Rynart nie kłamał, przebieżka od
miejsca, w którym znaleźli rozkraczoną furmanę w stronę wyręby okazała się względnie krótka, może nawet krótsza, niż gdyby Corryn miał użerać się co chwila z zaprzyjaźnionym, upartym bułankiem z tartaku. Gdy skręcał w zawijającą w prawo szeroką ścieżkę, dostrzegając już zbliżające się przerzedzenie między drzewami, lza mu było z ukontentowaniem zauważyć, że nie zdążył się nawet porządnie spocić ani zdyszeć. Bądź co bądź, praca w tartaku sprzyjała fizycznej tężyźnie. A on, nie wiedział sam, czemu, wyczuwał instynktownie, jak używać mięśni i oszczędzać oddech podczas wysiłku.
Szczęśliwie, nie napotkał również na drodze niczego, co wydałoby mu się szczególnie podejrzane. Ptaki nadal trelowały w mateczniku. Drzewa szeleściły zieloną przyodziewą liści. Wiatr poruszał gałęziami. Słońce grzało z góry.
Na ścieżce leżało ciało.
Mężczyzna. Leżał na brzuchu, na środku drogi, z ramionami wyciągniętymi, z palcami wciąż ucapionymi ziemi, jakby próbował się po niej przeczołgać. Włosy miał sklejone krwią tak gęstą, że trudno było odgadnąć ich barwę, a spomiędzy łopatek sterczał mu trzonek zatopionej głęboko w plecach siekiery. Niewiele różniącej się od tej, którą półelf teraz odruchowo ścisnął mocniej, zdając sobie sprawę z jednej, jedynej rzeczy, której nie usłyszał ani razu, zbliżając się do leśnej polany. Dźwięków pracy na porębie.