Post
autor: Dziki Gon » 16 sty 2020, 23:34
Wiedźmin przyjął brzeszczot, bez słowa i nie patrząc nań, bo wciąż zajęty spoglądaniem w zawartą otchłań kopalni. Hulający na wyższych chodnikach przeciąg wołał ku nim, trzeszcząc skleconymi naprędce wrotami z desek, dzwoniły na wietrze ogniwa oplatających je łańcuchów.
— Może dowiemy — powtórzył jak echo, które niosło dźwięki po dnie kotła. Gdy zdradziła mu swoje przeczucia i upodobania, łypnął na nią przelotnie, kątem oka. — Żadnych charakterystycznych śladów — poprawił jej przypuszczenie, zamyśliwszy się. — Żadnego z jakim miałem do czynienia. Mało wiemy.
Człowiek w obsypanym wiórami fartuchu z pobliskiego warsztatu przeciągnął się, pokręcił po placu i wrócił skąd przyszedł. Pomylony Filio, wnioskując z martwiejącej ciszy, która nastała od strony toru dla wózków, skończył właśnie swoją szychtę.
— Kusząca propozycja — mruknął wiedźmin, tonem jak gdyby rozważał ją na poważnie. — Ale jeżeli koniecznie chcesz być przynętą, zejdź pierwsza. Znajdę cię po krzykach.
Drzwi za nimi rozwarły ze skrzypieniem, uderzając o pobliską beczkę, na której z brzękiem przewróciła się latarnia. Klnąc mrukliwie, wychodzący z budynku Goric, poprawił ją, stawiając do pionu.
— Adolf — oznajmił im, przytrzymując drzwi i skinieniem zapraszając ich do środka, by ruszyli za nim — U siebie. Pozwólcie.
Parter zarządu, jak i całe wnętrze budynku urządzone było w stylu krasnoludzkim — małe, kute w ścianie budynku foremnie kwadratowe okienka wpuszczały do środka światło — nie więcej niż było potrzeba do tego, by za dnia móc czytać bez kaganków i nie obijać sobie piszczeli o meble. Same meble i pozostałe sprzęty występowały sporadycznie, w pękatych, solidnych, rzadziej rzeźbionych formach, w większości o nisko osadzonych siedziskach i krótkich oparciach. Niedobory umeblowania nadrabiano półmrokiem i grubymi, haftowanymi w proste, geometryczne wzory tkaninami wyściełającymi ściany i gdzieniegdzie zwalczającymi chłód kamiennych podłóg.
Większą część skrzydła przemierzanego przez nich parteru stanowiła sala obrad z okrągłym, wyciosanym z jednej bryły kamienia potężnym blatem stołu narad. Opodal ustawiony był murowany kominek, ściany w jego pobliżu wyścielały zwierzęce futra, ozdobne toporzyska i bardy wiszące na uchwytach, w końcu kilka raczej nieudolnie namalowanych konterfektów patrzących ze ścian, w większości krasnoludzkich portretów.
Przechodząc bez zatrzymywania przez otwarte drzwi do mniejszego skrzydła na lewo, znaleźli się w gęściej umeblowanym, głównie regałami pomieszczenia biurowego. Zbite z desek półki na dokumenta, wiodły szpalerem do końca pomieszczenia o lekko prostokątnym planie, gdzie pod małym okienkiem, za biurkiem i dostawionym przy nim żelaznym kotłem z tlącymi się węglami siedział człowiek.
Człowiek był chłopiskiem chudym, a przy tym wysokim jak stempel w kopalni, a ubranym w ciemną jopulę i szłyk, który życzył sobie nosić nawet pod dachem. Kępki wystających spod niej szpakowatych włosów zdradzały wiek, którego nie chciała na pierwszy rzut oka długonosa i pozbawiona zarostu twarz.
Na odgłos trzech par butów zmierzających w jego stronę, oderwał się od tasowanego właśnie zbioru sztywnych arkuszy, prostując długą, chudą szyję, dźwigającą głowę ze szłykiem, wystając zza biurka jak karykaturalnie wielki kutas.
— Jak mówiłem, panie Adolu. — Goric zagaił do figurki już w połowie drogi przez kanciapę. — To są państwo, co w sprawie ogłoszenia.
Nazwany Adolem Adolf, zmrużył krótkowzrocznie parę ciemnych, małych jak u kreta oczu, które były chyba jedyną jego dystynkcją, która przydawała mu skojarzeń z czymkolwiek związanym przynajmniej pobieżnie z górnictwem. Kiwając się lekko i nieświadomie w zamyśleniu, poświęcił zaprezentowanej mu dwójce chwilę uwagi — podobnie jak poprzedzający go na szczycie Goric — dłuższą rezerwując dla Alsvid. Odsuwając papiery na bok, docisnął je do blatu bibelotem — marmurową kulką, z wyrytą na niej inskrypcją „W hołdzie hołdzie”.
— Państwo? — zapytał, głosem zaskakująco mocnym i niskim jak na swoją szczupłą aparycję, ostrożnie odchylając na oparciu, które sięgało mu nieco wyżej krzyży. Ponownie spojrzał na Sherida — Wiedźmin, tak? Dobrze. Znak cechowy posiadasz?
— Posiadam.
— Bądź łaskaw objawić.
Tym razem na wiedźmina przyszła kolej dłużej przyglądać się swemu rozmówcy. Tym bardziej przyszło Alsvid zdziwić się temu, co zrobił po chwili milczenia. Podchodząc krok do biurka, pochylił się nad nim i spełnił prośbę podżupnika, wyciągając medalion zza sztywnego kołnierza pancerza. Urzędnik przyglądał mu się dłuższą chwilę, samemu milcząc.
— Osobliwy — orzekł w końcu. — Ale zdaje się, że autentyczny. No dobrze, a ta młoda dama? — Opierając łokcie na blacie i splatając przed sobą dłonie, ruchem głowy wskazał Alsvid.
Ilość słów: 0