Na południe od Jarugi nie musiało być bowiem wcale inaczej. Z tym, że w jej oczach wszystko to i tak było do jakiegoś stopnia zasymilowane przez większe Cesarstwo.
Jednocześnie, nie mogła oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że została — przynajmniej częściowo — zignorowana, przynajmniej na tle wiedźmaka i „lokalnej” dziewczyny z dolin. Może i nie miała ochoty pić paskudnej siwuchy razem z ledwie poznanymi pastuchami, ale jej nawet nie złożono oferty. Nikt się do niej nie uśmiechnął, nawet wyrazem pełnym kpiny. Półelf z Północy może i nawet by się cieszył, że nikt nie zwraca na niego szczególnej uwagi, że przynajmniej w czasie tej interakcji ma chwilę spokoju od szykan i upokorzeń.
Faria nie była półelfem z Północy — ignorancja drażniła ją, nawet bardziej niż co niektóre plebejskie krotochwile o cyckach. Zostawało jej trzymać nerwy na wodzy, czego chwilowo dokonywała przez zachowywanie względnie dumnej pozycji na swoim rumaku, z którego dalej nie planowała schodzić. Na tyle dumnej, na ile pozwalała jej obecność dzieciaka siedzącego zaraz za jej plecami, trzymającego się jej pasa.
— Jeśli ten „Heniek” polazł i nie wrócił, to może i nie ma już kogo przepytywać. Brzmi jak strata czasu, zwłaszcza, że stamtąd właśnie przyjechaliśmy — argumentowała ostroucha, obierając czysto pragmatyczne podejście do tematu. Co nie było szczególnie trudne, jako że wcześniejsze lata życia skutecznie odczuliły ją na cudzą krzywdę. — Ale ten przewodnik może się przydać, jak zresztą sama mówiłam. Gdzie ten szałas?
Dotarli do lipowego drzewa. Dopiero teraz zdecydowała się zsiąść z konia, pozostawiając wychowankowi wybór, czy chce na nim zostać, czy iść razem z nią. Z braku lepszych zajęć rozejrzała się dookoła rozkopanych śladów, niczego jednak nie dotykając póki wiedźmin nie skończył potencjalnych oględzin. A gdy skończył, odgarnęła butem nieco ziemi w wykopkach, sprawdzając, czy stwory rzeczywiście aby czegoś tam nie szukały. Albo nie ukryły.
— Mówi ci to coś, vatt'ghern? Dojdziemy gdzieś po tych śladach?
Jednocześnie, nie mogła oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że została — przynajmniej częściowo — zignorowana, przynajmniej na tle wiedźmaka i „lokalnej” dziewczyny z dolin. Może i nie miała ochoty pić paskudnej siwuchy razem z ledwie poznanymi pastuchami, ale jej nawet nie złożono oferty. Nikt się do niej nie uśmiechnął, nawet wyrazem pełnym kpiny. Półelf z Północy może i nawet by się cieszył, że nikt nie zwraca na niego szczególnej uwagi, że przynajmniej w czasie tej interakcji ma chwilę spokoju od szykan i upokorzeń.
Faria nie była półelfem z Północy — ignorancja drażniła ją, nawet bardziej niż co niektóre plebejskie krotochwile o cyckach. Zostawało jej trzymać nerwy na wodzy, czego chwilowo dokonywała przez zachowywanie względnie dumnej pozycji na swoim rumaku, z którego dalej nie planowała schodzić. Na tyle dumnej, na ile pozwalała jej obecność dzieciaka siedzącego zaraz za jej plecami, trzymającego się jej pasa.
— Jeśli ten „Heniek” polazł i nie wrócił, to może i nie ma już kogo przepytywać. Brzmi jak strata czasu, zwłaszcza, że stamtąd właśnie przyjechaliśmy — argumentowała ostroucha, obierając czysto pragmatyczne podejście do tematu. Co nie było szczególnie trudne, jako że wcześniejsze lata życia skutecznie odczuliły ją na cudzą krzywdę. — Ale ten przewodnik może się przydać, jak zresztą sama mówiłam. Gdzie ten szałas?
Dotarli do lipowego drzewa. Dopiero teraz zdecydowała się zsiąść z konia, pozostawiając wychowankowi wybór, czy chce na nim zostać, czy iść razem z nią. Z braku lepszych zajęć rozejrzała się dookoła rozkopanych śladów, niczego jednak nie dotykając póki wiedźmin nie skończył potencjalnych oględzin. A gdy skończył, odgarnęła butem nieco ziemi w wykopkach, sprawdzając, czy stwory rzeczywiście aby czegoś tam nie szukały. Albo nie ukryły.
— Mówi ci to coś, vatt'ghern? Dojdziemy gdzieś po tych śladach?
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
- Joreg
- Posty: 208
- Rejestracja: 19 maja 2022, 20:23
- Miano: Joreg Borgerd
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
Widząc, jak stary góral sięga w kierunku rytualnego noża, wiedźmin nawet się nie poruszył. Utkwił w nim na chwilę zimne jak u trupa spojrzenie, a kiedy ich wzrok skrzyżował się, było już jasnym dla Wellena, że człowiek nie ucieknie się do podobnego ryzyka. Jednocześnie nie widział potrzeby wchodzenia w dyskusję z gazdą, a już na pewno nie na temat czarów, magii i spraw prywatnych. Powrotem do rozmowy zainteresował się dopiero na wzmiankę o Heńku, co to miał okazję już oglądać poszukiwanego potwora przynajmniej częściowo.
— Nie przyszedłem tu szukać pastuchów, ale akurat ten mógłby się przydać. Nie bardziej od przewodnika, ale jednak — podzielił się swoją opinią, jednocześnie popierając pomysł o zabraniu ze sobą osoby dobrze znającej te tereny. Prawdopodobnie i bez przewodnika daliby sobie radę, jednakże podróż z takim zaoszczędziłaby im potencjalnie nawet całych dni podróży.
Będąc już na miejscu, pod rozoraną pazurami lipką, wiedźmin udzielił sobie prawa pierwszeństwa oględzin. Zbliżył się znacznie do drzewa, kucnął, obserwował, mierzył palcami szerokość śladów, by następnie skupić się na zlustrowaniu tego, co było pod nogami. Wyraz twarzy Truposza nie zmienił się praktycznie od początku wyprawy, tak i tym razem gościła na nim chłodna obojętność.
— To mogło być właściwie wszystko, od niedźwiedzia, przez ghula po bazyliszka. Z pewnością nie lata, ale potrafi przynajmniej stanąć, jeżeli nie poruszać się na tylnych łapach. Jak widać, lubi grzebać w ziemi, może potrafi robić podkopy. Mówiąc krótko, dalej gówno wiem. — Po odstąpieniu od drzewa, wiedźmin nie widział żadnych przeciwwskazań, aby metyska pogrzebała w ziemi.
— Uważaj, bo jeszcze coś znajdziesz — skwitował z zauważalną kpiną, ale bez wrogości w głosie.
— Może nie zatarli wszystkich śladów, rozejrzę się. — Roszcząc sobie prawo do wydłużenia przerwy w tym miejscu, zaczął zataczać coraz szersze kręgi wokół lipki. Cokolwiek to było musiało przyleźć, a skoro przylazło, powinno dać się znaleźć ślady bardziej konkretne niż zadrapania na drzewie – przy odrobinie szczęścia Wellen chciał złapać konkretniejszy trop, by móc działać efektywnie.
— Nie przyszedłem tu szukać pastuchów, ale akurat ten mógłby się przydać. Nie bardziej od przewodnika, ale jednak — podzielił się swoją opinią, jednocześnie popierając pomysł o zabraniu ze sobą osoby dobrze znającej te tereny. Prawdopodobnie i bez przewodnika daliby sobie radę, jednakże podróż z takim zaoszczędziłaby im potencjalnie nawet całych dni podróży.
Będąc już na miejscu, pod rozoraną pazurami lipką, wiedźmin udzielił sobie prawa pierwszeństwa oględzin. Zbliżył się znacznie do drzewa, kucnął, obserwował, mierzył palcami szerokość śladów, by następnie skupić się na zlustrowaniu tego, co było pod nogami. Wyraz twarzy Truposza nie zmienił się praktycznie od początku wyprawy, tak i tym razem gościła na nim chłodna obojętność.
— To mogło być właściwie wszystko, od niedźwiedzia, przez ghula po bazyliszka. Z pewnością nie lata, ale potrafi przynajmniej stanąć, jeżeli nie poruszać się na tylnych łapach. Jak widać, lubi grzebać w ziemi, może potrafi robić podkopy. Mówiąc krótko, dalej gówno wiem. — Po odstąpieniu od drzewa, wiedźmin nie widział żadnych przeciwwskazań, aby metyska pogrzebała w ziemi.
— Uważaj, bo jeszcze coś znajdziesz — skwitował z zauważalną kpiną, ale bez wrogości w głosie.
— Może nie zatarli wszystkich śladów, rozejrzę się. — Roszcząc sobie prawo do wydłużenia przerwy w tym miejscu, zaczął zataczać coraz szersze kręgi wokół lipki. Cokolwiek to było musiało przyleźć, a skoro przylazło, powinno dać się znaleźć ślady bardziej konkretne niż zadrapania na drzewie – przy odrobinie szczęścia Wellen chciał złapać konkretniejszy trop, by móc działać efektywnie.
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
- Heliotrop
- Posty: 50
- Rejestracja: 28 kwie 2023, 14:34
- Miano: Rita Fahari Lukokian
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
Kiedy wiedźmin rzucił urok na psa, Helif wstrzymała oddech. W duchu pomyślała, że na hali przybyło o jednego dorodnego barana. Na szczęście gazda nie był głupi ani popędliwy, a Truposz tylko odrobinę szalony. Była pewna, że gdyby zrobił zwierzęciu krzywdę, sytuacja mogłaby się bardzo szybko skiepścić.
— No! — zawołała jeszcze głośniej niż to miała w zwyczaju, jakby chciała rozrzedzić gęstniejącą atmosferę. — Wreszcie po ludzku gadacie, dziadku! — Zatarła dłonie. — Wasze zdrowie!
Helif pociągnęła potężnie z bukłaka, westchnęła, otarła brodę, po czym zajrzała do worka i potrząsnęła nim.
— Chybam wychlała do dna... — Stłumiła beknięcie, uderzając się w pierś.
Widząc, że nikt nie zwrócił na nią uwagi, rzuciła bukłak na kamienie i ruszyła za utworzonym chwilę wcześniej pochodem, prowadząc klacz za uzdę. Jeśli jadący za półelfką dzieciak spojrzał na nią, mrugnęła do niego przyjaźnie. Zastanawiało ją, dlaczego Faria ciągała młodego za sobą, ale jak dotąd nie było okazji, by zapytać.
— Podróżnika? — Zainteresowała się. — A któż to i czego tu szuka? Od dawna na garbie wam siedzi? Przystojny jakiś? Mowny? Mówcie, dziadku!
Ponuractwo wiedźmina i wyniosłość metyski pozornie nie robiły na Helif wrażenia, lecz Epona jej świadkiem, że nie pogardziłaby kimś ciutkę przystępniejszym w obejściu. Być może ów tajemniczy podróżnik był brakującym elementem ich nietypowej kompanii, czynnikiem jednocześnie rozluźniającym i wiążącym. Jak krasnoludzka gorzałka.
— A to, jak pojmuję, miejsce zasadzki było? — zagaiła starego, kiedy Truposz i Faria zaczęli orbitować wokół nieszczęsnej lipki i rozkopanej darni. — To i nie dziwota, że ziemia zorana, skoro potworę dopadli. Mnie się też wydaje, że z onym Heńkiem pogwarzyć nie zawadzi — dodała, przyznając rację wiedźminowi, po czym uśmiechnęła się do Farii. — Konie mamy, nie powinno nam zejść długo.
— No! — zawołała jeszcze głośniej niż to miała w zwyczaju, jakby chciała rozrzedzić gęstniejącą atmosferę. — Wreszcie po ludzku gadacie, dziadku! — Zatarła dłonie. — Wasze zdrowie!
Helif pociągnęła potężnie z bukłaka, westchnęła, otarła brodę, po czym zajrzała do worka i potrząsnęła nim.
— Chybam wychlała do dna... — Stłumiła beknięcie, uderzając się w pierś.
Widząc, że nikt nie zwrócił na nią uwagi, rzuciła bukłak na kamienie i ruszyła za utworzonym chwilę wcześniej pochodem, prowadząc klacz za uzdę. Jeśli jadący za półelfką dzieciak spojrzał na nią, mrugnęła do niego przyjaźnie. Zastanawiało ją, dlaczego Faria ciągała młodego za sobą, ale jak dotąd nie było okazji, by zapytać.
— Podróżnika? — Zainteresowała się. — A któż to i czego tu szuka? Od dawna na garbie wam siedzi? Przystojny jakiś? Mowny? Mówcie, dziadku!
Ponuractwo wiedźmina i wyniosłość metyski pozornie nie robiły na Helif wrażenia, lecz Epona jej świadkiem, że nie pogardziłaby kimś ciutkę przystępniejszym w obejściu. Być może ów tajemniczy podróżnik był brakującym elementem ich nietypowej kompanii, czynnikiem jednocześnie rozluźniającym i wiążącym. Jak krasnoludzka gorzałka.
— A to, jak pojmuję, miejsce zasadzki było? — zagaiła starego, kiedy Truposz i Faria zaczęli orbitować wokół nieszczęsnej lipki i rozkopanej darni. — To i nie dziwota, że ziemia zorana, skoro potworę dopadli. Mnie się też wydaje, że z onym Heńkiem pogwarzyć nie zawadzi — dodała, przyznając rację wiedźminowi, po czym uśmiechnęła się do Farii. — Konie mamy, nie powinno nam zejść długo.
Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 352
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
– I za wosze zdrowie szczebiotko! – Niestety pastuch nie miał już czym popić, ale zupełnie się tym nie przejął. W chacie za pewne miał zapasu gorzałki, która dobrze paliła w gardło.
Czarnoskóry młodzieniec zerknął nie raz, ni dwa razy, to na piegowatą dziewczynę, to na łowcę potworów, a to na prowadzącego ich górala. Na przyjacielskie mrugnięcie tej pierwszej zareagował szczerym uśmiechem, ale prędko odkręcił głowę, jakby bał się skarcenia ze strony swojej patronki. Przy samotnym drzewie również zszedł z konia, ale nic nie powiedział, trzymając się blisko Farii.
— O w hajta kolybie, z jej ino dym się snuje.
Juchas wskazał badylem w stronę pozornie lichego szałasu, który znajdował się obok dwóch innych mu podobnych. Wszystkie były z dwuspadowym dachem, pokrytym nieheblowanymi dranicami. Północne części dachów załamywały się, sięgając deskami niemal do ziemi, tworząc rodzaj gospodarskich szop. Ściany zbudowane miały z nakładanych na siebie bali świerkowych, a między szpary płaz wepchnięte były skrątki z wełnianki drzewnej, prawdopodobnie wykorzystane ostrużyny przy struganiu i rżnięciu tarcicy.
– Wędrowiec, trubadur, szlachciura, obieżyświat. Przybył kiesiego odwiercyrza, przemykając górskimi szlakami. Piesnki śpiywo, natchnienia suka, zdrowego powietrza. Goda, że te w miastach morowe. Że przez gwar myśli nie zbierze. Że mleko kwaśne, siwucha nie smakuje i że dziewki nie tak samo śwarne. – Zaśmiał się krótko. – Odoryk się zowie, ale każe godać na siebie Drozd. Nie pierwi roz w nasa dómaś gości.
Wellen pierwszy raz słyszał o śpiewaku, nigdy nie było mu po drodze ze sztuką, a jeszcze mniej ze sztuką północy. Nigdy nie ułożono o nim ballady, ni fraszki czy anegdoty. Krążyły o nim jedynie mroczne plotki i nie zawsze prawdziwe opinie byłych klientów. Nie musiał się więc przejmować fircykowatymi pajacami, ani wątpliwymi dziełami sztuki – chyba że za ich odzyskanie płacono mu w złocie. Zaś półelfka kojarzyła owy przydomek z dramatu „Dalka na kapłankę”, który choć opisuje losy królewskiej córy, prawdziwie traktował o niezgodzie królestw północy. Ojciec często wymagał od niej znajomości różnorakich powieści, męczył atlasami i księgami rachunkowymi. Wierzył, że niegdyś przejmie ich biznes, a bez wiedzy o świecie ciężko będzie jej prowadzić interesy. Tylko Redanka poczuła szybsze bicie serca, jak robi się jej ciepło i rumieni twarz. Miała okazję zaraz poznać sławnego poetę i barda, a nawet podróżować w jego towarzystwie. Odoryk Gwidon von Noll był znany w całej Redani i poza jej granicami. Częsty bywalec dworu Vizimira II, niektórzy powiadają, że był jego wychowankiem; obywatel Wolnego Miasta Novigrad; autor takich dzieł jak „Idą barbarzyńcy”, „Wojna słońca nieskończona, póki duch niezwyciężony”, „Figlik Sprawiedliwy”, „Piękny i Baba Grochowa” czy jednej z najnowszych opowieści „O Sromocie”.
— Za dzioja te bestyjki nie polują, nie schodzą stokami na dłole. Najgorzej odwiecyrz i noće. – Stwierdził na wspomnienie o Heńku. – No coś długo niy wraca ten hultaj. A potok jeszcze hań za szlakiem. – Machnął ręką, chcąc wzmocnić swoje słowa, że strumyk jest jeszcze dalej, niż oni wędrowali, dalej niż linia drzew.
Wiedźmin węszył jak pies po okolicy, zataczając to coraz większe kręgi, ale niczego nie znalazł, niczego nie zobaczył, niczym ciekawym nie mógł się podzielić. Soczysta trawa, którą chętnie skubały owce, jedynie śmiało zieleniła się do niego. Kamienie większe i mniejsze, jedynie nastawały mu na drodze. W tym czasie panna di Marina miała czas przyjrzenia się dziurze, którą sensownie skwitowała jej kompanka. To i nie dziwota, że ziemia zorana, skoro potworę dopadli. Tylko półelfka bystrym okiem oceniła, że miejsce owej dziury musiało stanowić trzon pułapki, czegoś na rodzaj potrzasku, głęboko wkopanego w glebę, który uwięził jedną z bestii. Wyobraźnia podsunęła jej mglisty obraz bezkształtnej bestii, która szamotała się z kończyną uwięzioną w potężnych stalowych szponach, przymocowanych łańcuchem do pręta. Rozkopywała ziemię, wyrywała się, próbowała przegryź łańcuch, wyjąc przy tym przeraźliwie… Nad jej głową zaś znajdowała się potężna gałąź, która była lekko ułamana. Jakby powieszono na niej coś ciężkiego. Truchło baranka nafaszerowanego trucizną. Łowcy byli przygotowani na wszystko.
Czarnoskóry młodzieniec zerknął nie raz, ni dwa razy, to na piegowatą dziewczynę, to na łowcę potworów, a to na prowadzącego ich górala. Na przyjacielskie mrugnięcie tej pierwszej zareagował szczerym uśmiechem, ale prędko odkręcił głowę, jakby bał się skarcenia ze strony swojej patronki. Przy samotnym drzewie również zszedł z konia, ale nic nie powiedział, trzymając się blisko Farii.
— O w hajta kolybie, z jej ino dym się snuje.
Juchas wskazał badylem w stronę pozornie lichego szałasu, który znajdował się obok dwóch innych mu podobnych. Wszystkie były z dwuspadowym dachem, pokrytym nieheblowanymi dranicami. Północne części dachów załamywały się, sięgając deskami niemal do ziemi, tworząc rodzaj gospodarskich szop. Ściany zbudowane miały z nakładanych na siebie bali świerkowych, a między szpary płaz wepchnięte były skrątki z wełnianki drzewnej, prawdopodobnie wykorzystane ostrużyny przy struganiu i rżnięciu tarcicy.
– Wędrowiec, trubadur, szlachciura, obieżyświat. Przybył kiesiego odwiercyrza, przemykając górskimi szlakami. Piesnki śpiywo, natchnienia suka, zdrowego powietrza. Goda, że te w miastach morowe. Że przez gwar myśli nie zbierze. Że mleko kwaśne, siwucha nie smakuje i że dziewki nie tak samo śwarne. – Zaśmiał się krótko. – Odoryk się zowie, ale każe godać na siebie Drozd. Nie pierwi roz w nasa dómaś gości.
Wellen pierwszy raz słyszał o śpiewaku, nigdy nie było mu po drodze ze sztuką, a jeszcze mniej ze sztuką północy. Nigdy nie ułożono o nim ballady, ni fraszki czy anegdoty. Krążyły o nim jedynie mroczne plotki i nie zawsze prawdziwe opinie byłych klientów. Nie musiał się więc przejmować fircykowatymi pajacami, ani wątpliwymi dziełami sztuki – chyba że za ich odzyskanie płacono mu w złocie. Zaś półelfka kojarzyła owy przydomek z dramatu „Dalka na kapłankę”, który choć opisuje losy królewskiej córy, prawdziwie traktował o niezgodzie królestw północy. Ojciec często wymagał od niej znajomości różnorakich powieści, męczył atlasami i księgami rachunkowymi. Wierzył, że niegdyś przejmie ich biznes, a bez wiedzy o świecie ciężko będzie jej prowadzić interesy. Tylko Redanka poczuła szybsze bicie serca, jak robi się jej ciepło i rumieni twarz. Miała okazję zaraz poznać sławnego poetę i barda, a nawet podróżować w jego towarzystwie. Odoryk Gwidon von Noll był znany w całej Redani i poza jej granicami. Częsty bywalec dworu Vizimira II, niektórzy powiadają, że był jego wychowankiem; obywatel Wolnego Miasta Novigrad; autor takich dzieł jak „Idą barbarzyńcy”, „Wojna słońca nieskończona, póki duch niezwyciężony”, „Figlik Sprawiedliwy”, „Piękny i Baba Grochowa” czy jednej z najnowszych opowieści „O Sromocie”.
— Za dzioja te bestyjki nie polują, nie schodzą stokami na dłole. Najgorzej odwiecyrz i noće. – Stwierdził na wspomnienie o Heńku. – No coś długo niy wraca ten hultaj. A potok jeszcze hań za szlakiem. – Machnął ręką, chcąc wzmocnić swoje słowa, że strumyk jest jeszcze dalej, niż oni wędrowali, dalej niż linia drzew.
Wiedźmin węszył jak pies po okolicy, zataczając to coraz większe kręgi, ale niczego nie znalazł, niczego nie zobaczył, niczym ciekawym nie mógł się podzielić. Soczysta trawa, którą chętnie skubały owce, jedynie śmiało zieleniła się do niego. Kamienie większe i mniejsze, jedynie nastawały mu na drodze. W tym czasie panna di Marina miała czas przyjrzenia się dziurze, którą sensownie skwitowała jej kompanka. To i nie dziwota, że ziemia zorana, skoro potworę dopadli. Tylko półelfka bystrym okiem oceniła, że miejsce owej dziury musiało stanowić trzon pułapki, czegoś na rodzaj potrzasku, głęboko wkopanego w glebę, który uwięził jedną z bestii. Wyobraźnia podsunęła jej mglisty obraz bezkształtnej bestii, która szamotała się z kończyną uwięzioną w potężnych stalowych szponach, przymocowanych łańcuchem do pręta. Rozkopywała ziemię, wyrywała się, próbowała przegryź łańcuch, wyjąc przy tym przeraźliwie… Nad jej głową zaś znajdowała się potężna gałąź, która była lekko ułamana. Jakby powieszono na niej coś ciężkiego. Truchło baranka nafaszerowanego trucizną. Łowcy byli przygotowani na wszystko.
Ilość słów: 0
- Arbalest
- Posty: 373
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Jaskinia Króla Gór
Wymiany spojrzeń między weteranką a chłopcem Faria podziwiać nie miała jak, a to dlatego iż wszystko działo się za jej plecami — w znaczeniu całkiem dosłownym. Musiała być zbyć zajęta patrzeniem przed siebie — i podziwianiem czubka własnego nosa — by przykuwać uwagę do tak niewiele znaczących detali.
— Przystojny... — jawnie parsknęła za to, nie kryjąc lekkiej kpiny. — Pewnie nawet się nie goli, a myje raz na kwartał — powtórzyła z rechotem powszechnie znaną na Południu anegdotę, która jednak częściej imała się kobiet z Północy, aniżeli mężczyzn. Zreflektowała się jednak szybko, bo zaraz po tym jak padło miano słynnego trubadura.
— Zaraz, zaraz... Drozd? A rzeczywiście, psia jego mać, był taki! — zaświtało jej nagle. — Coś tam napisał nawet, pamiętam... „Figlik z Dalką”? Czy to była ta ballada o Vandzie, co utopiła się w rzece Duppie? — błądziła dalej koło tematu, jako że jej wiedza zdążyła już przyrdzewieć przez lata. Corrado, jej młodszy brat, by znał te utwory dokładniej. Ale Corrada tu nie było i nie mógł wspomóc jej w tych dywagacjach. — Więc siedzi teraz u was? Zresztą... grać to może oni wszyscy umieją, ale lać miód w uszy nie mniej. Możemy go zabrać, ale pożytku to mu nie wróżę.
Zawsze to jeden więcej wór mięsa, coby własną pierś zasłonić. A jak ma poczucie bohaterstwa, to nawet lepiej — sam się rzuci zasłaniać.
— Żebyś się nie zdziwił — odpyskowała odruchowo wiedźminowi, w znanym chwilowo tylko ich dwójce narzeczu. Na jego obronę — istotnie Truposz miał w tym wypadku sporo racji. Nie znalazła nic, poza zaobserwowaniem czegoś co już właściwie i tak wiedzieli.
— Mhm... Tu była pułapka. Zwabili stwora truchłem na drzewie, ten wlazł w sidła. Proste. I chyba podziałało. Może warto wykosztować się na taką zabawkę, jak będzie okazja.
Przyznając, że więcej się tu i tak nie dowiedzą, Faria pokręciła nosem, ostatecznie zgadzając się jednak z towarzyszami.
— Jak tam sobie chcecie. Możemy jechać po tego całego Heńka. Ale najpierw możemy zgarnąć śpiewaka, jak tylko będzie chciał poleźć z nami. Skoro taki z niego przewodnik, to niech przewodzi. A jak będzie do rzyci, to chociaż się pośmiejemy. — podsumowała złowrogo, wracając z powrotem na wierzch, jakkolwiek blisko mógł być wspomniany szałas. Wszak stare wojskowe porzekadło mówiło: „Nie stój kiedy możesz usiąść; nie siedź kiedy możesz leżeć; nie czuwaj kiedy możesz spać”. Faria dopisała sobie do tej listy jeszcze jeden punkt: „Nie leź piechotą tam, gdzie dojedziesz konno”.
— Przystojny... — jawnie parsknęła za to, nie kryjąc lekkiej kpiny. — Pewnie nawet się nie goli, a myje raz na kwartał — powtórzyła z rechotem powszechnie znaną na Południu anegdotę, która jednak częściej imała się kobiet z Północy, aniżeli mężczyzn. Zreflektowała się jednak szybko, bo zaraz po tym jak padło miano słynnego trubadura.
— Zaraz, zaraz... Drozd? A rzeczywiście, psia jego mać, był taki! — zaświtało jej nagle. — Coś tam napisał nawet, pamiętam... „Figlik z Dalką”? Czy to była ta ballada o Vandzie, co utopiła się w rzece Duppie? — błądziła dalej koło tematu, jako że jej wiedza zdążyła już przyrdzewieć przez lata. Corrado, jej młodszy brat, by znał te utwory dokładniej. Ale Corrada tu nie było i nie mógł wspomóc jej w tych dywagacjach. — Więc siedzi teraz u was? Zresztą... grać to może oni wszyscy umieją, ale lać miód w uszy nie mniej. Możemy go zabrać, ale pożytku to mu nie wróżę.
Zawsze to jeden więcej wór mięsa, coby własną pierś zasłonić. A jak ma poczucie bohaterstwa, to nawet lepiej — sam się rzuci zasłaniać.
— Żebyś się nie zdziwił — odpyskowała odruchowo wiedźminowi, w znanym chwilowo tylko ich dwójce narzeczu. Na jego obronę — istotnie Truposz miał w tym wypadku sporo racji. Nie znalazła nic, poza zaobserwowaniem czegoś co już właściwie i tak wiedzieli.
— Mhm... Tu była pułapka. Zwabili stwora truchłem na drzewie, ten wlazł w sidła. Proste. I chyba podziałało. Może warto wykosztować się na taką zabawkę, jak będzie okazja.
Przyznając, że więcej się tu i tak nie dowiedzą, Faria pokręciła nosem, ostatecznie zgadzając się jednak z towarzyszami.
— Jak tam sobie chcecie. Możemy jechać po tego całego Heńka. Ale najpierw możemy zgarnąć śpiewaka, jak tylko będzie chciał poleźć z nami. Skoro taki z niego przewodnik, to niech przewodzi. A jak będzie do rzyci, to chociaż się pośmiejemy. — podsumowała złowrogo, wracając z powrotem na wierzch, jakkolwiek blisko mógł być wspomniany szałas. Wszak stare wojskowe porzekadło mówiło: „Nie stój kiedy możesz usiąść; nie siedź kiedy możesz leżeć; nie czuwaj kiedy możesz spać”. Faria dopisała sobie do tej listy jeszcze jeden punkt: „Nie leź piechotą tam, gdzie dojedziesz konno”.
Ilość słów: 0
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław