Post
autor: Dhu'Fae » 13 paź 2024, 20:38
Czarny Lis ciągle stał nieruchomo i milcząc, obserwował jak Eremil wychyla puchar, jednocześnie analizując każde słowo, które wypowiadał. Blask pochodni rzucał nieregularne światła, które pełzały po twarzach trójki zebranych, tworząc migotliwe, złowrogie obrazy. Lis pozostawał cichy, z wytężonym wzrokiem sporadycznie zerkając w kierunku martwego ciała Nerre.
Gdy Eremil wspomniał o Dol Blathanna, w Lírionie coś zadrżało; ten dźwięk obudził w nim wspomnienia, jak echo dawnych dni, niosąc ze sobą tęsknotę za rodzinną ziemią, za pięknem zielonych wzgórz, gdzie wiatr szeptał wśród drzew. Dol Blathanna, miejsce, gdzie przyszedł na świat, symbolizowało nadzieję na przyszłość, która wydawała się dla niego już odległa, jeśli nie nierealna. Każde słowo Eremila sprawiało, że obrazy i wspomnienia beztroskich chwil wracały z intensywnością, która niemal go przytłaczała. Zamykał na moment oczy, próbując odnaleźć w sobie spokój.
Niespodziewane uczucie ulgi przetoczyło się przez Lisa, gdy zrozumiał, że podejście dowódcy, choć może nieco cyniczne, było dla niego bardzo na rękę. W obliczu nieuchronnych decyzji, które miały zaważyć na przyszłości Scoia'tael, nie chciał rezygnować z dotychczasowego życia i partyzantki; nie był pewien, czy w ogóle jeszcze potrafiłby to zrobić. Wiadomość o wezwaniu od Enid an Gleanny mogłaby wywołać spore zamieszanie w obozie. Wiedział, że wieści rozchodzą się szybko, a niepewność ma zdolność rozprzestrzeniania się niczym ogień wśród suchego mchu. Nie zamierzał dzielić się tą informacją z nikim.
Po chwili Lírion wciągnął głęboko powietrze, świadom, że jego milczenie nie może trwać wiecznie. Z wolna skrzyżował ramiona na piersi, a jego postawa pozostała zamknięta, jakby próbował nieco odgrodzić się od rzeczywistości narzucanej przez rozkazy. Kiedy Starszy, z pewnością w głosie, wspomniał o powieszeniu winnego, na twarzy Dhu’Fae pojawił się cień uśmiechu – krótki, prawie niezauważalny, ale wystarczająco wymowny, by ujawnić jego wewnętrzną satysfakcję. Z zadowoleniem skinął głową w stronę Starszego, jakby w ten sposób potwierdzał, że jego myśli krążą wokół jednego, nieodpartego pragnienia.
— Pojmuję. Z wielką przyjemnością pozbędę się mieszańca. Przekażę wszystkim, aby przygotowali się do drogi i do pogrzebu Nerre — oznajmił chłodno, z nieugiętym spojrzeniem.
Komando musiało pozostać zwarte, a chaos, który mógł się pojawić po śmierci młodego elfa, należało zdławić w zarodku. Kiedy go odprawiono, rzucił ostatnie spojrzenie w stronę dowódcy i odezwał się zdecydowanym tonem.
— Nie zamierzam.
Po zakończeniu rozmowy skierował się do części jaskini, gdzie znajdowała się część mieszkalna obozu. Usiadł na skraju twardej pryczy, pozwalając cieniom tańczyć na kamiennych ścianach. Iluzja spokoju tego miejsca była krucha i zwodnicza. W rzeczywistości czuł narastające napięcie. Rozkazy, widmo misji, to, że ma brać w niej udział Elenwë a przede wszystkim śmierć Nerre’a – wszystko to uderzało go z coraz większą siłą. Jego szczęka była zaciśnięta. Sięgnął po sztylet i przesunął palcem po ostrzu, czując znajome, chłodne mrowienie metalu na skórze. W drugiej dłoni ściskał małą sakiewkę, która szeleściła delikatnie w półmroku. Otworzył ją z precyzją i ostrożnością, wysypując odrobinę białego proszku na ostrze. Dostrzegł niepokojący fakt – zapasy fisstechu powoli, ale jednak się kończyły. To uczucie nagłej pustki zrodziło w nim nieprzyjemny dreszcz. Myśli Líriona zaczęły krążyć wokół członków obozu. Czy ktoś z jego towarzyszy przypadkiem nie miał działki na sprzedaż? Czy uda się to załatwić po drodze?
Wpatrywał się w fisstech przez chwilę, a potem, bez cienia wahania, nachylił się i wciągnął go jednym, mocnym haustem. Proszek piekł jego nozdrza jak rozżarzony węgiel, ale to było uczucie, którego Lis potrzebował. Jego umysł natychmiast się rozjaśnił, a ból i zmęczenie, które tliły się w głębi, zostały zepchnięte na dalszy plan. Wszystko, co ważne, stawało się wyraźniejsze. Cały świat nabrał ostrzejszych kształtów, jakby każdy szczegół miał teraz większe znaczenie.
Odetchnął głęboko, przymykając oczy. Gniew ulatywał, ustępując miejsca obojętności i chłodnej pewności siebie. Fisstech zagłuszał wszystko, co mogło go osłabić, pozwalał mu skupić się na tym, co naprawdę ważne. A teraz najważniejsza była nadchodząca misja.
Przetarł sztylet rękawem i schował go do pochwy, po czym wstał i wyszedł z jaskini. Chłodne powietrze uderzyło go w twarz, przywracając mu ostrość myślenia. Jego zmysły były teraz wyostrzone, a umysł klarowny. Kroki zaprowadziły go z powrotem w stronę miejsca wcześniejszego zbiegowiska. Jego towarzysze stali w pobliżu skrępowanej postaci – Rhaedrina. Półelf odzyskał przytomność, ale leżał w błocie, a jego ręce były ciasno związane. Czarny Lis obdarzył go tylko krótkim, pogardliwym spojrzeniem, po czym zwrócił się do grabarki, która moment wcześniej zaczęła majaczyć coś o medyku.
—Nawet nie próbuj się w to wtrącać. Przydaj się na coś i wykop dwie mogiły— jego głos był szorstki, pozbawiony emocji. — Byle daleko od siebie— dodał po chwili, spoglądając w stronę lasu, jakby planował, gdzie Nerre powinien spocząć, a gdzie znajdzie się ciało półelfa. Zawołał w końcu do wszystkich towarzyszy.
— Nerre ess tuveë! — Jego słowa, choć proste, niosły ze sobą ciężar straty, którą wszyscy tu obecni przewidywali. Chwila ciszy, która zapadła, była pełna nienazwanego żalu.
Lírion spojrzał na związanego Rhaedrina; na jego ustach zagościł cyniczny uśmiech, ledwo zauważalny, lecz pełen złośliwości. Ten uśmiech nie był wyrazem radości, lecz raczej triumfu, jakby sama obecność półelfa w tej pozycji była dla niego źródłem pewnej satysfakcji.
— A ten skurwysyn zawiśnie o brzasku za to, co zrobił — wycedził w końcu przez zaciśnięte zęby, a jego słowa ociekały jadem, który wydawał się niemal materializować w powietrzu. W tych kilku słowach kryła się obietnica nieuchronności, jakby wszystko, co miało nastąpić, było już przesądzone. Oczy Lisa błyszczały od fisstechu, źrenice były rozszerzone, a normalnie jasne, szare tęczówki wydawały się przez to nienaturalnie ciemne.
— Shariannie —powiedział, odwracając się do jasnowłosego elfa — Starszy nas wybrał. Przygotuj się, bo wyruszamy rankiem, po tym jak ciało Nerre spocznie w ziemi. Cel przedstawię wam na osobności — dodał z nieufnością, obrzucając wzrokiem zebranych wokół. Jego ton był suchy, bez zbędnych emocji, jakby śmierć była codziennym elementem życia, rutyną. Zupełnie tak, jakby nagle nie zależało mu na ceremoniach, lecz na skuteczności.
— Iorelu — zwrócił się do drugiego z towarzyszy. — O poranku staniemy do marszu. Razem z Faelivrinem ruszacie z nami.
— Ty też się przygotuj… — jego wzrok na moment zatrzymał się na grabarce. Jej sylwetka wciąż była dla niego obca, nieznana, lecz coś w jej spojrzeniu sprawiło, że zawahał się, choćby na ułamek sekundy. Jakby chciał zapytać o jej imię, ale jednocześnie nie zależało mu na tym, by je poznać. — Niestety muszę zabrać cię ze sobą. Po drodze uzupełnisz zapasy ziół. Ale najpierw wykop te przeklęte doły.
Dhu’Fae zatrzymał się w połowie kroku, rozglądając się po obozie z narastającą irytacją. Westchnął z niechęcią, przerywając ciężką ciszę, która go otaczała.
— Ktoś wie, gdzie jest Elenwë?— zapytał, a jego ton zdradzał wątpliwość, jakby odpychał od siebie myśli o jej towarzystwie. Lírion nie miał wątpliwości, że Eremil miał swoje powody, by włączyć ją do ich składu. Zdecydowanie nie było to przypadkowe. Miał zamiar wykorzystać Elenwë jako swoje oczy, chcąc sprawdzić, które z nich się wykaże. Wiedział, że nie można jej zlekceważyć. Ich relacje były napięte, a on nie ukrywał swojej niechęci do niej, widząc, jak próbuje się wkupiać w łaski dowództwa.
Ilość słów: 0