Barkas „Edredon” sunął skrajem jasnej mielizny, lawirując w nurcie między dwoma zieleniącymi się od grądów brzegami zwinnie niczym perkoz. Podróż, która w założeniach miała być szybką i sprawną, dłużyła się z powodu licznych przestojów na mijanych przystaniach trafiającej się średnio co dwie-trzy godziny, przepuszczania przez śluzy i ślamazarnego manewrowania na płytszych odcinkach rzeki. Pomimo tej niedogodności oraz zbójeckiej ceny, którą przyszło im uiścić za zaokrętowanie się razem z końmi i dobytkiem, podróż mijała im wcale przyjemnie, wręcz komfortowo. Kiedy poganiana przez szypra załoga uwijała się przy załadunku, wyładunku i nawigowaniu, oni sami mogli zażywać do woli wywczasu i paść oczy mijanymi w drodze widokami — a nieskalane masową wycinką półdzikie kaedweńskie puszcze i rysujące się w oddali górskie szczyty zaliczały się do widoków wyjątkiem miłych. Na jedzenie także nie mieli powodu narzekać — każdego dnia mogli pokosztować świeżej ryby lub raka, gdyż Nosacz i Ogryz — dwójka załogantów pod komendą ich szypra Dokena, była wziętymi rybakami. Obydwaj z lubością zarzucali swoje wędki i siatki przy każdym wieczornym postoju i wyciągali razem z jutrzejszym śniadaniem. Oprócz wymienionej dwójki, do załogi wliczał się także Kmotr, ponury drab, który nie łowił ani nie wędkował. Pił tylko z Dokenem, a każdą próbę indagowania go o cokolwiek zbywał wypraktykowaną repliką „pocałujcie mnie w dupę”.
Pod pokładem znajdowała się pojemna ładowania, co rusz wypełniana lub opuszczana przez kolejne ładunki — przeważnie towary, z których słynął region: skóry i futra, miody oraz drewno we wszystkich możliwych odmianach i stanach skupienia. Były także dwa konie — Joregowy juczniak oraz smukły rasowiec Ratiza, do którego szlachcic schodził przy każdej możliwiej okazji a pod byle pretekstem, cackając się z nim gorzej niż z żoną. Nocami mościł sobie tam legowisko Kmotr. Ogryz, Nosacz i Haszek wiele chętniej nocowali na pokładzie, korzystając z ciepłych, pogodnych nocy. Doken wydawał się nie sypiać wcale, wyłącznie drzemać na stojąco za dnia, opierając się o burtę z bosakiem w dłoni i wierną kuszą na plecach.
Opłacającym swój przejazd przydzielono wspólna kajutę — pozbawioną wygód, ale dość przestronną, by pomieścić ich wszystkich. Była to jedna z dwóch kajut znajdujących się na barce — osobną, przeznaczoną tylko dla siebie i prawie przezeń nieopuszczaną zajmował Pasażer — młody, bladolicy panicz o aparycji wyblakłego onanisty lub chronicznego melancholika. Szyper Doken osobiście przynosił mu posiłki, nie zadając pytań ani nie odpowiadając na żadne dotyczące osoby tajemniczego przybysza. Domysły na temat tożsamości młodzieńca oraz tego, czym zajmował się przez całe dnie za zamkniętymi drzwiami, były przedmiotem ciągłych spekulacji, a nade wszystko niewybrednych żartów Nosacza i Ogryza.
Mijał drugi dzień ich żeglugi. Dochodziło południe, po tym, jak spędzili godzinę na mozolnym przepływaniu krótkiego kanału i drugą na targowaniu się z kilkoma drabami lokalnego panosza o otwarcie śluzy. Wydawszy samozwańczym cerberom stosowne łapówki w postaci kilku bań z czwórniakiem, Doken jebał ich matki i babki w niewyszukanych słowach, guzdrzący się przy burtach Ogryz, Nosacz i Kmotr dostawali rykoszetem za opieszałość. Wyśluzowany barkas wypłynął na rzekę, oddalił się od drewnianych zapór i zabudowań, prując z nurtem przez krajobraz porośniętych tatarakami mokradeł.
Doken stał na dziobie, czujny jak świstak, bacząc na farwater. Ratiz znowu zniknął pod pokładem, sprawdzić co z wierzchowcem, Kmotr odlewał się z pluskiem przez burtę, Haszek pochrapywał oparty o maszt, chwilowo pozbawieni obowiązków Nosacz i Ogryz kłócili się o różnicę między leszczem a guściorą, a onanista wędził się w swojej kajucie zamkniętej na trzy spusty.
Było ciepło, późny czerwiec. Zewsząd pachniało lasem. Woda niosła echem odgłosy otaczających ich trzęsawisk, lekka bryza zwiastowała pomyślny kurs.
Spław Likselą
- Lasota
- Posty: 296
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Spław Likselą
Obładowany sprzętem i noszący odpowiedzialność za swych ludzi Lasota nie ugiął się pod ciężarem, nawet w chwili, gdy przyszło mu zapłacić wygórowaną cenę przewoźnikowi. Nie pierwszy raz był gołodupcem, a nawet można powiedzieć, że ruchomości w jego przypadku były wyjątkowo płynne, bowiem był zdolny pozbyć się całego grosza jednego dnia, aby następnego zarobić niezłą sumkę. Być może w świadomości finansistów Wielomir byłby wcieleniem niedźwiedzia i byka, człowiekiem górek i dołków, jednakże nie poznał on nigdy żadnego spekulanta, więc nie miał pojęcia o swym ekonomicznym fenomenie.
Opuścił stały ląd prawie bez pieniędzy, lecz z całą pewnością bogatszy o nowe doświadczenia, które znalazły biały skrawek na bazgrolonej kartce duszy. Ban Ard, pomimo krótkiego pobytu, obdarowało weterana znajomościami, potencjalną pracą, nowymi wrogami, niewykorzystanymi okazjami miłosnymi i niespełnionym przezeń słowem. Kiedy odpływał od przystani, obserwując oddalanie się od brzegu, zastanawiał się, jak to miasto go ponownie powita, gdy upora się z problemem bandytów. Potrzebował kontaktów z czarodziejami i był gotów zapłacić za nie najwyższą cenę, jeżeli zdołaliby uporać się z przypadłością Daromira. Mimochodem zerknął na sieci rybackie, zdając sobie sprawę, że bogowie również takowe posiadali. Lasota zamierzał zerwać sieci ze swojego syna, zwracając mu wolność, ale czym dłużej skupiał oczy na niewodzie, tym silniejszy odczuwał niepokój. To, z czym próbował się mierzyć, było niewidzialne i niematerialne. Niepojęte. Z trwogą w sercu rozpoczął podróż.
***
Lasota Wielomir źle znosił długie podróże, dlatego kręcił się po łajbie, jakby miał owsiki w dupie. Nieustannie szukał sobie zajęcia, a miał co robić, więc za dnia zajmował się Haszkiem i synem, wzmacniając ich ciała treningiem, nauką walki bronią oraz fundamentalną wiedzą o taktykach bitewnych. O ile synek mógłby nie pojąć wszystkiego, to pulchny giermek był skazany na energiczną edukację ze strony Lasoty, który czując się w obowiązku wyrzeźbienia formy z kupy gówna i tłuszczu, wyciskał z podopiecznego siódme poty.
Pewnego razu Wielomir postanowił zmierzyć się z Haszkiem w walce sparingowej na miecze, robiąc widowisko dla pozostałych pasażerów. W przeciwieństwie do wielu nauczycieli szermierki, Lasota był przede wszystkim praktykiem, który skupiał się wyłącznie na skutecznych formach walki, pomijając całe to honorowe czy sportowe pierdolenie. Lasota lubił prać się po mordach, podniecać się perspektywą otrzymania obrażeń czy pocięcia sukinsyna w dobrej walce, wciągać jak fisstech zapach strachu i ekscytacji w pocie walczących, kochał prawdziwość sztuki walki tak, jak wojacy kochali swoje ulubione dziwki. Emocje bliskie zwierzęcym instynktom, niepróbujące wspinać się na wyższe szczebelki ludzkiego doświadczania, przyziemne jak grzyby wyrastające z obsranej ziemi. Nauczyciel Haszka próbował mu przekazać najczystszą formę walki w czynie i w słowie.
— Wiem, że masz swoje lata — tłumaczył z nieukrywaną fascynacją — ale nawet stare konie potrafią romantycznie gadać o walce. O wielkich rycerzach, o chwalebnych czynach, o honorze i tak dalej. Kto wie, może rzeczywiście chodzą po tej ziemi ludzie, którzy mogliby świecić przykładem! Ha, na pewno tacy są, jednak mówię ci, że kiedy walczą, kiedy próbują kogoś zabić, nie zawracają sobie głowy tymi głupotami — mówił powoli, delektując się własnym głosem, gestykulując jedną ręką, gdyż druga trzymała oręż. — Walcz tak, jakbyś chciał chędożyć. Znaj swoje możliwości, opanuj ruchy, bądź skuteczny. Czym prostsze a skuteczniejsze, tym lepiej. Widziałeś te wszystkie fikuśne figury i pozycje arcymistrzów miecza? W dupę sobie je wsadź! — prawie krzyknął, a kiedy zorientował się o swej brzydkiej mowie, rozejrzał się z nadzieją, że Daromira nie było w pobliżu.
— Kto tak walczy? Dziesięciu na tysiąc? Na dziesięć tysięcy? Na froncie czeka na nas kupa, czeka na nas chaos i zagrania nieczyste jak nasze sumienia, przede wszystkim zdesperowani mężczyźni próbujący przetrwać! Walcz tak, jakbyś na pielgrzyma ciupciał swoją pannę! Najzwyklejsza pozycja, ale ile możliwości, hm?! Dostęp do cycków, całowanie, potencjał na kontrolowanie tempa! Podstawa podstaw! Jak nie potrafisz zadowolić swojej panny w ten najprostszy sposób, to zapomnij o innych technikach, bo się jedynie upokorzysz! I masz być, do diaska, aktywny! Nawet jak dziewczyna cię ujeżdża jak ogiera, masz działać! Wiedzieć, co się właśnie dzieje! Tak samo w bitce, jak stracisz inicjatywę, to koniec. W pierwszym przypadku istnieje okoliczność niechcianego bękarta, w drugim po prostu cię zamordują! — ostatnie zdania przemawiał niemal gniewnie, gromiąc giermka poważnym spojrzeniem. — I jeszcze raz, jak usłyszę, że chędożysz na pozycję zerrikańskiego smoka to cię walnę po pysku! — Przetarł oczy na znak dezaprobaty, kiwając przy tym głową, jakby przeczuwając, że uczeń go nie zrozumiał.
— Chodź, zademonstruje moje słowa w praktyce. Broń się!
***
W międzyczasie Lasota, Ratiz i Daromir w końcu wykorzystali chwilę, żeby poznać sokoła, a Ratiza poprosić o wskazówki. Wielomir zauważył, że szlachcic dbał o swojego konia zacnie, więc strzelił, że wąsacz lubił także inne zwierzęta, a jeśli nie, to na pewno miał jakieś pojęcie o ptakach wykorzystywanych w polowaniu. Pomimo pierwotnego charakteru spotkań, gdzie panowie mieli okazję liznąć nieco sokolnictwa, główną intencją była chęć pobycia z synem przy fajnej aktywności. Poza tym wysublimowane słownictwo Ratiza mogło pozytywnie wpłynąć na Dara, który słuchając wykwintnej mowy, miał okazję poszerzyć własne horyzonty.
Wieczorami dawny najemnik zabawiał załogę opowieściami wojennymi, żeby umilić czas i zbudować towarzyskie więzi. Lasota zatem tkał koloryzowane, pełne humoru opowiastki o rzeczach, od których człowiek łapał białej gorączki. O kucharzach, od których potraw dostawało się dotkliwej sraki. O ciurach obozowych, które potrafiły naraz dawać dupy i zszywać rany niczym pijany krawiec. O żołnierzach ledwo wypowiadających złożone zdania, bowiem dostali tyle razy po łbie, że zwyczajna mowa stała się dla nich sztuką wyższą, a dalej posiadali w sobie więcej instynktu samozachowawczego od dowódców. Wielomir gadał na trzeźwo, zatem głównie skupiał się na formie, niżeli na treści, ot, oferował rozrywkę przed snem. Jako osobiste wyzwanie potraktował rozbrojenie Kmotra z wisielczego humoru i antyspołecznej postawy.
***
I miał powoli czas na rejsie, a treningi, panowanie nad sokołem i snucie opowieści stały się rutyną Lasoty.
Opuścił stały ląd prawie bez pieniędzy, lecz z całą pewnością bogatszy o nowe doświadczenia, które znalazły biały skrawek na bazgrolonej kartce duszy. Ban Ard, pomimo krótkiego pobytu, obdarowało weterana znajomościami, potencjalną pracą, nowymi wrogami, niewykorzystanymi okazjami miłosnymi i niespełnionym przezeń słowem. Kiedy odpływał od przystani, obserwując oddalanie się od brzegu, zastanawiał się, jak to miasto go ponownie powita, gdy upora się z problemem bandytów. Potrzebował kontaktów z czarodziejami i był gotów zapłacić za nie najwyższą cenę, jeżeli zdołaliby uporać się z przypadłością Daromira. Mimochodem zerknął na sieci rybackie, zdając sobie sprawę, że bogowie również takowe posiadali. Lasota zamierzał zerwać sieci ze swojego syna, zwracając mu wolność, ale czym dłużej skupiał oczy na niewodzie, tym silniejszy odczuwał niepokój. To, z czym próbował się mierzyć, było niewidzialne i niematerialne. Niepojęte. Z trwogą w sercu rozpoczął podróż.
***
Lasota Wielomir źle znosił długie podróże, dlatego kręcił się po łajbie, jakby miał owsiki w dupie. Nieustannie szukał sobie zajęcia, a miał co robić, więc za dnia zajmował się Haszkiem i synem, wzmacniając ich ciała treningiem, nauką walki bronią oraz fundamentalną wiedzą o taktykach bitewnych. O ile synek mógłby nie pojąć wszystkiego, to pulchny giermek był skazany na energiczną edukację ze strony Lasoty, który czując się w obowiązku wyrzeźbienia formy z kupy gówna i tłuszczu, wyciskał z podopiecznego siódme poty.
Pewnego razu Wielomir postanowił zmierzyć się z Haszkiem w walce sparingowej na miecze, robiąc widowisko dla pozostałych pasażerów. W przeciwieństwie do wielu nauczycieli szermierki, Lasota był przede wszystkim praktykiem, który skupiał się wyłącznie na skutecznych formach walki, pomijając całe to honorowe czy sportowe pierdolenie. Lasota lubił prać się po mordach, podniecać się perspektywą otrzymania obrażeń czy pocięcia sukinsyna w dobrej walce, wciągać jak fisstech zapach strachu i ekscytacji w pocie walczących, kochał prawdziwość sztuki walki tak, jak wojacy kochali swoje ulubione dziwki. Emocje bliskie zwierzęcym instynktom, niepróbujące wspinać się na wyższe szczebelki ludzkiego doświadczania, przyziemne jak grzyby wyrastające z obsranej ziemi. Nauczyciel Haszka próbował mu przekazać najczystszą formę walki w czynie i w słowie.
— Wiem, że masz swoje lata — tłumaczył z nieukrywaną fascynacją — ale nawet stare konie potrafią romantycznie gadać o walce. O wielkich rycerzach, o chwalebnych czynach, o honorze i tak dalej. Kto wie, może rzeczywiście chodzą po tej ziemi ludzie, którzy mogliby świecić przykładem! Ha, na pewno tacy są, jednak mówię ci, że kiedy walczą, kiedy próbują kogoś zabić, nie zawracają sobie głowy tymi głupotami — mówił powoli, delektując się własnym głosem, gestykulując jedną ręką, gdyż druga trzymała oręż. — Walcz tak, jakbyś chciał chędożyć. Znaj swoje możliwości, opanuj ruchy, bądź skuteczny. Czym prostsze a skuteczniejsze, tym lepiej. Widziałeś te wszystkie fikuśne figury i pozycje arcymistrzów miecza? W dupę sobie je wsadź! — prawie krzyknął, a kiedy zorientował się o swej brzydkiej mowie, rozejrzał się z nadzieją, że Daromira nie było w pobliżu.
— Kto tak walczy? Dziesięciu na tysiąc? Na dziesięć tysięcy? Na froncie czeka na nas kupa, czeka na nas chaos i zagrania nieczyste jak nasze sumienia, przede wszystkim zdesperowani mężczyźni próbujący przetrwać! Walcz tak, jakbyś na pielgrzyma ciupciał swoją pannę! Najzwyklejsza pozycja, ale ile możliwości, hm?! Dostęp do cycków, całowanie, potencjał na kontrolowanie tempa! Podstawa podstaw! Jak nie potrafisz zadowolić swojej panny w ten najprostszy sposób, to zapomnij o innych technikach, bo się jedynie upokorzysz! I masz być, do diaska, aktywny! Nawet jak dziewczyna cię ujeżdża jak ogiera, masz działać! Wiedzieć, co się właśnie dzieje! Tak samo w bitce, jak stracisz inicjatywę, to koniec. W pierwszym przypadku istnieje okoliczność niechcianego bękarta, w drugim po prostu cię zamordują! — ostatnie zdania przemawiał niemal gniewnie, gromiąc giermka poważnym spojrzeniem. — I jeszcze raz, jak usłyszę, że chędożysz na pozycję zerrikańskiego smoka to cię walnę po pysku! — Przetarł oczy na znak dezaprobaty, kiwając przy tym głową, jakby przeczuwając, że uczeń go nie zrozumiał.
— Chodź, zademonstruje moje słowa w praktyce. Broń się!
***
W międzyczasie Lasota, Ratiz i Daromir w końcu wykorzystali chwilę, żeby poznać sokoła, a Ratiza poprosić o wskazówki. Wielomir zauważył, że szlachcic dbał o swojego konia zacnie, więc strzelił, że wąsacz lubił także inne zwierzęta, a jeśli nie, to na pewno miał jakieś pojęcie o ptakach wykorzystywanych w polowaniu. Pomimo pierwotnego charakteru spotkań, gdzie panowie mieli okazję liznąć nieco sokolnictwa, główną intencją była chęć pobycia z synem przy fajnej aktywności. Poza tym wysublimowane słownictwo Ratiza mogło pozytywnie wpłynąć na Dara, który słuchając wykwintnej mowy, miał okazję poszerzyć własne horyzonty.
Wieczorami dawny najemnik zabawiał załogę opowieściami wojennymi, żeby umilić czas i zbudować towarzyskie więzi. Lasota zatem tkał koloryzowane, pełne humoru opowiastki o rzeczach, od których człowiek łapał białej gorączki. O kucharzach, od których potraw dostawało się dotkliwej sraki. O ciurach obozowych, które potrafiły naraz dawać dupy i zszywać rany niczym pijany krawiec. O żołnierzach ledwo wypowiadających złożone zdania, bowiem dostali tyle razy po łbie, że zwyczajna mowa stała się dla nich sztuką wyższą, a dalej posiadali w sobie więcej instynktu samozachowawczego od dowódców. Wielomir gadał na trzeźwo, zatem głównie skupiał się na formie, niżeli na treści, ot, oferował rozrywkę przed snem. Jako osobiste wyzwanie potraktował rozbrojenie Kmotra z wisielczego humoru i antyspołecznej postawy.
***
I miał powoli czas na rejsie, a treningi, panowanie nad sokołem i snucie opowieści stały się rutyną Lasoty.
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
- Joreg
- Posty: 206
- Rejestracja: 19 maja 2022, 20:23
- Miano: Joreg Borgerd
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Spław Likselą
Pieniądz, a właściwie jego brak, przeistoczył się w jeszcze niewyczuwalne uczucie niepokoju korzeniące się w kudłatej głowie krasnoluda. W przeciwieństwie do Lasoty, Joreg przywykł do posiadania cennych kruszców, a pustka w jego kiesie coraz częściej prowokowała dłoń do poszukiwań choćby jednego srebrnego grosza zawieruszonego gdzieś w kieszeni płaszcza albo plecaku. Poszukiwania zakończyły się fiaskiem, a Borgerd przez kolejne dni podróży miał oswajać się ze swoją nową sytuacją materialną. Podróż ta doszła do skutku dzięki staraniom i walucie Lasoty, wobec czego Joreg wyraził nawet wdzięczność, a sobie obiecał, że przy najbliższej okazji odpłaci się najemnikowi w najbardziej odpowiedni sposób.
Od samego wejścia na pokład, karzeł zmienił zdanie. To, co jeszcze przed chwilą zakrawało na sielską wycieczkę, teraz zaczynało pachnieć mu zagrożeniem nie mniejszym niż te, których zaznali by na lądzie. Twardy grunt pod nogami zmienił się w drewniany pokład koleboczącej się na przystani łajby. Nie pomylił się ten, któremu wydawało się, że nogi pod Joregiem ugięły się już po pierwszych kilku krokach. Po następnych kilkunastu Borgerd łupnął na kolano, zdążył podeprzeć się ręką, ale już teraz czuł, jak wiruje mu w głowie.
— Zafajdane buciory… — Mruknął, dla niepoznaki sprawdzając, czy aby na pewno nie odeszła mu podeszwa. Nie będąc gotowym na oglądanie widoku za burtą, Joreg doczłapał niepewnie do masztu i tam zaległ na rzyci. W owej chwili mógłby przysiąc, że gdyby nie lekka bryza, zapaskudziłby pokład obiadem już w pierwszej godzinie podróży.
W pierwszym dniu podróży już każdy obyty z wodą mógł z całą stanowczością stwierdzić u krasnoluda klasyczną przypadłość lądowych szczurów. Karzeł raz na jakiś czas odsuwał się od towarzystwa i kurczowo trzymając się burty, sukcesywnie wyrzygiwał wszystko, czym był uprzejmy ówcześnie uraczyć go Ratiz.
Ratunek nadszedł dopiero późnym popołudniem, a okazała się nim flaszka gorzały. Odkąd krasnolud z pomocą załogantów odkrył, że nietrzeźwość jest lekiem na całe to bujające się i chlupoczące zło, odtąd starał się już nie trzeźwieć. Nie, żeby chodził non stop opity jak komar w dziudzkim gaju, ale jeżeli już się potykał, to od drugiego dnia podróży nie była to wina ani rzeki, ani barki.
Jeszcze nocą pierwszego dnia podróży, Joreg coraz lepiej poznawał swoje obecne położenie. Stało się to dokładnie, kiedy omal nie wypadł za burtę, wypinając zad za burtę celem wypróżnienia się do wody.
*****
Drugiego dnia Borgerd od bladego świtu był na nogach. Noc spędził we wspólnej kajucie. Z samego rana dopił zawartość turlającej się po podłodze flaszki, zagryzł to kawałkiem chleba i jedną z ryb z wczorajszej kolacji, a potem ruszył nadrabiać braki dnia pierwszego. W pierwszej kolejności ruszył do załogantów Ogryza i Nosacza, z którymi wymienił się kilkoma spostrzeżeniami na temat bladego panicza zamkniętego w kajucie. Joreg szybko doszedł do tego, że skoro nie pije, to może to jednak brzydka, chuda baba? A z resztą, czy to było takie ważne wobec faktu, że “kto nie pije, ten kapuje”? Brodacz wcale nie zastanawiał się kto, na kogo i w jakiej sprawie miałby donosić, stawiając ponad te przyziemne wątpliwości, wiekową ludową mądrość. Następnie z niejako szczerym, lecz nieprzesadnym zainteresowaniem wyraził chęć poznania podstawowych gatunków ryb słodkowodnych, a kiedy dyskusja weszła już na poziom, na którym Borgerd nie był Ogryzowi ani Nosaczowi potrzebny do udowodniania stawianych tez i racji, wtedy ukradkiem krasnolud oddalił się. Kolejnym celem miał być Kmotr, lecz pomimo stanu lekkiego podpicia, morski książe nie był w stanie znaleźć z nim wspólnego języka. Najpierw starał się podpytać o przewidywaną długość spławu, potem zagadywał o innych załogantów, a kiedy kolejny raz usłyszał, że “gówno go to obchodzi”, albo, żeby “pocałować go w dupę”, Joreg poddał się i poszedł swoją osobą podirytować nieco Dokena. W pierwszej chwili próbował zagadać go o nawigację, ale, że sam nie pojmował jej zbyt dobrze, to zrezygnował i próbował wyciągnąć z człowieka anegdoty na temat rzecznych przepraw. Ciekaw był niebezpieczeństw, ewentualnych rozrywek, przygód jakich ów człowiek zaznał podcza swojej pracy jak i samej codzienności. Codzienność jakby nie spojrzeć, dawała o sobie znak na każdym dotychczasowym etapie podróży. W momentach, kiedy można było zejść na ląd celem wyładunku i załadunku, Joreg nawet się nie zastanawiał, tylko zakasał rękawy i niesiony widmem wydębienia kolejnej butelki lekarstwa, nosił skrzynie i wory jak gdyby robił to od lat. Krasnolud rzeczywiście nie bał się pracy i oczywiście od samego machania kawałkiem żelastwa krzepy nie nabrał - w kompanii handlowej nigdy nie brakowało roboty.
*****
Widząc, a właściwie słysząc jak Lasota oddaje się musztrowaniu Haszka, natychmiast ruszył w ich kierunku. Nie chciał się rzecz jasna wtrącać, za to znalazł sobie dogodne miejsce obserwacji, w domyśle w towarzystwie Daromira, jeżeli chłopca nigdzie nie wywiało.
— Żywota albo i dwu mu braknie, żeby zrobić z tego sflaczałego patałacha charakternika — stwierdził z uśmiechem skrytym między obfitym wąsem a gęstą brodą. Nie ulegało wątpliwości, że bawił się dobrze, a takiej rozrywki odmówić sobie nie mógł.
— Walka, nareszcie coś się dzieje. I jak, podoba ci się na statku, młody? Bo widzisz, mi niezgorzej, żeby tylko tak nie kolebało na boki. Pływać umiesz, hę? — Korzystając z okazji, Joreg zaczepiał przez chwilę także Wielomira juniora. Pamiętając jego fascynację zbagatelizowaną przez Ratiza opowieścią o Ys pod Wodami, brodacz pozwolił skrzętnie oglądać i dotykać morskiego pancerza. W wolnej chwili byłby nawet skłonny pozwolić Daromirowi przymierzyć zbroję.
W jednej z wolnych chwil, krasnolud poszedł sprawdzić, czy odpowiednio zadbano o stan jucznego konia. Tam też natknąć się musiał na Ratiza, do którego od momentu wyjścia z gospody nie odzywał się bezpośrednio, ani też nie szukał specjalnie jego towarzystwa. Wciąż zagniewany niedowierzaniem szlachcica, a nieco podpity, skrzyżował dłonie na piersi, zmarszczył brwi i zgromił von Frentza spojrzeniem.
— Sam żeś jest, kurważ, z morskiego bazaru — były słowami, po których oblicze Jorega znów złagodniało. — Chodź na wódkę miast gnić pod pokładem — zaproponował i nie czekając na odpowiedź, udał się na górę. Pozostała jeszcze jedna, jedyna osoba, której dotychczas nie odwiedził.
Zaciśnięta w pięść, gęsto porośnięta włosami dłoń o wielkości bochenka chleba załomotała o zamknięte na głucho drzwi prywatnej kajuty Pasażera.
— Żyjesz tam, wąpierzu? — Zakrzyknął pogodnym tonem krasnolud, wtórując sobie jeszcze jednym łupnięciem w drzwi.
— Chodź się napić, nim tam zdechniesz z nudów, a potem uschniesz, albo odwrotnie. Chłopcy łowią świeże ryby na zagryzkę. To chyba najlepsza okazja, żebyśmy się wszyscy poznali. Bo jak to, podróżować z obcym? Nie godzi się, toteż zapraszamy! — Borgerd odczekał na odpowiedź, a jeżeli ta nie nadeszła, poszedł szukać sobie towarzystwa wśród posiadaczy alkoholu.
Od samego wejścia na pokład, karzeł zmienił zdanie. To, co jeszcze przed chwilą zakrawało na sielską wycieczkę, teraz zaczynało pachnieć mu zagrożeniem nie mniejszym niż te, których zaznali by na lądzie. Twardy grunt pod nogami zmienił się w drewniany pokład koleboczącej się na przystani łajby. Nie pomylił się ten, któremu wydawało się, że nogi pod Joregiem ugięły się już po pierwszych kilku krokach. Po następnych kilkunastu Borgerd łupnął na kolano, zdążył podeprzeć się ręką, ale już teraz czuł, jak wiruje mu w głowie.
— Zafajdane buciory… — Mruknął, dla niepoznaki sprawdzając, czy aby na pewno nie odeszła mu podeszwa. Nie będąc gotowym na oglądanie widoku za burtą, Joreg doczłapał niepewnie do masztu i tam zaległ na rzyci. W owej chwili mógłby przysiąc, że gdyby nie lekka bryza, zapaskudziłby pokład obiadem już w pierwszej godzinie podróży.
W pierwszym dniu podróży już każdy obyty z wodą mógł z całą stanowczością stwierdzić u krasnoluda klasyczną przypadłość lądowych szczurów. Karzeł raz na jakiś czas odsuwał się od towarzystwa i kurczowo trzymając się burty, sukcesywnie wyrzygiwał wszystko, czym był uprzejmy ówcześnie uraczyć go Ratiz.
Ratunek nadszedł dopiero późnym popołudniem, a okazała się nim flaszka gorzały. Odkąd krasnolud z pomocą załogantów odkrył, że nietrzeźwość jest lekiem na całe to bujające się i chlupoczące zło, odtąd starał się już nie trzeźwieć. Nie, żeby chodził non stop opity jak komar w dziudzkim gaju, ale jeżeli już się potykał, to od drugiego dnia podróży nie była to wina ani rzeki, ani barki.
Jeszcze nocą pierwszego dnia podróży, Joreg coraz lepiej poznawał swoje obecne położenie. Stało się to dokładnie, kiedy omal nie wypadł za burtę, wypinając zad za burtę celem wypróżnienia się do wody.
*****
Drugiego dnia Borgerd od bladego świtu był na nogach. Noc spędził we wspólnej kajucie. Z samego rana dopił zawartość turlającej się po podłodze flaszki, zagryzł to kawałkiem chleba i jedną z ryb z wczorajszej kolacji, a potem ruszył nadrabiać braki dnia pierwszego. W pierwszej kolejności ruszył do załogantów Ogryza i Nosacza, z którymi wymienił się kilkoma spostrzeżeniami na temat bladego panicza zamkniętego w kajucie. Joreg szybko doszedł do tego, że skoro nie pije, to może to jednak brzydka, chuda baba? A z resztą, czy to było takie ważne wobec faktu, że “kto nie pije, ten kapuje”? Brodacz wcale nie zastanawiał się kto, na kogo i w jakiej sprawie miałby donosić, stawiając ponad te przyziemne wątpliwości, wiekową ludową mądrość. Następnie z niejako szczerym, lecz nieprzesadnym zainteresowaniem wyraził chęć poznania podstawowych gatunków ryb słodkowodnych, a kiedy dyskusja weszła już na poziom, na którym Borgerd nie był Ogryzowi ani Nosaczowi potrzebny do udowodniania stawianych tez i racji, wtedy ukradkiem krasnolud oddalił się. Kolejnym celem miał być Kmotr, lecz pomimo stanu lekkiego podpicia, morski książe nie był w stanie znaleźć z nim wspólnego języka. Najpierw starał się podpytać o przewidywaną długość spławu, potem zagadywał o innych załogantów, a kiedy kolejny raz usłyszał, że “gówno go to obchodzi”, albo, żeby “pocałować go w dupę”, Joreg poddał się i poszedł swoją osobą podirytować nieco Dokena. W pierwszej chwili próbował zagadać go o nawigację, ale, że sam nie pojmował jej zbyt dobrze, to zrezygnował i próbował wyciągnąć z człowieka anegdoty na temat rzecznych przepraw. Ciekaw był niebezpieczeństw, ewentualnych rozrywek, przygód jakich ów człowiek zaznał podcza swojej pracy jak i samej codzienności. Codzienność jakby nie spojrzeć, dawała o sobie znak na każdym dotychczasowym etapie podróży. W momentach, kiedy można było zejść na ląd celem wyładunku i załadunku, Joreg nawet się nie zastanawiał, tylko zakasał rękawy i niesiony widmem wydębienia kolejnej butelki lekarstwa, nosił skrzynie i wory jak gdyby robił to od lat. Krasnolud rzeczywiście nie bał się pracy i oczywiście od samego machania kawałkiem żelastwa krzepy nie nabrał - w kompanii handlowej nigdy nie brakowało roboty.
*****
Widząc, a właściwie słysząc jak Lasota oddaje się musztrowaniu Haszka, natychmiast ruszył w ich kierunku. Nie chciał się rzecz jasna wtrącać, za to znalazł sobie dogodne miejsce obserwacji, w domyśle w towarzystwie Daromira, jeżeli chłopca nigdzie nie wywiało.
— Żywota albo i dwu mu braknie, żeby zrobić z tego sflaczałego patałacha charakternika — stwierdził z uśmiechem skrytym między obfitym wąsem a gęstą brodą. Nie ulegało wątpliwości, że bawił się dobrze, a takiej rozrywki odmówić sobie nie mógł.
— Walka, nareszcie coś się dzieje. I jak, podoba ci się na statku, młody? Bo widzisz, mi niezgorzej, żeby tylko tak nie kolebało na boki. Pływać umiesz, hę? — Korzystając z okazji, Joreg zaczepiał przez chwilę także Wielomira juniora. Pamiętając jego fascynację zbagatelizowaną przez Ratiza opowieścią o Ys pod Wodami, brodacz pozwolił skrzętnie oglądać i dotykać morskiego pancerza. W wolnej chwili byłby nawet skłonny pozwolić Daromirowi przymierzyć zbroję.
W jednej z wolnych chwil, krasnolud poszedł sprawdzić, czy odpowiednio zadbano o stan jucznego konia. Tam też natknąć się musiał na Ratiza, do którego od momentu wyjścia z gospody nie odzywał się bezpośrednio, ani też nie szukał specjalnie jego towarzystwa. Wciąż zagniewany niedowierzaniem szlachcica, a nieco podpity, skrzyżował dłonie na piersi, zmarszczył brwi i zgromił von Frentza spojrzeniem.
— Sam żeś jest, kurważ, z morskiego bazaru — były słowami, po których oblicze Jorega znów złagodniało. — Chodź na wódkę miast gnić pod pokładem — zaproponował i nie czekając na odpowiedź, udał się na górę. Pozostała jeszcze jedna, jedyna osoba, której dotychczas nie odwiedził.
Zaciśnięta w pięść, gęsto porośnięta włosami dłoń o wielkości bochenka chleba załomotała o zamknięte na głucho drzwi prywatnej kajuty Pasażera.
— Żyjesz tam, wąpierzu? — Zakrzyknął pogodnym tonem krasnolud, wtórując sobie jeszcze jednym łupnięciem w drzwi.
— Chodź się napić, nim tam zdechniesz z nudów, a potem uschniesz, albo odwrotnie. Chłopcy łowią świeże ryby na zagryzkę. To chyba najlepsza okazja, żebyśmy się wszyscy poznali. Bo jak to, podróżować z obcym? Nie godzi się, toteż zapraszamy! — Borgerd odczekał na odpowiedź, a jeżeli ta nie nadeszła, poszedł szukać sobie towarzystwa wśród posiadaczy alkoholu.
Ilość słów: 0
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław