Post
autor: Dhu'Fae » 07 wrz 2024, 18:41
Czarny Lis, wciąż siedział na krawędzi obozu, zanurzony w milczeniu, którego jedynym świadkiem były otaczające go cienie. Jego oczy, utkwione w odległym horyzoncie, przeszywały mrok niczym ostrza, szukając odpowiedzi na pytania, które zdawały się przenikać jego myśli, gęste jak mgła osiadająca na skałach. Było w jego spojrzeniu coś surowego, nieustępliwego, jakby próbował odnaleźć sens w tej zimnej ciszy, która zdawała się zewsząd go otulać.
Kiedy Valenor zbliżył się do niego, Lírion przestał się wgapiać w dal i skierował skupiony wzrok na starszego elfa. Jego słowa wniknęły głęboko, jakby były zatrutą strzałą, która przebija pancerz obojętności. Myśli o ludziach, którzy bez skrupułów przemierzali Góry Sine, penetrując ich zakamarki, szukając srebra, zadeptując święte miejsca, bezczeszcząc pradawne runy, wzbudziły w nim gniew, który w ostatnim czasie tłumił pod powierzchnią swojej skóry. Dh’oine – chciwi i bezczelni – niszczyli to, co przez wieki było święte, co było symbolem i dziedzictwem elfów. Czarny Lis czuł, jak gniew wypełnia jego serce niczym trucizna, rozpalając żar w piersi, który ledwo mógł znieść.
Gniew ten, jednak, nie był tylko prostą reakcją. Był czymś więcej – był gorzkim przypomnieniem, że ich czas na tej ziemi, ich czas na świecie, przemijał jak dym unoszący się w powietrzu. Był mieszaniną frustracji i determinacji, zrodzoną z bolesnej świadomości, że walczy nie tylko o ziemie, które kochał, ale i o coś znacznie więcej – o samą istotę elfiego dziedzictwa, splugawionego, podeptanego przez ludzką arogancję.
Dhu' Fae odezwał się, jego głos przeszywał ciszę niczym ostrze noża: – Rozumiem, Valenorze. – Jego ton był ciężki od złości.– Bleoede dh’oine traktują nawet same góry, jakby należały do nich. Nigdy nie zważali na to, ile ta ziemia znaczy dla nas, jak bardzo jest święta. To Varh'he, którzy nie mają szacunku ani dla natury ani dla historii. O nas nie wspomnę.
W jego słowach była uraza, głęboka i odwieczna, jakby każda sylaba była obciążona bólem stuleci, bólem utraconej tożsamości, bólem, który pulsował w nim jak stara, nigdy nie zagojona rana. Elf przez chwilę trwał w milczeniu, a jego oczy, błyszczące w mroku, zdawały się płonąć.
– Nie skończy się to tak. – rzekł, a jego głos stał się twardy, stanowczy, niemal nieugięty. – Zbiorę grupę i jeszcze tej nocy wyruszę na zachód.
Słowa te były jak obietnica – dotkliwa, nieodwołalna, brzmiąca echem wśród drzew, jakby sama ziemia je słyszała i drżała w oczekiwaniu. W jego oczach malowała się głęboka refleksja, wyraz skupienia, jakby każde słowo Valenora wbijało się w niego niczym ostrze. Myśli o nadchodzącej wyprawie kształtowały się w jego umyśle, stając się coraz wyraźniejsze, bardziej rzeczywiste.
Lírion, patrząc prosto w oczy Valenora, zapytał: — Rozprostować kości, powiadasz? Uśmiech, który pojawił się na jego wargach, był krzywy. — Dobrze wiesz, że jestem gotów zapłacić każdą cenę, by odpłacić dh’oine za całą krzywdę, jaką nam wyrządzili. — Jego słowa były przesiąknięte głębokim przekonaniem i determinacją. — Zemsta to moja motywacja i główny powód, dla którego każdego dnia się budzę, a nie ambicja, Valenorze. Przecież mnie znasz.
Czarny Lis, wpatrując się w Valenora, poczuł, jak w jego wnętrzu narasta determinacja. Słowa starszego elfa były nie tylko zaproszeniem do działania, ale także przypomnieniem o odpowiedzialności, która ciążyła na jego barkach. Czuł, że nadchodzi chwila, w której będzie musiał udowodnić swoją wartość i lojalność, a to zadanie mogło stać się kluczowym elementem jego drogi do zemsty. To była próba, która mogła zweryfikować jego umiejętności i determinację w sposób, którego się nie spodziewał.
Chwilę później jego spojrzenie stało się przenikliwe, kiedy usłyszał wzmiankę o nowym towarzyszu. Oczy Líriona rozbłysły ledwie dostrzegalnym blaskiem, jakby na powierzchnię jego twarzy wypłynęło zaciekawienie skrywane pod warstwą obojętności.
– Zatem pójdę do niego. – powiedział, niemal mimochodem, starając się, by jego ton nie zdradzał emocji. – Zobaczymy, co ma do powiedzenia… i co z nim zrobić. Jego głos, choć zimny i wyważony, niósł ze sobą cień czegoś więcej – może ciekawości, może niechęci..
Gdy wstał z kamienia i skierował się w stronę środka obozu, czuł ciężar spojrzeń towarzyszy. Każde z tych spojrzeń było pełne napięcia, jakby wszyscy zgromadzeni wokół więźnia oczekiwali czegoś, co miało się zaraz wydarzyć.
Kiedy w końcu stanął przed pojmanym, jego twarz wykrzywił bezlitosny uśmiech. Spojrzał na więźnia i poczuł, jak w jego wnętrzu rośnie głęboka niechęć.
Półelf. Mieszaniec.
Jego obecność wywoływała w nim pogardę, przypominała o wszystkim, czego nienawidził – był połączeniem ras, które w jego oczach nie miało prawa istnieć i które budziło w jego duszy głębokie pokłady odrazy.
Elfy stojące wokół przekazały mu, to niewolnik, którego udało im się uwolnić z konwoju. Przekazali mu również, że znaleźli w jego klatce dokument medyczny. Dźwięk głosu Czarnego Lisa, gdy już się odezwał, przypominał szelest zeschłych liści, który rozbrzmiewa w zimnym wietrze. — Więc to ty… — zaczął, patrząc pojmanemu prosto w oczy.
Czarny Lis wyciągnął rękę w stronę elfa, który trzymał dokumentację medyczną więźnia. Jego ruch był precyzyjny, niemal beznamiętny, jakby sięgał po coś, co było dla niego oczywiste. Jego długie palce chwyciły dokumenty, a wzrok przeszedł na chwilę z pogardą na zawartość papierów. Dhu'Fae ostentacyjnie upuścił bukłak z wodą, tak aby mężczyzna dokładnie zobaczył, jak upada on w błoto, tuż obok niego.
— Ach, przepraszam. — powiedział z zimnym uśmiechem, jego głos był pełen ironii.
Kiedy stał nad więźniem, jeden z elfów z tłumu, który dotychczas milczał, odezwał się nagle. W jego głosie słychać było nutę zniecierpliwienia, jakby chciał wtrącić coś ważnego. — Woźnica z tego konwoju powiedział, że ten tutaj walczył na arenie w Vengerbergu. — oznajmił. Lis zmarszczył brwi, a jego uwagę przykuło to nieoczekiwane odkrycie. Spojrzał na dokumentację i głośno wyczytał imię półelfa, wykrzywiając usta w szyderczym grymasie, jakby samo brzmienie imienia było dla niego osobistym afrontem.
— Rhaedrin… — wymówił, przeciągając każdą sylabę z wyraźną pogardą. — Brzmi niemal dumnie, prawda? Imię godne prawdziwego elfa, a nie kogoś, kto walczy na arenie, bawiąc dh’oine jak tresowany pies.
Każde słowo Líriona było jak cięcie, a ton jego głosu niósł ze sobą głęboki ładunek lekceważenia i drwiny. Stał nad Rhaedrinem, starając się ukryć wyraźne zainteresowanie, mimo że jego twarz pozostawała zimna i obojętna. — Sześć stóp wzrostu… czternaście kamieni… dobrze umięśniony — mruknął cicho, jakby mówił sam do siebie, ale wystarczająco głośno, by więzień mógł usłyszeć każde słowo. — Cóż, chyba nie żałowali czasu na przygotowanie Cię do walki.
Jego ton był przepełniony czystą kpiną, lecz pod warstwą pogardy dało się wyczuć subtelną nutę uznania. Lírion naprawdę musiał przyznać, że pomimo tragicznej sytuacji, w której znalazł się półelf, jego wygląd był imponujący. Zbliżył się jeszcze bardziej, aż mógł spojrzeć Rhaedrinowi prosto w jego niebieskie oczy. Jego wzrok badał każde drobne szczegóły, każdą cechę twarzy, próbując dostrzec coś więcej, co mogłoby rzucić nowe światło na tego mieszańca. Chociaż czuł głęboką niechęć do Rhaedrina, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że w nim jest coś, co budzi respekt. Chciał nie lubić tego półelfa — ale nie mógł zignorować faktu, że Rhaedrin, pomimo swojego pochodzenia, mógł być cennym nabytkiem dla komanda.
Lírion, stojąc nad półelfem, przyglądał się mu dłużej, niż pierwotnie zamierzał. Wprawdzie jego twarz pozostawała zimna, a na ustach igrał charakterystyczny uśmieszek, ale coś w spojrzeniu Lisa zdradziło chwilową słabość — błysk współczucia, który sam ledwie rozpoznał, a tym bardziej nie zamierzał okazywać. Widząc Rhaedrina, tak wyczerpanego i zranionego, zaczął dostrzegać coś więcej niż tylko „mieszańca”, kogoś, kogo powinien pogardzać z powodu jego nieczystej krwi. Blizny, siniaki, wyraźnie widoczna utrata sił... Te wszystkie znaki brutalnej przeszłości były śladami niewolnictwa i walki.
Elf spróbował zagłuszyć to uczucie, parskając cicho. Szybko ukrył cień empatii pod warstwą cynizmu, próbując utrzymać swoją maskę zimnego, wyrachowanego wojownika. Jego ręka sięgnęła odruchowo po bukłak z wodą, a gdy spojrzał na półelfa, zauważył, jak ten nerwowo porusza się. Przez ułamek sekundy w oczach Líriona pojawiła się wewnętrzna walka między wrodzoną niechęcią a dziwnym poczuciem wspólnoty z kimś, kto, mimo bycia „innym”, także cierpiał. Może dlatego, że sam bardzo dobrze znał smak bólu.
Podniósł bukłak, jego twarz dalej była wykrzywiona w tym samym uśmiechu. — To nie jest miłosierdzie — powiedział, przykładając bukłak do ust więźnia, tak by ten mógł się napić.— Przecież nie chciałbym, żebyś umarł tutaj z pragnienia, zanim zobaczę, co naprawdę potrafisz.
Lírion poczuł, jak jego usta drgają na moment, gdy dostrzegł wyraźne zmęczenie na twarzy Rhaedrina. To była chwila, w której cień współczucia po raz kolejny próbował wedrzeć się do jego serca. Z całych sił jednak trzymał się swojej maski, a w jego słowach kryły się niechciane, ukryte emocje.
— Wyglądasz na kogoś, kto umie machać mieczem. — powiedział, a przez cyniczny ton zaczął przebijać się inny — bardziej złożony. Nawet on, pomimo swojego uprzedzenia wobec mieszańców, dostrzegał cierpienie malujące się na twarzy Rhaedrina. Cierpienie niewolnika, kogoś zmuszonego do walki dla rozrywki innych, by przeżyć kolejny dzień.
Wyraz twarzy Czarnego Lisa złagodniał tylko odrobinę. Jego oczy, pełne pogardy, stały się bardziej przenikliwe, jakby próbowały odnaleźć odpowiedzi na pytania, które w większości Lírion wolał pozostawić niewypowiedziane. Przynajmniej na razie.
— Więc, Rhaedrinie… — nieco spuścił z tonu, a jego głos nabrał nieco łagodniejszego brzmienia. — Jaka jest twoja historia? Jak to się stało, że skończyłeś w kajdanach dh’oine, walcząc dla ich rozrywki?
Ilość słów: 0