Bagna
Bagna
Połatana skrawkami mokrej ziemi połać rozlewiska zdaje się nie mieć końca. Nie widać ani ścieżek, ani żywej duszy, która mogłaby je wydeptać codziennym marszem. Już na kilka stajań za plecami naiwnych wędrowców, plączących się gdzieś niedaleko umownej granicy między rozsądkiem a głupotą, nie znać żadnej ludzkiej zabudowy. Znikają z oczu odległe zarysy wiejskich strzech i chat drwali, rzednąc z każdym przebytym metrem. Ostają jeno badylowate gąszcze chaszczy, czarcie torfowiska i podstępne wyrwy, zalewane co rusz deszczową breją. A dalej? Dalej mało kto się zapuszcza. Mało kto zbacza na tereny głębokich bagien. Ludzie powiadają, że jeśli Blathe mija w gorącu, a promienie słońca osuszą dostatecznie ziemską skorupę, odparowując zeń wilgoć i wodę, tak z nastaniem Midaëte wychylają ponad tafle uniesione w ostatnim geście ratunku, sztywne lasy rąk potopionych straceńców. I zdaje się, że ktoś chodzi między nimi — jakaś zjawa, kopidół bez życia — ucinając uschłe członki na wysokość mlecznobiałej zawiesiny. Wielu wędrowców nocujących przy Spalonym Drzewie przekazywało po karczmach tę samą opowieść: wspomnienia o niespokojnym ujadaniu psów i odgłosach dalekich plusków.
Ilość słów: 0
Re: Bagna
Otwarte połacie trzęsawisk przywitały ją rzadką poranną mgiełką snującą się ponad powierzchnią wody, do spółki z rojącymi się zewsząd komarami, aktywnymi w okolicy przez całą dobę. Odkąd opuściła chatkę guślarki, odprowadzona za płot dobrym słowem, a dalej spojrzeniem zza płota, pogoda uległa znacznej zmianie, jak gdyby jakaś tajemna siła poczuła jej niewypowiedzianą na odjezdnym tęsknotę. Po opuszczeniu wioski i dotarciu na okoliczne rozlewiska, słońce na dobre zniknęło z coraz szybciej ciemniejącego nieboskłonu. Zrobiło się chłodno, wiatr przybrał na sile, niosąc ku niej zapach bagna — torfu, wilgoci i nikłej nuty przykro kojarzącej się ze zgniłym jajem.
Przemierzany teren zdawał się jej wielką podmokłą łąką, z tą różnicą, że miasto traw i wrzosów szumiały wkoło niej zwieńczone pałkami tataraki, przepełnione kumkaniem żab szuwary, a w zastępstwie koniczyny zieleniła się trójlistna rzęsa. Użyczony jej per procura bułanek, niechętny podmokłemu terenowi, boczył się i opierał. Prawie niepomny kuksańców omijał nawet płytkie kałuże lub przechodził przez nie wysoko, podnosząc pęciny. A przed chwilą omal nie zrzucił jej z grzbietu, wystraszywszy się ciemnego żółwia, który spłoszony pojawieniem się wierzchowca i amazonki, rozchlapując wodę jak ciśnięty w wodę kamień, dał susa w płyciznę tuż przed jego pyskiem.
Nim zdążyła zakląć na narowy użyczonego wierzchowca, ktoś zrobił to za nią. Niesione bagnem echo przyniosło do niej kilka zniekształconych odległością słów, lecz na tyle rozpoznawalnych, by nie mieć wątpliwości, że zostały wypowiedziane przez męski głos oraz tonem zarezerwowanym dla szybko topniejących pokładów cierpliwości. Dźwięk dolatywał od jej prawej, spomiędzy szpaleru spowitych mgłą wierzb nachylonych nad przekraczającym młakę kawałkiem błotnistej drogi.
Przemierzany teren zdawał się jej wielką podmokłą łąką, z tą różnicą, że miasto traw i wrzosów szumiały wkoło niej zwieńczone pałkami tataraki, przepełnione kumkaniem żab szuwary, a w zastępstwie koniczyny zieleniła się trójlistna rzęsa. Użyczony jej per procura bułanek, niechętny podmokłemu terenowi, boczył się i opierał. Prawie niepomny kuksańców omijał nawet płytkie kałuże lub przechodził przez nie wysoko, podnosząc pęciny. A przed chwilą omal nie zrzucił jej z grzbietu, wystraszywszy się ciemnego żółwia, który spłoszony pojawieniem się wierzchowca i amazonki, rozchlapując wodę jak ciśnięty w wodę kamień, dał susa w płyciznę tuż przed jego pyskiem.
Nim zdążyła zakląć na narowy użyczonego wierzchowca, ktoś zrobił to za nią. Niesione bagnem echo przyniosło do niej kilka zniekształconych odległością słów, lecz na tyle rozpoznawalnych, by nie mieć wątpliwości, że zostały wypowiedziane przez męski głos oraz tonem zarezerwowanym dla szybko topniejących pokładów cierpliwości. Dźwięk dolatywał od jej prawej, spomiędzy szpaleru spowitych mgłą wierzb nachylonych nad przekraczającym młakę kawałkiem błotnistej drogi.
Ilość słów: 0
- Catriona
- Posty: 388
- Rejestracja: 16 mar 2018, 15:39
- Miano: Alsvid
- Zdrowie: wylizuje się
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Bagna
Alsvid zmięła w ustach, co chciała głośno i dosadnie powiedzieć baletującemu rumakowi, zaiste bowiem, ktoś ją ubiegł. Ściągnęła w wodze, upewniwszy się, skąd dochodził głos i że nie był wcale wytworem zdradzieckiej młaki, ostrogą zmusiła płochliwego wierzchowca do ruszenia po błotnistej drodze tanecznym, caplującym krokiem, w kierunku zasnutych chłodnymi oparami mgły sylwetek wierzb. Nadal nasłuchiwała głosu, lecz tym razem słyszała tylko nerwowe chrapanie bułanka, dalekie, dźwięczne „kwit-kwit!” czajki i okazjonalnie gwizdnięcie złowrogiego błotnego żółwia w podmokłym olesie.
Nie szkodziło nic upewnić się, a ścieżką i tak było jej po drodze. Przy odrobinie szczęścia nieznajomy głos należał do nikogo innego, jak znajomego smolarza Riny, być może brodzącego właśnie po mokradle w poszukiwaniu jakiś mułożerczych ryb… albo żółwi… Cokolwiek poławiało się na bagnach.
Czujna na dyrdymały swego dzielnego destriera, uważnie lustrowała najbliższą okolicę, pamiętając przestrogi guślarki. Otaczające ich ze wszystkich stron identyczne karłowate krzewy, przygarbione drzewa i kępy zarośli spowite mgłą oraz szarugą poranka stwarzały doskonałe wręcz środowisko do zgubienia się na wiele godzin. Nigdy, może poza nie tak dawną wizytą w kamieniołomie, tak szybko nie chciała opuścić miejsca, w którym dopiero co się znalazła. Upewniało ją w tym każde ukąszenie moskita.
Nie szkodziło nic upewnić się, a ścieżką i tak było jej po drodze. Przy odrobinie szczęścia nieznajomy głos należał do nikogo innego, jak znajomego smolarza Riny, być może brodzącego właśnie po mokradle w poszukiwaniu jakiś mułożerczych ryb… albo żółwi… Cokolwiek poławiało się na bagnach.
Czujna na dyrdymały swego dzielnego destriera, uważnie lustrowała najbliższą okolicę, pamiętając przestrogi guślarki. Otaczające ich ze wszystkich stron identyczne karłowate krzewy, przygarbione drzewa i kępy zarośli spowite mgłą oraz szarugą poranka stwarzały doskonałe wręcz środowisko do zgubienia się na wiele godzin. Nigdy, może poza nie tak dawną wizytą w kamieniołomie, tak szybko nie chciała opuścić miejsca, w którym dopiero co się znalazła. Upewniało ją w tym każde ukąszenie moskita.
Ilość słów: 0
Re: Bagna
— ...czułem, mać wasza, że daleko… Teraz mam… Albercik, podważaj! Hoo!… drgnie, gamratka!
Wjechawszy na ścieżkę, nie musiała długo nasłuchiwać. Głos przybrał na sile i wyrazistości. Rozstępująca się przed łbem jej wierzchowca mgła rozrzedziła się nieco, ujawniając dwie pary sylwetek — po jednej ludzkiej i końskiej oraz rozładowany z dobra wóz, zagrzęźnięty niemal po samą piastę w zrytą koleinami, rozmokłą bagienną glebę. Całości, oprócz niej, przyglądała się wierzba, niby pochylona nad ludzką niedolą.
Wędrowcy na odludziu w potrzebie. Banał z rodzaju tych, które zaczynały klechdę lub wyświechtaną gawędę snutą do dogasającego ognia. Wędrowcy, zajęci próbami naprowadzenia wehikułu na właściwy tor i rozbujania go, nie dostrzegli samotnej konnej podróżnej, jednak podniesiony kark jednego z nich, a wraz podniesiony głos drugiego, zdradzały, że udało im się coś usłyszeć.
— Panie… tamój ktoś…
— Może nasi… szybko?
Przytrzymując się burty wozu i prostując, jedna z sylwetek poruszyła się i rozejrzała wokół, wołając ku bagnu.
— Hej! Jestże tam kto? Niech no się pokaże!
Druga bez słowa, wycofała się między rozłożone nieopodal skrzynie i pakunki.
Wjechawszy na ścieżkę, nie musiała długo nasłuchiwać. Głos przybrał na sile i wyrazistości. Rozstępująca się przed łbem jej wierzchowca mgła rozrzedziła się nieco, ujawniając dwie pary sylwetek — po jednej ludzkiej i końskiej oraz rozładowany z dobra wóz, zagrzęźnięty niemal po samą piastę w zrytą koleinami, rozmokłą bagienną glebę. Całości, oprócz niej, przyglądała się wierzba, niby pochylona nad ludzką niedolą.
Wędrowcy na odludziu w potrzebie. Banał z rodzaju tych, które zaczynały klechdę lub wyświechtaną gawędę snutą do dogasającego ognia. Wędrowcy, zajęci próbami naprowadzenia wehikułu na właściwy tor i rozbujania go, nie dostrzegli samotnej konnej podróżnej, jednak podniesiony kark jednego z nich, a wraz podniesiony głos drugiego, zdradzały, że udało im się coś usłyszeć.
— Panie… tamój ktoś…
— Może nasi… szybko?
Przytrzymując się burty wozu i prostując, jedna z sylwetek poruszyła się i rozejrzała wokół, wołając ku bagnu.
— Hej! Jestże tam kto? Niech no się pokaże!
Druga bez słowa, wycofała się między rozłożone nieopodal skrzynie i pakunki.
Ilość słów: 0
- Catriona
- Posty: 388
- Rejestracja: 16 mar 2018, 15:39
- Miano: Alsvid
- Zdrowie: wylizuje się
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Bagna
Odczekała chwilę, by zobaczyć, czy wycofana między skrzynie i pakunki sylwetka nie wróci z załadowaną kuszą. A potem, dziabnąwszy bułanka ostrogą, pokazała się. Jedną ręką trzymała ściągnięte wodze, druga spoczywała na udzie, blisko rękojeści miecza.
— Nikt, kogo byście znali — odparła sucho i zachowawczo. Otaksowała wzrokiem pierwszego człowieka przy wozie i pakuły zasłaniające drugiego, zatopione w mule koła oraz spienioną pod szorami szkapę. Pech.
Zatrzymała wierzchowca pod wierzbą, kołyszącą smętnie zwieszonymi gałęziami jak kurtyną, i obrzuciła nieboraków spojrzeniem stosownym do stanowczego tonu jej pytania. — Chata. Stoi gdzieś tutaj, należy do smolarza, więc nieopodal pewnie są dymarki. Widzieliście taką?
— Nikt, kogo byście znali — odparła sucho i zachowawczo. Otaksowała wzrokiem pierwszego człowieka przy wozie i pakuły zasłaniające drugiego, zatopione w mule koła oraz spienioną pod szorami szkapę. Pech.
Zatrzymała wierzchowca pod wierzbą, kołyszącą smętnie zwieszonymi gałęziami jak kurtyną, i obrzuciła nieboraków spojrzeniem stosownym do stanowczego tonu jej pytania. — Chata. Stoi gdzieś tutaj, należy do smolarza, więc nieopodal pewnie są dymarki. Widzieliście taką?
Ilość słów: 0
Re: Bagna
Wycofana między skrzynie i pakunki sylwetka pachołka, zgodnie z przypuszczeniami, powróciła z samostrzałem. Dobytym, lecz nienarychtowanym, co sugerowało raczej ostrożność niż faktycznie wrogie zamiary.
Pierwszy człowiek był mężczyzną w średnim wieku, ciemnowłosym i szpakowatym z wąsem, ubranym w wytarty zielony kubrak i bryczesy. Drugi, ten dzierżący kuszę, był podgolonym młodzikiem o pucołowatej, lekko dziecięcej twarzy, lecz całkiem przytomnym wejrzeniu. Ubranym w krótką wełnianą tunikę i narzucony na nią ząbkowany, żółty kaptur. Obydwaj mieli jednakowo zaskoczone miny, adekwatne do sytuacji, w której osobliwe niewiasty wyłaniały się z mgieł pośrodku niczego, rozpytując o samotne chaty na bagnach. Pachołek z kuszą dyskretnie popluł na ziemię, wolną ręką schowaną za plecami z pewnością kreśląc gest od złego uroku.
— Nie widzieliśmy. — Mężczyzna w kubraku przełknął ślinę i odpowiedział, nabrawszy śmiałości zaraz po tym, gdy otrząsnął się zdziwienia spowodowanego tym, że przybyszka nie jest omamem na jawie, a co więcej, całkiem dobrze włada ich mową. — Własny tyłek, z przeproszeniem szanownej pani, ledwie jestem w stanie wypatrzeć w tym mleku!
— Panie Vendlu… — wtrącił się pacholik z kuszą, postępując krok do przodu i nie spuszczając z oczu białowłosej.
— No?
— Może tamci dwaj, co ich mijaliśmy… Może oni umieliby pokierować…
— Roztropnyś, Albercik, może faktycznie umieliby... Pani! — pochwaliwszy podopiecznego, starszy mężczyzna odkrzyknął do Alsvid, wskazując na bagno za jej plecami. — Jedźcie tamój, skąd przyjechaliśmy. Tylko objedźcie bardziej łukiem, coby nie dać szkapie ugrzęznąć. Patrzcie na prawo, u ujścia strumyka, między zaroślami, wyglądajcie sideł albo inszych konstrukcyj. Spróbujcie wywołać, może zastaniecie akurat traperów, cośmy ich minęli. Kto będzie znał te, z przeproszeniem, zafajdane bagna, jak nie oni?
Trudno było zarzucić cokolwiek podobnej logice, zwłaszcza z braku lepszej alternatywy niż samotne przeczesywanie zamglonych mokradeł. Zaś twarze udzielających wskazówek wydawały się dosyć przyzwoite jak na okoliczności, by móc rozważyć ryzyko skorzystania z ich porady.
— Nim pojedziecie — zaczął szybko ten w kubraku, nim cudzoziemka zdążyła obrócić konia i odjechać we wskazanym jej kierunku. — Dozwolicie, że również o coś spytam? I poproszę?
Mężczyzna odchrząknął i przedstawił swą prośbę, i tym razem nie czekając, aż dziewczyna rozmyśli się lub odjedzie.
— Dwóch moich, znaczy się pomocników, Kosmyk i Juka, posłałem już grubsza w tamtym kierunku. Gdybyście przypadkiem ich spotkali po drodze, wyrzeknijcie, coby nie szukali dalej i co rychlej zawracali.
Pierwszy człowiek był mężczyzną w średnim wieku, ciemnowłosym i szpakowatym z wąsem, ubranym w wytarty zielony kubrak i bryczesy. Drugi, ten dzierżący kuszę, był podgolonym młodzikiem o pucołowatej, lekko dziecięcej twarzy, lecz całkiem przytomnym wejrzeniu. Ubranym w krótką wełnianą tunikę i narzucony na nią ząbkowany, żółty kaptur. Obydwaj mieli jednakowo zaskoczone miny, adekwatne do sytuacji, w której osobliwe niewiasty wyłaniały się z mgieł pośrodku niczego, rozpytując o samotne chaty na bagnach. Pachołek z kuszą dyskretnie popluł na ziemię, wolną ręką schowaną za plecami z pewnością kreśląc gest od złego uroku.
— Nie widzieliśmy. — Mężczyzna w kubraku przełknął ślinę i odpowiedział, nabrawszy śmiałości zaraz po tym, gdy otrząsnął się zdziwienia spowodowanego tym, że przybyszka nie jest omamem na jawie, a co więcej, całkiem dobrze włada ich mową. — Własny tyłek, z przeproszeniem szanownej pani, ledwie jestem w stanie wypatrzeć w tym mleku!
— Panie Vendlu… — wtrącił się pacholik z kuszą, postępując krok do przodu i nie spuszczając z oczu białowłosej.
— No?
— Może tamci dwaj, co ich mijaliśmy… Może oni umieliby pokierować…
— Roztropnyś, Albercik, może faktycznie umieliby... Pani! — pochwaliwszy podopiecznego, starszy mężczyzna odkrzyknął do Alsvid, wskazując na bagno za jej plecami. — Jedźcie tamój, skąd przyjechaliśmy. Tylko objedźcie bardziej łukiem, coby nie dać szkapie ugrzęznąć. Patrzcie na prawo, u ujścia strumyka, między zaroślami, wyglądajcie sideł albo inszych konstrukcyj. Spróbujcie wywołać, może zastaniecie akurat traperów, cośmy ich minęli. Kto będzie znał te, z przeproszeniem, zafajdane bagna, jak nie oni?
Trudno było zarzucić cokolwiek podobnej logice, zwłaszcza z braku lepszej alternatywy niż samotne przeczesywanie zamglonych mokradeł. Zaś twarze udzielających wskazówek wydawały się dosyć przyzwoite jak na okoliczności, by móc rozważyć ryzyko skorzystania z ich porady.
— Nim pojedziecie — zaczął szybko ten w kubraku, nim cudzoziemka zdążyła obrócić konia i odjechać we wskazanym jej kierunku. — Dozwolicie, że również o coś spytam? I poproszę?
Mężczyzna odchrząknął i przedstawił swą prośbę, i tym razem nie czekając, aż dziewczyna rozmyśli się lub odjedzie.
— Dwóch moich, znaczy się pomocników, Kosmyk i Juka, posłałem już grubsza w tamtym kierunku. Gdybyście przypadkiem ich spotkali po drodze, wyrzeknijcie, coby nie szukali dalej i co rychlej zawracali.
Ilość słów: 0
- Catriona
- Posty: 388
- Rejestracja: 16 mar 2018, 15:39
- Miano: Alsvid
- Zdrowie: wylizuje się
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Bagna
Alsvid popatrzyła w kierunku wskazanym przez woźnicę i ściągnęła wodze. Miał rację, lepsza droga wskazana niż wybłądzona, nawet jeśli oznaczało to zadanie się z tubylcami, coś, czego tak skutecznie unikała przez ostatni tydzień.
— Może spotkam, może wyrzeknę — odparła. — Ruszaj się, tłuściochu. — Żgnęła bułanka ostrogą.
Jechała ostrożnie, nie szybciej niż lekkim kłusem, szerokim łukiem omijając torfowiska i podejrzane kępy zwilgłych zarośli, w których wezbrana woda jedynie pozornie wydawała się płytka. Była pomna nie tylko przestrogi, ale też nadal żywych wspomnień z Sodden, po tym, jak przemaszerowały przez nie wojska. Gdy przedziarała się ku Zarzeczu, widziała, jaki los czekał lekkomyślnych wędrowców i uchodźców na grzęzawiskach: wozy zatopione tak głęboko, że nieraz widać było zaledwie kozę albo truchła koni, które zmagały się topieliskiem, dopóki nie opadły z sił. Czasem ludzi. Czasem dzieciaków.
Dotarła do ujścia strumyka, dokładnie tak, jak mówił woźnica. Zwolniła i zaczęła wyptrywać: wynków, sideł, inszych konstrukcyj. Oraz morderczych żółwi.
— Może spotkam, może wyrzeknę — odparła. — Ruszaj się, tłuściochu. — Żgnęła bułanka ostrogą.
Jechała ostrożnie, nie szybciej niż lekkim kłusem, szerokim łukiem omijając torfowiska i podejrzane kępy zwilgłych zarośli, w których wezbrana woda jedynie pozornie wydawała się płytka. Była pomna nie tylko przestrogi, ale też nadal żywych wspomnień z Sodden, po tym, jak przemaszerowały przez nie wojska. Gdy przedziarała się ku Zarzeczu, widziała, jaki los czekał lekkomyślnych wędrowców i uchodźców na grzęzawiskach: wozy zatopione tak głęboko, że nieraz widać było zaledwie kozę albo truchła koni, które zmagały się topieliskiem, dopóki nie opadły z sił. Czasem ludzi. Czasem dzieciaków.
Dotarła do ujścia strumyka, dokładnie tak, jak mówił woźnica. Zwolniła i zaczęła wyptrywać: wynków, sideł, inszych konstrukcyj. Oraz morderczych żółwi.
Ilość słów: 0
Re: Bagna
Woźnica kiwnął ostrożnie głową, niepewny czy brać niewiążącą deklarację dziewczyny za dobrą monetę. Albercik drgnął, w pierwszym odruchu mylnie biorąc się adresata polecenia skierowanego przez nią do bułanka.
Zanurzyła się we mgle, żegnana szemraniem pachołka i nieco wyraźniejszymi słowami jego domniemanego pryncypała.
—… mnie też… bercik... Ale na szlaku… godzi się…
Lekkim kłusem, mając na uwadze udzielone jej ostrzeżenie, zapuściła się we wskazanym kierunku, wystrzegając zdradliwej markowanej płycizny, skłębionych nawisem moczarki brodów, wystających z tafli korzeni oraz poruszających się nie samym wiatrem turzyc porastających brzegi.
Reminiscencje Sodden, żywe na wzór jątrzącej rany, przypominały się podczas podróży. Butwiejące wrakowisko wehikułów skazanych na ugrzęźnięcie w obrastającej zielonym kożuchem toni. Ciemne wyspy końskich grzbietów wabiące roje owadów. Gdzieniegdzie wydęty, niepokojąco znajomy kształt unoszący się na wodzie, twarzą do dołu. Czasem tylko zastygła ręka, całkiem blada i zsiniała.
Bankiet dla pijawek i wron. I czegoś o wiele gorszego, co wynurzało się, aby upomnieć się o nich po zmroku. A za dnia sprawiało, że Gaeth nadkładał drogi z powodu całkiem niepozornych szelestów albo niegroźnych z pozoru uroczysk pokroju zbutwiałego pnia lub lekko bulgocącej kałuży.
Tym razem jechała sama, towarzyszył jej wyłącznie deszcz. Mgła zrzedła niemal całkowicie, a mżawka na dobre zawitała na bagna. Jej nieustanny szmer w kontakcie z resztą otaczającej ją wody krył przed niepożądanym uchem. Zimny i mokry dotyk ukrywał zapach i przyklejał cienkie warstwy odzieży do ciała.
Odprowadzana spojrzeniami ciekawskich czapli unoszących głowy w ślad za jej przejazdem, dotarła do brzegu, o którym opowiedział jej pechowy posiadacz wozu. Ujście strumienia było całkiem niepozorne i łatwe do przeoczenia w gęstwie przybrzeżnych zarośli. U brzegu znalazła uwiązaną małą klatkę na ryby z tkwiącą w niej całkiem świeżą zdobyczą — wciąż bezowocnie poruszającą skrzelami, srebrzystą rybką wielkości dłoni, łypiącą na nią okiem o czerwonej, identycznej z płetwami, barwie.
Rzeczonych traperów, o których ją uprzedzono, nie uświadczyła nigdzie w zasięgu wzroku. Ale podobnie jak ostatnio — doleciały ją klątwy. Częściowo skryta w zaroślach, mogła obserwować jak kawałek dalej, coś ciemnego i z grubsza humanoidalnego podskakuje dziko nieopodal brzegu, atakując jego wznoszące się ziemiste zbocze trzymanymi w ręku drzewcami w osobliwym, mającym najwięcej wspólnego z wojennym tańcem rytuale. Dopiero drugi rzut oka oraz poprawka rozbudzonej imaginacji pozwoliła dojrzeć rzecz w jej istocie i prozie — ludzki mężczyzna w nieludzko umorusanej odzieży atakował nadbrzeżną norę kawałkiem drewnianego drąga. Celu zabiegu (jeżeli takowy posiadał) innego niż zepsucie dnia bytującym w jamie piżmakom, bobrom lub wydrom, mogła się domyślać.
Zanurzyła się we mgle, żegnana szemraniem pachołka i nieco wyraźniejszymi słowami jego domniemanego pryncypała.
—… mnie też… bercik... Ale na szlaku… godzi się…
Lekkim kłusem, mając na uwadze udzielone jej ostrzeżenie, zapuściła się we wskazanym kierunku, wystrzegając zdradliwej markowanej płycizny, skłębionych nawisem moczarki brodów, wystających z tafli korzeni oraz poruszających się nie samym wiatrem turzyc porastających brzegi.
Reminiscencje Sodden, żywe na wzór jątrzącej rany, przypominały się podczas podróży. Butwiejące wrakowisko wehikułów skazanych na ugrzęźnięcie w obrastającej zielonym kożuchem toni. Ciemne wyspy końskich grzbietów wabiące roje owadów. Gdzieniegdzie wydęty, niepokojąco znajomy kształt unoszący się na wodzie, twarzą do dołu. Czasem tylko zastygła ręka, całkiem blada i zsiniała.
Bankiet dla pijawek i wron. I czegoś o wiele gorszego, co wynurzało się, aby upomnieć się o nich po zmroku. A za dnia sprawiało, że Gaeth nadkładał drogi z powodu całkiem niepozornych szelestów albo niegroźnych z pozoru uroczysk pokroju zbutwiałego pnia lub lekko bulgocącej kałuży.
Tym razem jechała sama, towarzyszył jej wyłącznie deszcz. Mgła zrzedła niemal całkowicie, a mżawka na dobre zawitała na bagna. Jej nieustanny szmer w kontakcie z resztą otaczającej ją wody krył przed niepożądanym uchem. Zimny i mokry dotyk ukrywał zapach i przyklejał cienkie warstwy odzieży do ciała.
Odprowadzana spojrzeniami ciekawskich czapli unoszących głowy w ślad za jej przejazdem, dotarła do brzegu, o którym opowiedział jej pechowy posiadacz wozu. Ujście strumienia było całkiem niepozorne i łatwe do przeoczenia w gęstwie przybrzeżnych zarośli. U brzegu znalazła uwiązaną małą klatkę na ryby z tkwiącą w niej całkiem świeżą zdobyczą — wciąż bezowocnie poruszającą skrzelami, srebrzystą rybką wielkości dłoni, łypiącą na nią okiem o czerwonej, identycznej z płetwami, barwie.
Rzeczonych traperów, o których ją uprzedzono, nie uświadczyła nigdzie w zasięgu wzroku. Ale podobnie jak ostatnio — doleciały ją klątwy. Częściowo skryta w zaroślach, mogła obserwować jak kawałek dalej, coś ciemnego i z grubsza humanoidalnego podskakuje dziko nieopodal brzegu, atakując jego wznoszące się ziemiste zbocze trzymanymi w ręku drzewcami w osobliwym, mającym najwięcej wspólnego z wojennym tańcem rytuale. Dopiero drugi rzut oka oraz poprawka rozbudzonej imaginacji pozwoliła dojrzeć rzecz w jej istocie i prozie — ludzki mężczyzna w nieludzko umorusanej odzieży atakował nadbrzeżną norę kawałkiem drewnianego drąga. Celu zabiegu (jeżeli takowy posiadał) innego niż zepsucie dnia bytującym w jamie piżmakom, bobrom lub wydrom, mogła się domyślać.
Ilość słów: 0
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław