Post
autor: Dhu'Fae » 13 sty 2025, 23:29
Po odejściu Elenwë, Dhu-Fae zasiadł przy ognisku, którego płomienie wciąż trzaskały w nierównym rytmie, rzucając migotliwe światło na jego twarz. Z cichym westchnieniem sięgnął po skórzany rzemień, który nosił w kieszeni. Zręcznym ruchem odgarnął niesforne kosmyki włosów opadające na czoło, po czym zaczął splatać je w luźny warkocz. Robił to powoli, nieśpiesznie, w milczeniu.
Ogień tańczył w jego oczach, ale to coś innego przykuło jego uwagę – delikatny szelest traw po drugiej stronie ogniska. Znieruchomiał, napinając mięśnie, by po chwili dostrzec znajomą sylwetkę kuny, która ostrożnie przysiadła na skraju jego pola widzenia. Jej drobne łapki przesuwały się po ziemi bezszelestnie, aż w końcu natrafiła na kawałek mięsa, zapewne upuszczony przez któregoś z pijanych elfów podczas uczty. Złapała zdobycz i zniknęła w lesie. Obserwował ją przez moment, a potem, z lekkim uśmiechem, powrócił do swoich rozmyślań.
Cisza nocy koiła jego nerwy, ale nie w sposób, który dawałby poczucie ulgi. To była cisza, która potęgowała uczucie pustki, jakby świat wokół niego zamarł, pozostawiając go sam na sam z własnymi myślami. Oparł się wygodniej na jednym łokciu, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia, choć wiedział, że to tylko złudzenie. Jego ciało było wycieńczone walką i nieustanną czujnością. Nie znajdował prawdziwego odpoczynku. Myśli nieustannie wracały do słów Tildy o przeznaczeniu i śmierci Nerre. Z przeznaczeniem nie można walczyć. Jeśli to prawda, jeśli wszystko jest zapisane, to całe życie jest jedynie teatrem, w którym grają postacie nieświadome swojej roli. Zastanawiał się, czy ich wybory, wszystkie te zbrodnie, krzywdy, które wyrządzili i które im wyrządzono, mają jakiekolwiek znaczenie, czy to po prostu część jakiegoś wiekszego planu? Czy to los prowadzi ich za rękę? Może ślepo za nim podążają, nie mając pojęcia, co tak naprawdę się dzieje. A może to ich własne wybory, brudne i pełne błędów, wyznaczają ich ścieżkę? Gdy myślał o swoim ludzie, o elfiej rasie, zdeptanej i traktowanej jak zwierzęta, czując na plecach oddech tysięcy niewinnych, których krew zrosiła te ziemie – wtedy wiedział, że nie ma nic bardziej osobistego niż ta walka. Krzywda Aen Seidhe była jak rana, która nigdy się nie zabliźni, a on codziennie czuł jej ból.
Przeznaczenie? Jeśli to prawda, wszystko, co robią, zdaje się nie mieć sensu. A może – wręcz przeciwnie – wszystko, co robią, ma jeszcze głębszy sens?
Pozostawał tylko jeden pewnik: zemsta. Nawet jeśli nie mógł odmienić swojego losu, przynajmniej mógł ujrzeć, jak dhoine płacą za to, co zrobili jego rodzicom. Zabić ich. Patrzeć, jak padają na kolana, błagając o życie. Cała reszta była tłem. Zemsta była jedynym celem, który mógł zrozumieć, jedynym, co dawało mu poczucie kontroli, jedynym, co wciąż trzymało go przy życiu.
Przeciągnął się lekko, rozluźniając napięte mięśnie karku. Czuł, jak zmęczenie powoli przenika każdy jego ruch i myśl, każda kolejna godzina oczekiwania była cięższa od poprzedniej. Świt nadchodził powoli, jakby w jego odczuciu czas zwolnił. Niebo zaczynało nabierać barw, a drzewa, które jeszcze chwilę temu były jedynie zarysem w ciemności, teraz wyłaniały się, ujawniając swoje kontury.
Nie mógł uwierzyć, że jego powieki wciąż się nie zamknęły, choć wizja odpoczynku wydawała się teraz jedynie marzeniem. Zamiast tego, prostując się nieco, zacisnął szczękę, odganiając senność, wpatrując się w nikłe smugi dymu unoszące się z dogasającego ogniska.
Obóz budził się leniwie, wypełniając przestrzeń przytłumionymi dźwiękami poranka. Pojedyncze elfy wychodziły z jaskini, przeciągając się. Ktoś wrzucił kilka gałązek do wygasającego ogniska, wywołując trzask płomieni. Dźwięki otoczenia docierały do Lisa jak przez mgłę, jakby jego umysł starał się odciąć od rzeczywistości, ignorując wszystko, co działo się wokół. Każdy szmer, każdy cichy odgłos zdawał się odległy, rozmazany, jakby istniał w innym wymiarze.
Z letargu wyrwał go dopiero głos Eremila. Lírion odpowiedział jedynie skinieniem głowy, nie czując potrzeby wypowiadania żadnych słów. Cisza pomiędzy nimi była wygodna, naturalna. Bez pośpiechu sięgnął po kawałek odgrzewanego mięsa, którego zapach był bardziej kuszący niż sam smak.
Zdawał sobie sprawę ze swojego wyczerpania, ale nie było miejsca na słabości – już nie raz przyszło mu podróżować w gorszej kondycji. Podniósł się z ziemi, przelotnie witając kilku towarzyszy, którzy leniwie zaczynali poranek w obozie. Jego ruchy były wolniejsze, obciążone przez bezsenną noc i ból głowy. Jednak to nie miało znaczenia – myśl o zadaniu przywracała mu skupienie. Egzekucja musiała zostać przygotowana.
Rozejrzał się uważnie, szukając czegoś, co mogłoby posłużyć za podest dla półelfa. Wzrok zatrzymał na kilku drewnianych skrzyniach, niedbale porozrzucanych w pobliżu. Jedna z nich wyglądała na wystarczająco solidną, by spełnić swoją funkcję. Lírion podszedł, uniósł ją i ustawił pod rozłożystym klonem. Stając na niej, sprawdził stabilność – skrzynia lekko zaskrzypiała, ale zdawało mu się, że wytrzyma ciężar polelfa.
Nieopodal leżała gruba lina. Uniósł ją i napiął w dłoniach, sprawdzając jej wytrzymałość, po czym skierował kroki w stronę drzewa.
Gdy dotarł do klonu, zaczął przeplatać linę przez solidną gałąź. Jego dłonie pracowały w ciszy, tworząc węzeł. Pętla opadła na odpowiednią wysokość, a Lírion na chwilę zatrzymał się, by ocenić swoją pracę. Jego wzrok przebiegał po splocie, analizując wszystko z dokładnością. Gdy upewnił się, że nie ma żadnych uchybień, przeniósł spojrzenie na Rhaedrina.
Zmrużył oczy, patrząc na niego z wyraźnym chłodem. Słowa półelfa były niczym niegroźne ukłucie na jego skórze, które ignorował z łatwością. Może i tknęła go część o Nerre, ale nie zamierzał dać tego po sobie poznać. Na początku nie wypowiedział ani słowa. Jedynie zmusił swoje ręce do dalszej pracy. Podszedł do więźnia i zaczął rozplątywać solidne węzły, które przytrzymywały go przy pniu. Kiedy w końcu uniósł wzrok i spojrzał Rhaedrinowi prosto w oczy, jego głos był lodowaty, a słowa pełne pogardy.
— Zamilcz. Nie dbam o słowa mieszańca w kajdanach. Nerre zginął z twojej ręki.
Ilość słów: 0