Alsvid jeszcze długo miała nie zobaczyć niczego poza kalejdoskopem mieniącym się po drugiej stronie mętnej tafli. Rozmyte smugi, akcentowane wyłącznie rozbłyskami oślepiającego światła migały jej przed oczami w zalewającym zmysły gorącu i jednostajnym pisku wzrastającym w uszach wespół z dźwiękami otoczenia — karykaturalnie zniekształconymi do dudniących, niewyraźnych basów.
Próba uniesienia ciążącej głowy i podparcia się zwieńczyło fiasko odbierające władność członków, a obdzielające w zamian bólem i zawrotami, w których pogubiła resztki orientacji. W całym tym wirze, malstormie otaczających ją wrażeń — dźwięków, błysków, kolorów i żaru, jedyną stałością była rękojeść dobytego puginału dzierżona w jej zamykającej się z trudem dłoni.
Coś trzasnęło, tym razem całkiem blisko. Gorąc wokół zdawał się cofnąć o krok. Okrzyk zaskoczenia wzniósł się nad dzwonienie w uszach, na krótko, zanim utonął w eksplozji przysłaniającej jej cały rejestrowany obecnie świat.
Ponownie wypełzła z ciemności, tym razem nie zimnej ani gorącej. Zorientowała się, że to, co pali, to wyłącznie jej własna skóra, wspomnieniem ognia wyniesionym jeszcze z kopalni. Że drażniące nozdrza i gardło kłęby dymu rozwiewają się z wolna wespół z mgłą zasnuwającą jej oczy. Na tyle, by dało rozróżniać się kształty, choć te konsekwentnie krągliły się i rozlewały w ograniczonym ruchomymi cieniami polu widzenia.
Gęba Sherida okazywała się paskudną nawet w zniekształceniu. Oddychał ciężko, łapczywie, zupełnie inaczej niż pamiętała to u ich rodzaju. Ale najwyraźniej żył i poruszał się o własnych siłach. To samo, choć tylko w połowie, można było powiedzieć o niej samej.
—
Wziąłem. Moc. Niewiele. Czasu. Ślad. Będzie. — Średnio co drugie słowo docierało do niej, w trakcie gdy wiedźmin pomagał podźwignąć się jej z ziemi, de facto, zarzucając ją sobie na ramię, w oczekiwaniu aż jej stopy znajdą czucie i podporę w deskach kantorka. Finalnie znalazł się na nich tylko jej sztylet, uderzając o nie ze stukiem, kiedy wypadł jej z mdlejącej dłoni.
Po raz pierwszy obudziła się w taczce. Jednej z wielu przezornie przytaszczonych wcześniej przez gwarków. Wehikuł podskakiwał na wyboistej ścieżce, skrzypiał żwirem pod kołami, mieszał z odległymi okrzykami. Głowa podskakiwała razem z nim, a żołądek do samego gardła.
Kolejne szarpnięcie, dużo mocniejsze wyrwało ją z omdlenia. Potem kolejne, cała następująca po sobie seria. Już nie taczka, ale koński grzbiet. Nie wyboje, lecz galop. Poznała nawet na granicy utraty przytomności. Ta ponownie nie kazała na siebie długo czekać.
—
Goric... Żadnym pozorem… nie Croizeit. — Para kocich… Nie, żmijowych oczu. Nachyla się nad nią, wciskając jej coś w dłoń. Niewielkiego, z grubsza obłego. Sherid przemawia do niej. Bardziej z groźbą niż obietnicą. —
Wrócę.
Była to ostatnia rzecz, którą udało jej się zapamiętać.