Spław Likselą
Spław Likselą
Barkas „Edredon” sunął skrajem jasnej mielizny, lawirując w nurcie między dwoma zieleniącymi się od grądów brzegami zwinnie niczym perkoz. Podróż, która w założeniach miała być szybką i sprawną, dłużyła się z powodu licznych przestojów na mijanych przystaniach trafiającej się średnio co dwie-trzy godziny, przepuszczania przez śluzy i ślamazarnego manewrowania na płytszych odcinkach rzeki. Pomimo tej niedogodności oraz zbójeckiej ceny, którą przyszło im uiścić za zaokrętowanie się razem z końmi i dobytkiem, podróż mijała im wcale przyjemnie, wręcz komfortowo. Kiedy poganiana przez szypra załoga uwijała się przy załadunku, wyładunku i nawigowaniu, oni sami mogli zażywać do woli wywczasu i paść oczy mijanymi w drodze widokami — a nieskalane masową wycinką półdzikie kaedweńskie puszcze i rysujące się w oddali górskie szczyty zaliczały się do widoków wyjątkiem miłych. Na jedzenie także nie mieli powodu narzekać — każdego dnia mogli pokosztować świeżej ryby lub raka, gdyż Nosacz i Ogryz — dwójka załogantów pod komendą ich szypra Dokena, była wziętymi rybakami. Obydwaj z lubością zarzucali swoje wędki i siatki przy każdym wieczornym postoju i wyciągali razem z jutrzejszym śniadaniem. Oprócz wymienionej dwójki, do załogi wliczał się także Kmotr, ponury drab, który nie łowił ani nie wędkował. Pił tylko z Dokenem, a każdą próbę indagowania go o cokolwiek zbywał wypraktykowaną repliką „pocałujcie mnie w dupę”.
Pod pokładem znajdowała się pojemna ładowania, co rusz wypełniana lub opuszczana przez kolejne ładunki — przeważnie towary, z których słynął region: skóry i futra, miody oraz drewno we wszystkich możliwych odmianach i stanach skupienia. Były także dwa konie — Joregowy juczniak oraz smukły rasowiec Ratiza, do którego szlachcic schodził przy każdej możliwiej okazji a pod byle pretekstem, cackając się z nim gorzej niż z żoną. Nocami mościł sobie tam legowisko Kmotr. Ogryz, Nosacz i Haszek wiele chętniej nocowali na pokładzie, korzystając z ciepłych, pogodnych nocy. Doken wydawał się nie sypiać wcale, wyłącznie drzemać na stojąco za dnia, opierając się o burtę z bosakiem w dłoni i wierną kuszą na plecach.
Opłacającym swój przejazd przydzielono wspólna kajutę — pozbawioną wygód, ale dość przestronną, by pomieścić ich wszystkich. Była to jedna z dwóch kajut znajdujących się na barce — osobną, przeznaczoną tylko dla siebie i prawie przezeń nieopuszczaną zajmował Pasażer — młody, bladolicy panicz o aparycji wyblakłego onanisty lub chronicznego melancholika. Szyper Doken osobiście przynosił mu posiłki, nie zadając pytań ani nie odpowiadając na żadne dotyczące osoby tajemniczego przybysza. Domysły na temat tożsamości młodzieńca oraz tego, czym zajmował się przez całe dnie za zamkniętymi drzwiami, były przedmiotem ciągłych spekulacji, a nade wszystko niewybrednych żartów Nosacza i Ogryza.
Mijał drugi dzień ich żeglugi. Dochodziło południe, po tym, jak spędzili godzinę na mozolnym przepływaniu krótkiego kanału i drugą na targowaniu się z kilkoma drabami lokalnego panosza o otwarcie śluzy. Wydawszy samozwańczym cerberom stosowne łapówki w postaci kilku bań z czwórniakiem, Doken jebał ich matki i babki w niewyszukanych słowach, guzdrzący się przy burtach Ogryz, Nosacz i Kmotr dostawali rykoszetem za opieszałość. Wyśluzowany barkas wypłynął na rzekę, oddalił się od drewnianych zapór i zabudowań, prując z nurtem przez krajobraz porośniętych tatarakami mokradeł.
Doken stał na dziobie, czujny jak świstak, bacząc na farwater. Ratiz znowu zniknął pod pokładem, sprawdzić co z wierzchowcem, Kmotr odlewał się z pluskiem przez burtę, Haszek pochrapywał oparty o maszt, chwilowo pozbawieni obowiązków Nosacz i Ogryz kłócili się o różnicę między leszczem a guściorą, a onanista wędził się w swojej kajucie zamkniętej na trzy spusty.
Było ciepło, późny czerwiec. Zewsząd pachniało lasem. Woda niosła echem odgłosy otaczających ich trzęsawisk, lekka bryza zwiastowała pomyślny kurs.
Pod pokładem znajdowała się pojemna ładowania, co rusz wypełniana lub opuszczana przez kolejne ładunki — przeważnie towary, z których słynął region: skóry i futra, miody oraz drewno we wszystkich możliwych odmianach i stanach skupienia. Były także dwa konie — Joregowy juczniak oraz smukły rasowiec Ratiza, do którego szlachcic schodził przy każdej możliwiej okazji a pod byle pretekstem, cackając się z nim gorzej niż z żoną. Nocami mościł sobie tam legowisko Kmotr. Ogryz, Nosacz i Haszek wiele chętniej nocowali na pokładzie, korzystając z ciepłych, pogodnych nocy. Doken wydawał się nie sypiać wcale, wyłącznie drzemać na stojąco za dnia, opierając się o burtę z bosakiem w dłoni i wierną kuszą na plecach.
Opłacającym swój przejazd przydzielono wspólna kajutę — pozbawioną wygód, ale dość przestronną, by pomieścić ich wszystkich. Była to jedna z dwóch kajut znajdujących się na barce — osobną, przeznaczoną tylko dla siebie i prawie przezeń nieopuszczaną zajmował Pasażer — młody, bladolicy panicz o aparycji wyblakłego onanisty lub chronicznego melancholika. Szyper Doken osobiście przynosił mu posiłki, nie zadając pytań ani nie odpowiadając na żadne dotyczące osoby tajemniczego przybysza. Domysły na temat tożsamości młodzieńca oraz tego, czym zajmował się przez całe dnie za zamkniętymi drzwiami, były przedmiotem ciągłych spekulacji, a nade wszystko niewybrednych żartów Nosacza i Ogryza.
Mijał drugi dzień ich żeglugi. Dochodziło południe, po tym, jak spędzili godzinę na mozolnym przepływaniu krótkiego kanału i drugą na targowaniu się z kilkoma drabami lokalnego panosza o otwarcie śluzy. Wydawszy samozwańczym cerberom stosowne łapówki w postaci kilku bań z czwórniakiem, Doken jebał ich matki i babki w niewyszukanych słowach, guzdrzący się przy burtach Ogryz, Nosacz i Kmotr dostawali rykoszetem za opieszałość. Wyśluzowany barkas wypłynął na rzekę, oddalił się od drewnianych zapór i zabudowań, prując z nurtem przez krajobraz porośniętych tatarakami mokradeł.
Doken stał na dziobie, czujny jak świstak, bacząc na farwater. Ratiz znowu zniknął pod pokładem, sprawdzić co z wierzchowcem, Kmotr odlewał się z pluskiem przez burtę, Haszek pochrapywał oparty o maszt, chwilowo pozbawieni obowiązków Nosacz i Ogryz kłócili się o różnicę między leszczem a guściorą, a onanista wędził się w swojej kajucie zamkniętej na trzy spusty.
Było ciepło, późny czerwiec. Zewsząd pachniało lasem. Woda niosła echem odgłosy otaczających ich trzęsawisk, lekka bryza zwiastowała pomyślny kurs.
Ilość słów: 0
- Lasota
- Posty: 299
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Spław Likselą
Obładowany sprzętem i noszący odpowiedzialność za swych ludzi Lasota nie ugiął się pod ciężarem, nawet w chwili, gdy przyszło mu zapłacić wygórowaną cenę przewoźnikowi. Nie pierwszy raz był gołodupcem, a nawet można powiedzieć, że ruchomości w jego przypadku były wyjątkowo płynne, bowiem był zdolny pozbyć się całego grosza jednego dnia, aby następnego zarobić niezłą sumkę. Być może w świadomości finansistów Wielomir byłby wcieleniem niedźwiedzia i byka, człowiekiem górek i dołków, jednakże nie poznał on nigdy żadnego spekulanta, więc nie miał pojęcia o swym ekonomicznym fenomenie.
Opuścił stały ląd prawie bez pieniędzy, lecz z całą pewnością bogatszy o nowe doświadczenia, które znalazły biały skrawek na bazgrolonej kartce duszy. Ban Ard, pomimo krótkiego pobytu, obdarowało weterana znajomościami, potencjalną pracą, nowymi wrogami, niewykorzystanymi okazjami miłosnymi i niespełnionym przezeń słowem. Kiedy odpływał od przystani, obserwując oddalanie się od brzegu, zastanawiał się, jak to miasto go ponownie powita, gdy upora się z problemem bandytów. Potrzebował kontaktów z czarodziejami i był gotów zapłacić za nie najwyższą cenę, jeżeli zdołaliby uporać się z przypadłością Daromira. Mimochodem zerknął na sieci rybackie, zdając sobie sprawę, że bogowie również takowe posiadali. Lasota zamierzał zerwać sieci ze swojego syna, zwracając mu wolność, ale czym dłużej skupiał oczy na niewodzie, tym silniejszy odczuwał niepokój. To, z czym próbował się mierzyć, było niewidzialne i niematerialne. Niepojęte. Z trwogą w sercu rozpoczął podróż.
***
Lasota Wielomir źle znosił długie podróże, dlatego kręcił się po łajbie, jakby miał owsiki w dupie. Nieustannie szukał sobie zajęcia, a miał co robić, więc za dnia zajmował się Haszkiem i synem, wzmacniając ich ciała treningiem, nauką walki bronią oraz fundamentalną wiedzą o taktykach bitewnych. O ile synek mógłby nie pojąć wszystkiego, to pulchny giermek był skazany na energiczną edukację ze strony Lasoty, który czując się w obowiązku wyrzeźbienia formy z kupy gówna i tłuszczu, wyciskał z podopiecznego siódme poty.
Pewnego razu Wielomir postanowił zmierzyć się z Haszkiem w walce sparingowej na miecze, robiąc widowisko dla pozostałych pasażerów. W przeciwieństwie do wielu nauczycieli szermierki, Lasota był przede wszystkim praktykiem, który skupiał się wyłącznie na skutecznych formach walki, pomijając całe to honorowe czy sportowe pierdolenie. Lasota lubił prać się po mordach, podniecać się perspektywą otrzymania obrażeń czy pocięcia sukinsyna w dobrej walce, wciągać jak fisstech zapach strachu i ekscytacji w pocie walczących, kochał prawdziwość sztuki walki tak, jak wojacy kochali swoje ulubione dziwki. Emocje bliskie zwierzęcym instynktom, niepróbujące wspinać się na wyższe szczebelki ludzkiego doświadczania, przyziemne jak grzyby wyrastające z obsranej ziemi. Nauczyciel Haszka próbował mu przekazać najczystszą formę walki w czynie i w słowie.
— Wiem, że masz swoje lata — tłumaczył z nieukrywaną fascynacją — ale nawet stare konie potrafią romantycznie gadać o walce. O wielkich rycerzach, o chwalebnych czynach, o honorze i tak dalej. Kto wie, może rzeczywiście chodzą po tej ziemi ludzie, którzy mogliby świecić przykładem! Ha, na pewno tacy są, jednak mówię ci, że kiedy walczą, kiedy próbują kogoś zabić, nie zawracają sobie głowy tymi głupotami — mówił powoli, delektując się własnym głosem, gestykulując jedną ręką, gdyż druga trzymała oręż. — Walcz tak, jakbyś chciał chędożyć. Znaj swoje możliwości, opanuj ruchy, bądź skuteczny. Czym prostsze a skuteczniejsze, tym lepiej. Widziałeś te wszystkie fikuśne figury i pozycje arcymistrzów miecza? W dupę sobie je wsadź! — prawie krzyknął, a kiedy zorientował się o swej brzydkiej mowie, rozejrzał się z nadzieją, że Daromira nie było w pobliżu.
— Kto tak walczy? Dziesięciu na tysiąc? Na dziesięć tysięcy? Na froncie czeka na nas kupa, czeka na nas chaos i zagrania nieczyste jak nasze sumienia, przede wszystkim zdesperowani mężczyźni próbujący przetrwać! Walcz tak, jakbyś na pielgrzyma ciupciał swoją pannę! Najzwyklejsza pozycja, ale ile możliwości, hm?! Dostęp do cycków, całowanie, potencjał na kontrolowanie tempa! Podstawa podstaw! Jak nie potrafisz zadowolić swojej panny w ten najprostszy sposób, to zapomnij o innych technikach, bo się jedynie upokorzysz! I masz być, do diaska, aktywny! Nawet jak dziewczyna cię ujeżdża jak ogiera, masz działać! Wiedzieć, co się właśnie dzieje! Tak samo w bitce, jak stracisz inicjatywę, to koniec. W pierwszym przypadku istnieje okoliczność niechcianego bękarta, w drugim po prostu cię zamordują! — ostatnie zdania przemawiał niemal gniewnie, gromiąc giermka poważnym spojrzeniem. — I jeszcze raz, jak usłyszę, że chędożysz na pozycję zerrikańskiego smoka to cię walnę po pysku! — Przetarł oczy na znak dezaprobaty, kiwając przy tym głową, jakby przeczuwając, że uczeń go nie zrozumiał.
— Chodź, zademonstruje moje słowa w praktyce. Broń się!
***
W międzyczasie Lasota, Ratiz i Daromir w końcu wykorzystali chwilę, żeby poznać sokoła, a Ratiza poprosić o wskazówki. Wielomir zauważył, że szlachcic dbał o swojego konia zacnie, więc strzelił, że wąsacz lubił także inne zwierzęta, a jeśli nie, to na pewno miał jakieś pojęcie o ptakach wykorzystywanych w polowaniu. Pomimo pierwotnego charakteru spotkań, gdzie panowie mieli okazję liznąć nieco sokolnictwa, główną intencją była chęć pobycia z synem przy fajnej aktywności. Poza tym wysublimowane słownictwo Ratiza mogło pozytywnie wpłynąć na Dara, który słuchając wykwintnej mowy, miał okazję poszerzyć własne horyzonty.
Wieczorami dawny najemnik zabawiał załogę opowieściami wojennymi, żeby umilić czas i zbudować towarzyskie więzi. Lasota zatem tkał koloryzowane, pełne humoru opowiastki o rzeczach, od których człowiek łapał białej gorączki. O kucharzach, od których potraw dostawało się dotkliwej sraki. O ciurach obozowych, które potrafiły naraz dawać dupy i zszywać rany niczym pijany krawiec. O żołnierzach ledwo wypowiadających złożone zdania, bowiem dostali tyle razy po łbie, że zwyczajna mowa stała się dla nich sztuką wyższą, a dalej posiadali w sobie więcej instynktu samozachowawczego od dowódców. Wielomir gadał na trzeźwo, zatem głównie skupiał się na formie, niżeli na treści, ot, oferował rozrywkę przed snem. Jako osobiste wyzwanie potraktował rozbrojenie Kmotra z wisielczego humoru i antyspołecznej postawy.
***
I miał powoli czas na rejsie, a treningi, panowanie nad sokołem i snucie opowieści stały się rutyną Lasoty.
Opuścił stały ląd prawie bez pieniędzy, lecz z całą pewnością bogatszy o nowe doświadczenia, które znalazły biały skrawek na bazgrolonej kartce duszy. Ban Ard, pomimo krótkiego pobytu, obdarowało weterana znajomościami, potencjalną pracą, nowymi wrogami, niewykorzystanymi okazjami miłosnymi i niespełnionym przezeń słowem. Kiedy odpływał od przystani, obserwując oddalanie się od brzegu, zastanawiał się, jak to miasto go ponownie powita, gdy upora się z problemem bandytów. Potrzebował kontaktów z czarodziejami i był gotów zapłacić za nie najwyższą cenę, jeżeli zdołaliby uporać się z przypadłością Daromira. Mimochodem zerknął na sieci rybackie, zdając sobie sprawę, że bogowie również takowe posiadali. Lasota zamierzał zerwać sieci ze swojego syna, zwracając mu wolność, ale czym dłużej skupiał oczy na niewodzie, tym silniejszy odczuwał niepokój. To, z czym próbował się mierzyć, było niewidzialne i niematerialne. Niepojęte. Z trwogą w sercu rozpoczął podróż.
***
Lasota Wielomir źle znosił długie podróże, dlatego kręcił się po łajbie, jakby miał owsiki w dupie. Nieustannie szukał sobie zajęcia, a miał co robić, więc za dnia zajmował się Haszkiem i synem, wzmacniając ich ciała treningiem, nauką walki bronią oraz fundamentalną wiedzą o taktykach bitewnych. O ile synek mógłby nie pojąć wszystkiego, to pulchny giermek był skazany na energiczną edukację ze strony Lasoty, który czując się w obowiązku wyrzeźbienia formy z kupy gówna i tłuszczu, wyciskał z podopiecznego siódme poty.
Pewnego razu Wielomir postanowił zmierzyć się z Haszkiem w walce sparingowej na miecze, robiąc widowisko dla pozostałych pasażerów. W przeciwieństwie do wielu nauczycieli szermierki, Lasota był przede wszystkim praktykiem, który skupiał się wyłącznie na skutecznych formach walki, pomijając całe to honorowe czy sportowe pierdolenie. Lasota lubił prać się po mordach, podniecać się perspektywą otrzymania obrażeń czy pocięcia sukinsyna w dobrej walce, wciągać jak fisstech zapach strachu i ekscytacji w pocie walczących, kochał prawdziwość sztuki walki tak, jak wojacy kochali swoje ulubione dziwki. Emocje bliskie zwierzęcym instynktom, niepróbujące wspinać się na wyższe szczebelki ludzkiego doświadczania, przyziemne jak grzyby wyrastające z obsranej ziemi. Nauczyciel Haszka próbował mu przekazać najczystszą formę walki w czynie i w słowie.
— Wiem, że masz swoje lata — tłumaczył z nieukrywaną fascynacją — ale nawet stare konie potrafią romantycznie gadać o walce. O wielkich rycerzach, o chwalebnych czynach, o honorze i tak dalej. Kto wie, może rzeczywiście chodzą po tej ziemi ludzie, którzy mogliby świecić przykładem! Ha, na pewno tacy są, jednak mówię ci, że kiedy walczą, kiedy próbują kogoś zabić, nie zawracają sobie głowy tymi głupotami — mówił powoli, delektując się własnym głosem, gestykulując jedną ręką, gdyż druga trzymała oręż. — Walcz tak, jakbyś chciał chędożyć. Znaj swoje możliwości, opanuj ruchy, bądź skuteczny. Czym prostsze a skuteczniejsze, tym lepiej. Widziałeś te wszystkie fikuśne figury i pozycje arcymistrzów miecza? W dupę sobie je wsadź! — prawie krzyknął, a kiedy zorientował się o swej brzydkiej mowie, rozejrzał się z nadzieją, że Daromira nie było w pobliżu.
— Kto tak walczy? Dziesięciu na tysiąc? Na dziesięć tysięcy? Na froncie czeka na nas kupa, czeka na nas chaos i zagrania nieczyste jak nasze sumienia, przede wszystkim zdesperowani mężczyźni próbujący przetrwać! Walcz tak, jakbyś na pielgrzyma ciupciał swoją pannę! Najzwyklejsza pozycja, ale ile możliwości, hm?! Dostęp do cycków, całowanie, potencjał na kontrolowanie tempa! Podstawa podstaw! Jak nie potrafisz zadowolić swojej panny w ten najprostszy sposób, to zapomnij o innych technikach, bo się jedynie upokorzysz! I masz być, do diaska, aktywny! Nawet jak dziewczyna cię ujeżdża jak ogiera, masz działać! Wiedzieć, co się właśnie dzieje! Tak samo w bitce, jak stracisz inicjatywę, to koniec. W pierwszym przypadku istnieje okoliczność niechcianego bękarta, w drugim po prostu cię zamordują! — ostatnie zdania przemawiał niemal gniewnie, gromiąc giermka poważnym spojrzeniem. — I jeszcze raz, jak usłyszę, że chędożysz na pozycję zerrikańskiego smoka to cię walnę po pysku! — Przetarł oczy na znak dezaprobaty, kiwając przy tym głową, jakby przeczuwając, że uczeń go nie zrozumiał.
— Chodź, zademonstruje moje słowa w praktyce. Broń się!
***
W międzyczasie Lasota, Ratiz i Daromir w końcu wykorzystali chwilę, żeby poznać sokoła, a Ratiza poprosić o wskazówki. Wielomir zauważył, że szlachcic dbał o swojego konia zacnie, więc strzelił, że wąsacz lubił także inne zwierzęta, a jeśli nie, to na pewno miał jakieś pojęcie o ptakach wykorzystywanych w polowaniu. Pomimo pierwotnego charakteru spotkań, gdzie panowie mieli okazję liznąć nieco sokolnictwa, główną intencją była chęć pobycia z synem przy fajnej aktywności. Poza tym wysublimowane słownictwo Ratiza mogło pozytywnie wpłynąć na Dara, który słuchając wykwintnej mowy, miał okazję poszerzyć własne horyzonty.
Wieczorami dawny najemnik zabawiał załogę opowieściami wojennymi, żeby umilić czas i zbudować towarzyskie więzi. Lasota zatem tkał koloryzowane, pełne humoru opowiastki o rzeczach, od których człowiek łapał białej gorączki. O kucharzach, od których potraw dostawało się dotkliwej sraki. O ciurach obozowych, które potrafiły naraz dawać dupy i zszywać rany niczym pijany krawiec. O żołnierzach ledwo wypowiadających złożone zdania, bowiem dostali tyle razy po łbie, że zwyczajna mowa stała się dla nich sztuką wyższą, a dalej posiadali w sobie więcej instynktu samozachowawczego od dowódców. Wielomir gadał na trzeźwo, zatem głównie skupiał się na formie, niżeli na treści, ot, oferował rozrywkę przed snem. Jako osobiste wyzwanie potraktował rozbrojenie Kmotra z wisielczego humoru i antyspołecznej postawy.
***
I miał powoli czas na rejsie, a treningi, panowanie nad sokołem i snucie opowieści stały się rutyną Lasoty.
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
- Joreg
- Posty: 214
- Rejestracja: 19 maja 2022, 20:23
- Miano: Joreg Borgerd
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Spław Likselą
Pieniądz, a właściwie jego brak, przeistoczył się w jeszcze niewyczuwalne uczucie niepokoju korzeniące się w kudłatej głowie krasnoluda. W przeciwieństwie do Lasoty, Joreg przywykł do posiadania cennych kruszców, a pustka w jego kiesie coraz częściej prowokowała dłoń do poszukiwań choćby jednego srebrnego grosza zawieruszonego gdzieś w kieszeni płaszcza albo plecaku. Poszukiwania zakończyły się fiaskiem, a Borgerd przez kolejne dni podróży miał oswajać się ze swoją nową sytuacją materialną. Podróż ta doszła do skutku dzięki staraniom i walucie Lasoty, wobec czego Joreg wyraził nawet wdzięczność, a sobie obiecał, że przy najbliższej okazji odpłaci się najemnikowi w najbardziej odpowiedni sposób.
Od samego wejścia na pokład, karzeł zmienił zdanie. To, co jeszcze przed chwilą zakrawało na sielską wycieczkę, teraz zaczynało pachnieć mu zagrożeniem nie mniejszym niż te, których zaznali by na lądzie. Twardy grunt pod nogami zmienił się w drewniany pokład koleboczącej się na przystani łajby. Nie pomylił się ten, któremu wydawało się, że nogi pod Joregiem ugięły się już po pierwszych kilku krokach. Po następnych kilkunastu Borgerd łupnął na kolano, zdążył podeprzeć się ręką, ale już teraz czuł, jak wiruje mu w głowie.
— Zafajdane buciory… — Mruknął, dla niepoznaki sprawdzając, czy aby na pewno nie odeszła mu podeszwa. Nie będąc gotowym na oglądanie widoku za burtą, Joreg doczłapał niepewnie do masztu i tam zaległ na rzyci. W owej chwili mógłby przysiąc, że gdyby nie lekka bryza, zapaskudziłby pokład obiadem już w pierwszej godzinie podróży.
W pierwszym dniu podróży już każdy obyty z wodą mógł z całą stanowczością stwierdzić u krasnoluda klasyczną przypadłość lądowych szczurów. Karzeł raz na jakiś czas odsuwał się od towarzystwa i kurczowo trzymając się burty, sukcesywnie wyrzygiwał wszystko, czym był uprzejmy ówcześnie uraczyć go Ratiz.
Ratunek nadszedł dopiero późnym popołudniem, a okazała się nim flaszka gorzały. Odkąd krasnolud z pomocą załogantów odkrył, że nietrzeźwość jest lekiem na całe to bujające się i chlupoczące zło, odtąd starał się już nie trzeźwieć. Nie, żeby chodził non stop opity jak komar w dziudzkim gaju, ale jeżeli już się potykał, to od drugiego dnia podróży nie była to wina ani rzeki, ani barki.
Jeszcze nocą pierwszego dnia podróży, Joreg coraz lepiej poznawał swoje obecne położenie. Stało się to dokładnie, kiedy omal nie wypadł za burtę, wypinając zad za burtę celem wypróżnienia się do wody.
*****
Drugiego dnia Borgerd od bladego świtu był na nogach. Noc spędził we wspólnej kajucie. Z samego rana dopił zawartość turlającej się po podłodze flaszki, zagryzł to kawałkiem chleba i jedną z ryb z wczorajszej kolacji, a potem ruszył nadrabiać braki dnia pierwszego. W pierwszej kolejności ruszył do załogantów Ogryza i Nosacza, z którymi wymienił się kilkoma spostrzeżeniami na temat bladego panicza zamkniętego w kajucie. Joreg szybko doszedł do tego, że skoro nie pije, to może to jednak brzydka, chuda baba? A z resztą, czy to było takie ważne wobec faktu, że “kto nie pije, ten kapuje”? Brodacz wcale nie zastanawiał się kto, na kogo i w jakiej sprawie miałby donosić, stawiając ponad te przyziemne wątpliwości, wiekową ludową mądrość. Następnie z niejako szczerym, lecz nieprzesadnym zainteresowaniem wyraził chęć poznania podstawowych gatunków ryb słodkowodnych, a kiedy dyskusja weszła już na poziom, na którym Borgerd nie był Ogryzowi ani Nosaczowi potrzebny do udowodniania stawianych tez i racji, wtedy ukradkiem krasnolud oddalił się. Kolejnym celem miał być Kmotr, lecz pomimo stanu lekkiego podpicia, morski książe nie był w stanie znaleźć z nim wspólnego języka. Najpierw starał się podpytać o przewidywaną długość spławu, potem zagadywał o innych załogantów, a kiedy kolejny raz usłyszał, że “gówno go to obchodzi”, albo, żeby “pocałować go w dupę”, Joreg poddał się i poszedł swoją osobą podirytować nieco Dokena. W pierwszej chwili próbował zagadać go o nawigację, ale, że sam nie pojmował jej zbyt dobrze, to zrezygnował i próbował wyciągnąć z człowieka anegdoty na temat rzecznych przepraw. Ciekaw był niebezpieczeństw, ewentualnych rozrywek, przygód jakich ów człowiek zaznał podcza swojej pracy jak i samej codzienności. Codzienność jakby nie spojrzeć, dawała o sobie znak na każdym dotychczasowym etapie podróży. W momentach, kiedy można było zejść na ląd celem wyładunku i załadunku, Joreg nawet się nie zastanawiał, tylko zakasał rękawy i niesiony widmem wydębienia kolejnej butelki lekarstwa, nosił skrzynie i wory jak gdyby robił to od lat. Krasnolud rzeczywiście nie bał się pracy i oczywiście od samego machania kawałkiem żelastwa krzepy nie nabrał - w kompanii handlowej nigdy nie brakowało roboty.
*****
Widząc, a właściwie słysząc jak Lasota oddaje się musztrowaniu Haszka, natychmiast ruszył w ich kierunku. Nie chciał się rzecz jasna wtrącać, za to znalazł sobie dogodne miejsce obserwacji, w domyśle w towarzystwie Daromira, jeżeli chłopca nigdzie nie wywiało.
— Żywota albo i dwu mu braknie, żeby zrobić z tego sflaczałego patałacha charakternika — stwierdził z uśmiechem skrytym między obfitym wąsem a gęstą brodą. Nie ulegało wątpliwości, że bawił się dobrze, a takiej rozrywki odmówić sobie nie mógł.
— Walka, nareszcie coś się dzieje. I jak, podoba ci się na statku, młody? Bo widzisz, mi niezgorzej, żeby tylko tak nie kolebało na boki. Pływać umiesz, hę? — Korzystając z okazji, Joreg zaczepiał przez chwilę także Wielomira juniora. Pamiętając jego fascynację zbagatelizowaną przez Ratiza opowieścią o Ys pod Wodami, brodacz pozwolił skrzętnie oglądać i dotykać morskiego pancerza. W wolnej chwili byłby nawet skłonny pozwolić Daromirowi przymierzyć zbroję.
W jednej z wolnych chwil, krasnolud poszedł sprawdzić, czy odpowiednio zadbano o stan jucznego konia. Tam też natknąć się musiał na Ratiza, do którego od momentu wyjścia z gospody nie odzywał się bezpośrednio, ani też nie szukał specjalnie jego towarzystwa. Wciąż zagniewany niedowierzaniem szlachcica, a nieco podpity, skrzyżował dłonie na piersi, zmarszczył brwi i zgromił von Frentza spojrzeniem.
— Sam żeś jest, kurważ, z morskiego bazaru — były słowami, po których oblicze Jorega znów złagodniało. — Chodź na wódkę miast gnić pod pokładem — zaproponował i nie czekając na odpowiedź, udał się na górę. Pozostała jeszcze jedna, jedyna osoba, której dotychczas nie odwiedził.
Zaciśnięta w pięść, gęsto porośnięta włosami dłoń o wielkości bochenka chleba załomotała o zamknięte na głucho drzwi prywatnej kajuty Pasażera.
— Żyjesz tam, wąpierzu? — Zakrzyknął pogodnym tonem krasnolud, wtórując sobie jeszcze jednym łupnięciem w drzwi.
— Chodź się napić, nim tam zdechniesz z nudów, a potem uschniesz, albo odwrotnie. Chłopcy łowią świeże ryby na zagryzkę. To chyba najlepsza okazja, żebyśmy się wszyscy poznali. Bo jak to, podróżować z obcym? Nie godzi się, toteż zapraszamy! — Borgerd odczekał na odpowiedź, a jeżeli ta nie nadeszła, poszedł szukać sobie towarzystwa wśród posiadaczy alkoholu.
Od samego wejścia na pokład, karzeł zmienił zdanie. To, co jeszcze przed chwilą zakrawało na sielską wycieczkę, teraz zaczynało pachnieć mu zagrożeniem nie mniejszym niż te, których zaznali by na lądzie. Twardy grunt pod nogami zmienił się w drewniany pokład koleboczącej się na przystani łajby. Nie pomylił się ten, któremu wydawało się, że nogi pod Joregiem ugięły się już po pierwszych kilku krokach. Po następnych kilkunastu Borgerd łupnął na kolano, zdążył podeprzeć się ręką, ale już teraz czuł, jak wiruje mu w głowie.
— Zafajdane buciory… — Mruknął, dla niepoznaki sprawdzając, czy aby na pewno nie odeszła mu podeszwa. Nie będąc gotowym na oglądanie widoku za burtą, Joreg doczłapał niepewnie do masztu i tam zaległ na rzyci. W owej chwili mógłby przysiąc, że gdyby nie lekka bryza, zapaskudziłby pokład obiadem już w pierwszej godzinie podróży.
W pierwszym dniu podróży już każdy obyty z wodą mógł z całą stanowczością stwierdzić u krasnoluda klasyczną przypadłość lądowych szczurów. Karzeł raz na jakiś czas odsuwał się od towarzystwa i kurczowo trzymając się burty, sukcesywnie wyrzygiwał wszystko, czym był uprzejmy ówcześnie uraczyć go Ratiz.
Ratunek nadszedł dopiero późnym popołudniem, a okazała się nim flaszka gorzały. Odkąd krasnolud z pomocą załogantów odkrył, że nietrzeźwość jest lekiem na całe to bujające się i chlupoczące zło, odtąd starał się już nie trzeźwieć. Nie, żeby chodził non stop opity jak komar w dziudzkim gaju, ale jeżeli już się potykał, to od drugiego dnia podróży nie była to wina ani rzeki, ani barki.
Jeszcze nocą pierwszego dnia podróży, Joreg coraz lepiej poznawał swoje obecne położenie. Stało się to dokładnie, kiedy omal nie wypadł za burtę, wypinając zad za burtę celem wypróżnienia się do wody.
*****
Drugiego dnia Borgerd od bladego świtu był na nogach. Noc spędził we wspólnej kajucie. Z samego rana dopił zawartość turlającej się po podłodze flaszki, zagryzł to kawałkiem chleba i jedną z ryb z wczorajszej kolacji, a potem ruszył nadrabiać braki dnia pierwszego. W pierwszej kolejności ruszył do załogantów Ogryza i Nosacza, z którymi wymienił się kilkoma spostrzeżeniami na temat bladego panicza zamkniętego w kajucie. Joreg szybko doszedł do tego, że skoro nie pije, to może to jednak brzydka, chuda baba? A z resztą, czy to było takie ważne wobec faktu, że “kto nie pije, ten kapuje”? Brodacz wcale nie zastanawiał się kto, na kogo i w jakiej sprawie miałby donosić, stawiając ponad te przyziemne wątpliwości, wiekową ludową mądrość. Następnie z niejako szczerym, lecz nieprzesadnym zainteresowaniem wyraził chęć poznania podstawowych gatunków ryb słodkowodnych, a kiedy dyskusja weszła już na poziom, na którym Borgerd nie był Ogryzowi ani Nosaczowi potrzebny do udowodniania stawianych tez i racji, wtedy ukradkiem krasnolud oddalił się. Kolejnym celem miał być Kmotr, lecz pomimo stanu lekkiego podpicia, morski książe nie był w stanie znaleźć z nim wspólnego języka. Najpierw starał się podpytać o przewidywaną długość spławu, potem zagadywał o innych załogantów, a kiedy kolejny raz usłyszał, że “gówno go to obchodzi”, albo, żeby “pocałować go w dupę”, Joreg poddał się i poszedł swoją osobą podirytować nieco Dokena. W pierwszej chwili próbował zagadać go o nawigację, ale, że sam nie pojmował jej zbyt dobrze, to zrezygnował i próbował wyciągnąć z człowieka anegdoty na temat rzecznych przepraw. Ciekaw był niebezpieczeństw, ewentualnych rozrywek, przygód jakich ów człowiek zaznał podcza swojej pracy jak i samej codzienności. Codzienność jakby nie spojrzeć, dawała o sobie znak na każdym dotychczasowym etapie podróży. W momentach, kiedy można było zejść na ląd celem wyładunku i załadunku, Joreg nawet się nie zastanawiał, tylko zakasał rękawy i niesiony widmem wydębienia kolejnej butelki lekarstwa, nosił skrzynie i wory jak gdyby robił to od lat. Krasnolud rzeczywiście nie bał się pracy i oczywiście od samego machania kawałkiem żelastwa krzepy nie nabrał - w kompanii handlowej nigdy nie brakowało roboty.
*****
Widząc, a właściwie słysząc jak Lasota oddaje się musztrowaniu Haszka, natychmiast ruszył w ich kierunku. Nie chciał się rzecz jasna wtrącać, za to znalazł sobie dogodne miejsce obserwacji, w domyśle w towarzystwie Daromira, jeżeli chłopca nigdzie nie wywiało.
— Żywota albo i dwu mu braknie, żeby zrobić z tego sflaczałego patałacha charakternika — stwierdził z uśmiechem skrytym między obfitym wąsem a gęstą brodą. Nie ulegało wątpliwości, że bawił się dobrze, a takiej rozrywki odmówić sobie nie mógł.
— Walka, nareszcie coś się dzieje. I jak, podoba ci się na statku, młody? Bo widzisz, mi niezgorzej, żeby tylko tak nie kolebało na boki. Pływać umiesz, hę? — Korzystając z okazji, Joreg zaczepiał przez chwilę także Wielomira juniora. Pamiętając jego fascynację zbagatelizowaną przez Ratiza opowieścią o Ys pod Wodami, brodacz pozwolił skrzętnie oglądać i dotykać morskiego pancerza. W wolnej chwili byłby nawet skłonny pozwolić Daromirowi przymierzyć zbroję.
W jednej z wolnych chwil, krasnolud poszedł sprawdzić, czy odpowiednio zadbano o stan jucznego konia. Tam też natknąć się musiał na Ratiza, do którego od momentu wyjścia z gospody nie odzywał się bezpośrednio, ani też nie szukał specjalnie jego towarzystwa. Wciąż zagniewany niedowierzaniem szlachcica, a nieco podpity, skrzyżował dłonie na piersi, zmarszczył brwi i zgromił von Frentza spojrzeniem.
— Sam żeś jest, kurważ, z morskiego bazaru — były słowami, po których oblicze Jorega znów złagodniało. — Chodź na wódkę miast gnić pod pokładem — zaproponował i nie czekając na odpowiedź, udał się na górę. Pozostała jeszcze jedna, jedyna osoba, której dotychczas nie odwiedził.
Zaciśnięta w pięść, gęsto porośnięta włosami dłoń o wielkości bochenka chleba załomotała o zamknięte na głucho drzwi prywatnej kajuty Pasażera.
— Żyjesz tam, wąpierzu? — Zakrzyknął pogodnym tonem krasnolud, wtórując sobie jeszcze jednym łupnięciem w drzwi.
— Chodź się napić, nim tam zdechniesz z nudów, a potem uschniesz, albo odwrotnie. Chłopcy łowią świeże ryby na zagryzkę. To chyba najlepsza okazja, żebyśmy się wszyscy poznali. Bo jak to, podróżować z obcym? Nie godzi się, toteż zapraszamy! — Borgerd odczekał na odpowiedź, a jeżeli ta nie nadeszła, poszedł szukać sobie towarzystwa wśród posiadaczy alkoholu.
Ilość słów: 0
Re: Spław Likselą
Enigmatyczny pasażer wyściubił spiczasty nos z kajuty, mrużąc odwykłe od światła oczy. Widząc, kto zakłóca jego spokój, zmrużył je jeszcze bardziej.
— Przepraszam? — wybąkał półprzytomnie, zerkając w dół. Spod przekrzywionego beretu wysypywały mu się półdługie, ciemnobrązowe włosy. Zapadnięta twarz młodzieńca była wolna od zarostu, z wyjątkiem paru włosków sterczących mu z podbródka niby kępka tataraku. Nosił ciemnoniebieski dublet zapinany na guziki, do kompletu z czarną peleryną.
— Przepraszam — powtórzył, tym razem twierdząco. — Ale nie czuję się najlepiej. Żegluga śródlądowa nie służy memu żołądkowi. Nie jestem w kondycji do introdukcji, ale życzę udanej prywatki.
Powiało i łajba zakołysała się mocniej. Pasażer złapał się framugi, kurczowo jakby barkas wpłynął w maelstrom. Poza turbulencją, wiatr przyniósł zapach opiekanej przez Ogryza zakąski. Pasażer przełknął ślinę.
— Z drugiej strony — podjął, nieco pewniej. — Byłoby w dobrym tonie poznać współpasażerów. Za pozwoleniem, dołączę do panów na chwilę, panie...
Oparty o bakburtę Ratiz zagwizdał nad krążącego w górze sokoła. Ptak zataczał coraz mniejsze kręgi, a na koniec spikował w dół. Bijąc skrzydłami przy lądowaniu, wczepił się w wyciągnięte ramię szlachcica w grubej rękawicy. Ucieszony pokazem Daromir plątał się pod nogami, przyglądając zwierzęciu.
— Reaguje na rękawice — tłumaczył Lasocie, demonstrując przy tym, jak poprawnie nałożyć sokołowi kaptur. — Z czasem przywyknie i do ciebie, ale do tego czasu pamiętaj nakładać ją do tresury. Zawsze.
Von Frentz polubił towarzystwo weterana. Odciągnięty przez Jorega od swojego wierzchowca, chętnie spędzał czas z Wielomirami, tak jak teraz. A wcześniej fechtując się ze starym i słuchając jego wieczornych opowieści.
— Patrzaj waść — zagaił, łapiąc oślepionego sokoła lewą ręką, żeby zzuć rękawicę z prawej. — Jakież to natura rodzi przeciwieństwa.
Od strony kajuty, stąpając po rozdygotanym pokładzie, zbliżały się do nich dwie postaci, których kontrast przedstawiał iście komiczny widok. Tykowaty pasażer był prawie dwukrotnie wyższy od krasnoluda, a niemal dwukrotnie węższy. Obierający rybę Nosacz zarżał pod nosem i trącił Ogryza w bok, by też popatrzył.
— Panowie. — Łopocząc peleryną, przybysz zatrzymał się naprzeciw Ratiza i Lasoty. — Mości krasnolud mówił… Rad jestem skorzystać z zaproszenia i poznać współpasażerów. Nazywam się, hmm, Edwin z Vole.
Nie wiedząc do kogo wyciągnąć rękę najpierw, Edwin z Vole zmieszał się i przywitał uniesieniem beretu, od czego bryza zwiała mu włosy na twarz. Tykowaty zachwiał się, odgarniając je z oczu, ku jeszcze większej wesołości Nosacza.
— Dobra — uciął swawolę Ogryz, pważaniejąc i przechodząc do sedna. — To kto ma tę wódkę?
— Przepraszam? — wybąkał półprzytomnie, zerkając w dół. Spod przekrzywionego beretu wysypywały mu się półdługie, ciemnobrązowe włosy. Zapadnięta twarz młodzieńca była wolna od zarostu, z wyjątkiem paru włosków sterczących mu z podbródka niby kępka tataraku. Nosił ciemnoniebieski dublet zapinany na guziki, do kompletu z czarną peleryną.
— Przepraszam — powtórzył, tym razem twierdząco. — Ale nie czuję się najlepiej. Żegluga śródlądowa nie służy memu żołądkowi. Nie jestem w kondycji do introdukcji, ale życzę udanej prywatki.
Powiało i łajba zakołysała się mocniej. Pasażer złapał się framugi, kurczowo jakby barkas wpłynął w maelstrom. Poza turbulencją, wiatr przyniósł zapach opiekanej przez Ogryza zakąski. Pasażer przełknął ślinę.
— Z drugiej strony — podjął, nieco pewniej. — Byłoby w dobrym tonie poznać współpasażerów. Za pozwoleniem, dołączę do panów na chwilę, panie...
Oparty o bakburtę Ratiz zagwizdał nad krążącego w górze sokoła. Ptak zataczał coraz mniejsze kręgi, a na koniec spikował w dół. Bijąc skrzydłami przy lądowaniu, wczepił się w wyciągnięte ramię szlachcica w grubej rękawicy. Ucieszony pokazem Daromir plątał się pod nogami, przyglądając zwierzęciu.
— Reaguje na rękawice — tłumaczył Lasocie, demonstrując przy tym, jak poprawnie nałożyć sokołowi kaptur. — Z czasem przywyknie i do ciebie, ale do tego czasu pamiętaj nakładać ją do tresury. Zawsze.
Von Frentz polubił towarzystwo weterana. Odciągnięty przez Jorega od swojego wierzchowca, chętnie spędzał czas z Wielomirami, tak jak teraz. A wcześniej fechtując się ze starym i słuchając jego wieczornych opowieści.
— Patrzaj waść — zagaił, łapiąc oślepionego sokoła lewą ręką, żeby zzuć rękawicę z prawej. — Jakież to natura rodzi przeciwieństwa.
Od strony kajuty, stąpając po rozdygotanym pokładzie, zbliżały się do nich dwie postaci, których kontrast przedstawiał iście komiczny widok. Tykowaty pasażer był prawie dwukrotnie wyższy od krasnoluda, a niemal dwukrotnie węższy. Obierający rybę Nosacz zarżał pod nosem i trącił Ogryza w bok, by też popatrzył.
— Panowie. — Łopocząc peleryną, przybysz zatrzymał się naprzeciw Ratiza i Lasoty. — Mości krasnolud mówił… Rad jestem skorzystać z zaproszenia i poznać współpasażerów. Nazywam się, hmm, Edwin z Vole.
Nie wiedząc do kogo wyciągnąć rękę najpierw, Edwin z Vole zmieszał się i przywitał uniesieniem beretu, od czego bryza zwiała mu włosy na twarz. Tykowaty zachwiał się, odgarniając je z oczu, ku jeszcze większej wesołości Nosacza.
— Dobra — uciął swawolę Ogryz, pważaniejąc i przechodząc do sedna. — To kto ma tę wódkę?
Ilość słów: 0
- Joreg
- Posty: 214
- Rejestracja: 19 maja 2022, 20:23
- Miano: Joreg Borgerd
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Spław Likselą
— Joreg jestem — krasnolud bez ceregieli uścisnął wątłą dłoń gołowąsa, może nawet nieco zbyt mocno, bo po krasnoludzku. Czując kołysanie, sam zaparł się plecami o ścianę korytarza i na chwilę przytknął pięść do ust, przełykając przy tym ślinę, a może i nawet coś więcej.
— Mnie też nie służy całe to bujanie, chodźmy! — Zachęcił wyraźnie zadowolony z obrotu spraw i wyprowadził Edwina na pokład, gdzie czekała na nich bądź co bądź skromna kolacja w niewysublimowanym towarzystwie, nie wliczając w to może tylko Von Frentza.
Brodacz zanotował sobie w pamięci imię pasażera, zupełnie nie zwracając uwagi na to, skąd owy pochodzi. Nie przyszedł tu bowiem nadwyrężać pamięci niepotrzebnymi szczegółami, a raczej zadbać o swój komfort psychiczny podczas tej podróży. Sprawa tegoż komfortu jednakże zaczęła się komplikować nim jeszcze doszło do jakiegokolwiek aktu zaspokojenia.
— Wódka się skończyła? — Joreg westchnął z wyraźną dozą rozczarowania. Ostatnim, czego chciał, to rozlewania mahakamskiego spirytusu w takim towarzystwie. W innym w zasadzie też nie chciał. W istocie trudno było mu rozstać się z czymkolwiek. Karzełek na chwilę zanurzył dłoń w bujnej brodzie, jakby rozważając za i przeciw, a następnie z poważną miną oznajmił towarzystwu. — A niech mnie wywerna zeżre, jeśli nie odpłacę wam za gościnność. Idę po spirytus. —
Nie trwało to długo, a krasnolud już wracał z butelką mahakamskiego trunku palącego w gardło niczym smoczy ogień, a zwalającego z nóg niegorzej niż kafar uderzający w skroń.
— Kto zapija, ten piździsko. Zdrowie! — Nie siląc się na szukanie jakichkolwiek naczyń, Borgerd zaproponował tradycyjną formę, czyli kolejarza pitego z gwinta. Pociągnąwszy spory łyk najpierw potrząsnął energicznie głową, potem chuchnął potężnie, kilkukrotnie mrugnął, bo czuł, jak pojedyncza łza napływa mu do oka, a dopiero potem podał dalej w swoją prawą stronę, jednocześnie łapiąc głęboki oddech. Bez wątpienia poczuł ulgę, co odbiło się szerokim uśmiechem na jego facjacie.
— Mnie też nie służy całe to bujanie, chodźmy! — Zachęcił wyraźnie zadowolony z obrotu spraw i wyprowadził Edwina na pokład, gdzie czekała na nich bądź co bądź skromna kolacja w niewysublimowanym towarzystwie, nie wliczając w to może tylko Von Frentza.
Brodacz zanotował sobie w pamięci imię pasażera, zupełnie nie zwracając uwagi na to, skąd owy pochodzi. Nie przyszedł tu bowiem nadwyrężać pamięci niepotrzebnymi szczegółami, a raczej zadbać o swój komfort psychiczny podczas tej podróży. Sprawa tegoż komfortu jednakże zaczęła się komplikować nim jeszcze doszło do jakiegokolwiek aktu zaspokojenia.
— Wódka się skończyła? — Joreg westchnął z wyraźną dozą rozczarowania. Ostatnim, czego chciał, to rozlewania mahakamskiego spirytusu w takim towarzystwie. W innym w zasadzie też nie chciał. W istocie trudno było mu rozstać się z czymkolwiek. Karzełek na chwilę zanurzył dłoń w bujnej brodzie, jakby rozważając za i przeciw, a następnie z poważną miną oznajmił towarzystwu. — A niech mnie wywerna zeżre, jeśli nie odpłacę wam za gościnność. Idę po spirytus. —
Nie trwało to długo, a krasnolud już wracał z butelką mahakamskiego trunku palącego w gardło niczym smoczy ogień, a zwalającego z nóg niegorzej niż kafar uderzający w skroń.
— Kto zapija, ten piździsko. Zdrowie! — Nie siląc się na szukanie jakichkolwiek naczyń, Borgerd zaproponował tradycyjną formę, czyli kolejarza pitego z gwinta. Pociągnąwszy spory łyk najpierw potrząsnął energicznie głową, potem chuchnął potężnie, kilkukrotnie mrugnął, bo czuł, jak pojedyncza łza napływa mu do oka, a dopiero potem podał dalej w swoją prawą stronę, jednocześnie łapiąc głęboki oddech. Bez wątpienia poczuł ulgę, co odbiło się szerokim uśmiechem na jego facjacie.
Ilość słów: 0
- Lasota
- Posty: 299
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Spław Likselą
Wielomir z lekkim uśmiechem na twarzy, przypominającym bardziej bandycki grymas, obserwował puszczonego ptaka oraz obytego w sokolnictwie Ratiza. Dobrze gadało mu się z Von Frentzem, gościem, który wychędożył Verę Trevedic, córkę potężnej rodziny z Ban Ard. Gościem, którego Lasota obiecał widowiskowo ośmieszyć, ażeby zaspokoić pragnienie zemsty Very. Raz na jakiś czas ojciec głaskał po głowie Daromira, patrząc na piękne krajobrazy okolicy. Kto by pomyślał, że tę piękną wycieczkę wymusiła sytuacja zgromadzenia sojuszników przeciw bandzie Axta, zabitego przez Jorega herszcie łachmytów. Sytuacja skomplikowała się. Powstały dziwne sojusze. Rodowity Kaedwenczyk ruszył za sprawą krasnoludzką, narażając życie swojego pierworodnego. Lasota szukał miejsca do ustatkowania się, ale raz za razem wyruszał na szlak i czuł z tego powodu głęboki niepokój. Brak stabilności sprowadzał go do roli włóczęgi, który nie mógł nawet wrócić do własnego domu. W głębi duszy wiedział, że niewiele różnił się od samego Axta. Tylko obecność syna sprawiała, że Lasota Wielomir jeszcze się nie zatopił we własnym skurwysyństwie i nigdy nie miał pewności, ile z tego ojcostwa było prawdziwe, a ile udawanymi pozorami.
— Zapamiętam. — Potwierdził Lasota, gdy Ratiz podkreślił wymóg dzierżenia rękawicy.
A potem, jakby na komendę wąsacza, rycerz zerknął we wskazanym kierunku. Widok żywej i chodzącej tyczki zmusiła Lasotę do uniesienia brwi ze zdziwienia. Dopiero później zwrócił uwagę, że obok patyczaka lazł włochaty i brodaty krasnolud. Wielomir nie przepadał za brodami i utożsamiał ich posiadaczy z brudasami. Warkocze akceptował na włosach kobiet, więc widok takowych na brodzie kompana wzbudzał kontrowersje.
— Pewnego dnia założę cyrk — mrukliwie odpowiedział i przy okazji skomentował.
W reakcji na introdukcję Lasota nieco złagodniał. Kiwnął głową na znak powitania.
— Jestem Lasota z rodu Wielomira — mówiąc, wskazał na swego syna. — Mój syn, Daromir. Jestem rad cię poznać, Edwinie z Vole. Być może przewozisz jakieś zacne wina? Z całą pewnością mój kompan doceni kunszt cidaryjskich win. — Wskazał otwartą ręką na Ratiza, płynnie oddając mu pola na zaprezentowanie się.
Wzmianka o wódce sprawiła, iż Lasota przetarł oczy w odruchu irytacji, a późniejszy tekst Jorega o spirytusie wywołał głośne westchnięcie.
— Złożyłem śluby Melitele, że się wódki nie tykam — stwierdził dobitnie. — Ja sobie już życie przechlałem — powiedział wprost. — Pijcie sobie, na zdrowie.
Wojownik zmrużył oczy, gdy spojrzał na poznanego Edwina. Czuł w kościach, że gość zmyślił sobie imię.
— Zapamiętam. — Potwierdził Lasota, gdy Ratiz podkreślił wymóg dzierżenia rękawicy.
A potem, jakby na komendę wąsacza, rycerz zerknął we wskazanym kierunku. Widok żywej i chodzącej tyczki zmusiła Lasotę do uniesienia brwi ze zdziwienia. Dopiero później zwrócił uwagę, że obok patyczaka lazł włochaty i brodaty krasnolud. Wielomir nie przepadał za brodami i utożsamiał ich posiadaczy z brudasami. Warkocze akceptował na włosach kobiet, więc widok takowych na brodzie kompana wzbudzał kontrowersje.
— Pewnego dnia założę cyrk — mrukliwie odpowiedział i przy okazji skomentował.
W reakcji na introdukcję Lasota nieco złagodniał. Kiwnął głową na znak powitania.
— Jestem Lasota z rodu Wielomira — mówiąc, wskazał na swego syna. — Mój syn, Daromir. Jestem rad cię poznać, Edwinie z Vole. Być może przewozisz jakieś zacne wina? Z całą pewnością mój kompan doceni kunszt cidaryjskich win. — Wskazał otwartą ręką na Ratiza, płynnie oddając mu pola na zaprezentowanie się.
Wzmianka o wódce sprawiła, iż Lasota przetarł oczy w odruchu irytacji, a późniejszy tekst Jorega o spirytusie wywołał głośne westchnięcie.
— Złożyłem śluby Melitele, że się wódki nie tykam — stwierdził dobitnie. — Ja sobie już życie przechlałem — powiedział wprost. — Pijcie sobie, na zdrowie.
Wojownik zmrużył oczy, gdy spojrzał na poznanego Edwina. Czuł w kościach, że gość zmyślił sobie imię.
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
Re: Spław Likselą
Pasażer ostrożnie podał Lasocie prawicę nadwyrężoną krasnoludzką grabą.
— Obawiam się, że nie mam nic stosownego — odrzekł, spoglądając na wskazanego mu Ratiza. Von Frentz nie odwzajemnił ciekawości. Niedbale skinąwszy przybyszowi na powitanie, obserwował mijane przez nich brzegi.
— Kmotr na pewno ma gorzałę — przypomniał sobie Nosacz, włączając się do rozmowy. — Ale schowaną i się nie podzieli, chytry skur...czybyk.
Ugryzł się w język, z uwagi na obecność chłopaka. Daromir, zwykle ciekawski, zignorował to, zajęty próbami zwrócenia uwagi ojca.
— Tata, tata — powtarzał cicho, ciągnąc Lasotę za ramię, a gdy ten się nachylił, powiedział mu cicho — Temu panu świecą się oczy.
Mówiąc to, chłopiec patrzył na Edwina z Vole. Pasażer przestępował z nogi na nogę, jedną ręką chwytając się burty przy najlżejszym kołysaniu, a drugą przytrzymując czapkę. Ewidentnie czuł się nieswojo w tym mieszanym towarzystwie. Oczy błyszczały mu, załzawione od wiatru i słońca. Co jakiś czas zerkał ciekawie na młodego Wielomira. Mimo ściętych na jeżyka włosów, mały albinos przyciągał uwagę. Reszta załogi zdążyła się już z nim oswoić.
— Mielim miody. Ale poszły na celników — wtrącił Ogryz. — Doken strasznie się…
— Co ja? — obgadywany szyper, wyrósł za plecami Ogryza, przyprawiając go o mały zawał. — Znowu chlejecie, obiboki? Co mówiłem o nagabywaniu pasażerów?
— Co wy, panie Doken — bronił się Nosacz. — Toć tylko tak na trawienie, do rybki. I dla ugoszczenia imć wąp… pana pasażera, który wziął i zaszczycił swoją obecnością. A poza tym, to krasnal zaproponował, nie my!
— O wilku mowa. — Ogryz wskazał podbródkiem wracającego Jorega, szczerząc spróchniałe zęby w uśmiechu. — Psiamać, on naprawdę przytarga tu spirytus.
Widząc, jak karzeł zbiera się, żeby wypić zawartość butelki z gwinta i w końcu dokonuje tego na ich oczach, obydwaj marynarze nagrodzili go gromkimi owacjami. Szyper Doken pokręcił głową na głupotę podwładnych, Ratiz nie zwrócił uwagi na popis zajęty obserwowaniem brzegu, a zaproszony do towarzystwa Edwin wyglądał, jakby miał zasłabnąć.
Butelka zawisła w powietrzu. Ale zanim ktoś zdążył podjąć kolejkę, dobiegł ich wrzask Kmotra, zastępującego Dokena za sterem.
— Panieee szypeeer! — wrzeszczał skrzekliwie, przekrzykując wiatr. — Bakburta!
— Lewy brzeg — obserwujący otoczenie Ratiz zerwał się jako pierwszy, dudniąc po pokładzie jeździeckimi butami. Zatrzymując się na dziobie, wskazał pozostałym scenę w nadbrzeżnych zaroślach.
Dwójka umorusanych rybaków skakała opodal przewróconej łódki, wymachując tyczkami, by bronić trzeciego, gramolącego się do tyłu na czworakach. Uciekający wycofywał się w panice, drąc piasek piętami, co rusz podnosząc się i lądując z powrotem na tyłku. Desperacko próbując oddalić się od czegoś, co w pierwszej chwili zdawało się połyskliwym, burym głazem. Spoglądając uważniej, zauważało się cienkie, ruchliwe czułki oraz wystające nad płyciznę szczypce.
Dostrzegając prującego nurt „Edredona”, rybacy zaczęli wzywać pomocy, machając i pokrzykując do załogi.
— Do brzegu! — zakomenderował Ratiz, krzycząc do stojącego wyżej sternika. — Jak najbliżej!
— Ogryz! Nosacz! Do wioseł! Kmotr! Odbijaj! Bosaki na rufie! — wrzeszczał Doken, wskakując do Kmotra, by przejąć ster.
Chaos, który wybuchnął na pokładzie, był przejściowy. Pozornie nieskładna bieganina szybko zaczęła się porządkować. Załoganci działali w jednym tempie jak wprawiony w ruch mechanizm. Kmotr przeleciał przez pokład, wracając z naręczem bosaków, które rozdawał chętnym. Nosacz i Ogryz bili wiosłami nurt, gdy Doken dzierżył ster. Von Frentz z nogą wpół drogi za burtę i ręką na szabli szczerzył się na widok zbliżającego się brzegu, a przycupnięty obok Edwin mienił na twarzy kilkoma kolorami. Wczepiony w nogawkę ojca Daromir śmiał się perliście, zapomniany przez wszystkich Haszek chrapał pod pokładem, zagrzebany w słomie z butelką po kmotrowym bimbrze. „Edredon” podskoczył, odpadając od nurtu, skręcił w stronę przybrzeżnych wód. Od rybaków dzieliło ich mniej niż pięćdziesiąt metrów. Mętna tafla uniemożliwiała ocenę głębokości.
— Bliżej nie podejdę! — krzyczał Doken, próbując utrzymać tańczącą łajbę w miejscu.
— Raz mać rodziła! — odkrzyknął Ratiz, przeskakując burtę i lądując z pluskiem w rzece. — Kto ostatni, ten zapija!
— Obawiam się, że nie mam nic stosownego — odrzekł, spoglądając na wskazanego mu Ratiza. Von Frentz nie odwzajemnił ciekawości. Niedbale skinąwszy przybyszowi na powitanie, obserwował mijane przez nich brzegi.
— Kmotr na pewno ma gorzałę — przypomniał sobie Nosacz, włączając się do rozmowy. — Ale schowaną i się nie podzieli, chytry skur...czybyk.
Ugryzł się w język, z uwagi na obecność chłopaka. Daromir, zwykle ciekawski, zignorował to, zajęty próbami zwrócenia uwagi ojca.
— Tata, tata — powtarzał cicho, ciągnąc Lasotę za ramię, a gdy ten się nachylił, powiedział mu cicho — Temu panu świecą się oczy.
Mówiąc to, chłopiec patrzył na Edwina z Vole. Pasażer przestępował z nogi na nogę, jedną ręką chwytając się burty przy najlżejszym kołysaniu, a drugą przytrzymując czapkę. Ewidentnie czuł się nieswojo w tym mieszanym towarzystwie. Oczy błyszczały mu, załzawione od wiatru i słońca. Co jakiś czas zerkał ciekawie na młodego Wielomira. Mimo ściętych na jeżyka włosów, mały albinos przyciągał uwagę. Reszta załogi zdążyła się już z nim oswoić.
— Mielim miody. Ale poszły na celników — wtrącił Ogryz. — Doken strasznie się…
— Co ja? — obgadywany szyper, wyrósł za plecami Ogryza, przyprawiając go o mały zawał. — Znowu chlejecie, obiboki? Co mówiłem o nagabywaniu pasażerów?
— Co wy, panie Doken — bronił się Nosacz. — Toć tylko tak na trawienie, do rybki. I dla ugoszczenia imć wąp… pana pasażera, który wziął i zaszczycił swoją obecnością. A poza tym, to krasnal zaproponował, nie my!
— O wilku mowa. — Ogryz wskazał podbródkiem wracającego Jorega, szczerząc spróchniałe zęby w uśmiechu. — Psiamać, on naprawdę przytarga tu spirytus.
Widząc, jak karzeł zbiera się, żeby wypić zawartość butelki z gwinta i w końcu dokonuje tego na ich oczach, obydwaj marynarze nagrodzili go gromkimi owacjami. Szyper Doken pokręcił głową na głupotę podwładnych, Ratiz nie zwrócił uwagi na popis zajęty obserwowaniem brzegu, a zaproszony do towarzystwa Edwin wyglądał, jakby miał zasłabnąć.
Butelka zawisła w powietrzu. Ale zanim ktoś zdążył podjąć kolejkę, dobiegł ich wrzask Kmotra, zastępującego Dokena za sterem.
— Panieee szypeeer! — wrzeszczał skrzekliwie, przekrzykując wiatr. — Bakburta!
— Lewy brzeg — obserwujący otoczenie Ratiz zerwał się jako pierwszy, dudniąc po pokładzie jeździeckimi butami. Zatrzymując się na dziobie, wskazał pozostałym scenę w nadbrzeżnych zaroślach.
Dwójka umorusanych rybaków skakała opodal przewróconej łódki, wymachując tyczkami, by bronić trzeciego, gramolącego się do tyłu na czworakach. Uciekający wycofywał się w panice, drąc piasek piętami, co rusz podnosząc się i lądując z powrotem na tyłku. Desperacko próbując oddalić się od czegoś, co w pierwszej chwili zdawało się połyskliwym, burym głazem. Spoglądając uważniej, zauważało się cienkie, ruchliwe czułki oraz wystające nad płyciznę szczypce.
Dostrzegając prującego nurt „Edredona”, rybacy zaczęli wzywać pomocy, machając i pokrzykując do załogi.
— Do brzegu! — zakomenderował Ratiz, krzycząc do stojącego wyżej sternika. — Jak najbliżej!
— Ogryz! Nosacz! Do wioseł! Kmotr! Odbijaj! Bosaki na rufie! — wrzeszczał Doken, wskakując do Kmotra, by przejąć ster.
Chaos, który wybuchnął na pokładzie, był przejściowy. Pozornie nieskładna bieganina szybko zaczęła się porządkować. Załoganci działali w jednym tempie jak wprawiony w ruch mechanizm. Kmotr przeleciał przez pokład, wracając z naręczem bosaków, które rozdawał chętnym. Nosacz i Ogryz bili wiosłami nurt, gdy Doken dzierżył ster. Von Frentz z nogą wpół drogi za burtę i ręką na szabli szczerzył się na widok zbliżającego się brzegu, a przycupnięty obok Edwin mienił na twarzy kilkoma kolorami. Wczepiony w nogawkę ojca Daromir śmiał się perliście, zapomniany przez wszystkich Haszek chrapał pod pokładem, zagrzebany w słomie z butelką po kmotrowym bimbrze. „Edredon” podskoczył, odpadając od nurtu, skręcił w stronę przybrzeżnych wód. Od rybaków dzieliło ich mniej niż pięćdziesiąt metrów. Mętna tafla uniemożliwiała ocenę głębokości.
— Bliżej nie podejdę! — krzyczał Doken, próbując utrzymać tańczącą łajbę w miejscu.
— Raz mać rodziła! — odkrzyknął Ratiz, przeskakując burtę i lądując z pluskiem w rzece. — Kto ostatni, ten zapija!
Ilość słów: 0
- Lasota
- Posty: 299
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Spław Likselą
Dobrze zrobił Nosacz, że się ugryzł w język, bowiem wzrok Wielomira nagle łupnął na niego niczym spojrzenie sokoła za ofiarą. Kiedy okazało się, że intencja wypowiedzenia brzydkiego słowa została opanowana, a padł dopuszczalny wyraz, Lasota rozluźnił napięte w reakcji bicepsy.
— Bo pan źle znosi podróż barką, synku — odniósł się bez większego zainteresowania do obserwacji Daromira.
Lasota tylko na początku był zirytowany pomysłem chlania krasnoludzkich wynalazków, bo kiedy dzierżyciel flaszki powrócił i uraczył wszystkich talentem chlania spirytusu, wojownik pokręcił głową z udawaną dezaprobatą. Z ledwością nie dawał po sobie tego poznać, bo dzieciak był obok, ale lubił patrzeć zmagania ochlaptusów przeciw spirytusom. Krasnolud, wprawiony zawodnik, bez większych kłopotów rozpracował alkohol, a gdy padły owacje, Wielomir zaciskał zęby w próbie powstrzymania wiwatów.
— Tak chlać, no jak tak można? Melitele właśnie roni łzę na widok takiego pijaństwa — wypowiedział cynicznie, kręcąc głową na wzór szypra Dokena.
Krzyk. Lasota nie był najszybszym człowiekiem na świecie, dlatego chwilę mu zajęło zrozumienie poruszenia, jakie nagle nastąpiło. Zdezorientowany, podbiegł na lewą burtę statku, żeby wypatrzeć źródło harmidru. Zmrużone oczy weterana nie od razu spostrzegły powód, który uniemożliwił znajdującym się nieopodal rybakom wyciągnięcie kolegi z wody. Dopiero po chwili myśl wwierciła się przez zakuty łeb Lasoty, że był tam potwór.
— Joreg! — ryknął niczym grom. — Wyrzuć w cholerę ten spirytus! Bierz broń!
Rycerz wykorzystał chwilę, żeby uzbroić się w zdobywczy buzdygan i tarczę, którą przewiesił przez ramię. W przeciwieństwie do niespodziewanie rozpromienionego Ratiza, Wielomir spojrzał surowo na teren walki. Nie spodobała mu się wizja walki w wodzie. Łatwo było stracić równowagę, praca nóg nie ta, już nie wspominając o mokrych portkach i przemoczonym ekwipunku. Lasota nie przepadał za wodą, nie lubił wchodzić do rzek, nie znosił walczyć na takim terenie.
— Nie godzi się zostawiać człowieka na pastwę potwora!!! Nie godzi się tak umierać! Panowie, do mnie! — Zwoływał wojowników instynktownie, w tym samym czasie odpinając maskę sokoła i uwalniając go, żeby sobie polatał. Nie miał kiedy wojownik go do klatki schować. Rękawicę oddał synowi.
— Ratiz! — zawołał zszokowany, gdy spostrzegł szlachcica wyrywającego się do przodu niczym rozszalały berserk. — Nie wyrywaj się tak! Chłopy, razem w szyku. — zaczął wydawać rozkazy. — W BÓJ!!!
Kaedwenczyk postanowił dowodzić w tej bitwie. Wiedział, że nikt z nich nie był wiedźminem. Ludzie nie pokonywali potworów samotnie, a ramię w ramię. Czekała na nich ciężka praca, a jedynie jako drużyna mogli wyjść z tego bez szwanku. Wyskoczył, aby zabić potwora.
— Bo pan źle znosi podróż barką, synku — odniósł się bez większego zainteresowania do obserwacji Daromira.
Lasota tylko na początku był zirytowany pomysłem chlania krasnoludzkich wynalazków, bo kiedy dzierżyciel flaszki powrócił i uraczył wszystkich talentem chlania spirytusu, wojownik pokręcił głową z udawaną dezaprobatą. Z ledwością nie dawał po sobie tego poznać, bo dzieciak był obok, ale lubił patrzeć zmagania ochlaptusów przeciw spirytusom. Krasnolud, wprawiony zawodnik, bez większych kłopotów rozpracował alkohol, a gdy padły owacje, Wielomir zaciskał zęby w próbie powstrzymania wiwatów.
— Tak chlać, no jak tak można? Melitele właśnie roni łzę na widok takiego pijaństwa — wypowiedział cynicznie, kręcąc głową na wzór szypra Dokena.
Krzyk. Lasota nie był najszybszym człowiekiem na świecie, dlatego chwilę mu zajęło zrozumienie poruszenia, jakie nagle nastąpiło. Zdezorientowany, podbiegł na lewą burtę statku, żeby wypatrzeć źródło harmidru. Zmrużone oczy weterana nie od razu spostrzegły powód, który uniemożliwił znajdującym się nieopodal rybakom wyciągnięcie kolegi z wody. Dopiero po chwili myśl wwierciła się przez zakuty łeb Lasoty, że był tam potwór.
— Joreg! — ryknął niczym grom. — Wyrzuć w cholerę ten spirytus! Bierz broń!
Rycerz wykorzystał chwilę, żeby uzbroić się w zdobywczy buzdygan i tarczę, którą przewiesił przez ramię. W przeciwieństwie do niespodziewanie rozpromienionego Ratiza, Wielomir spojrzał surowo na teren walki. Nie spodobała mu się wizja walki w wodzie. Łatwo było stracić równowagę, praca nóg nie ta, już nie wspominając o mokrych portkach i przemoczonym ekwipunku. Lasota nie przepadał za wodą, nie lubił wchodzić do rzek, nie znosił walczyć na takim terenie.
— Nie godzi się zostawiać człowieka na pastwę potwora!!! Nie godzi się tak umierać! Panowie, do mnie! — Zwoływał wojowników instynktownie, w tym samym czasie odpinając maskę sokoła i uwalniając go, żeby sobie polatał. Nie miał kiedy wojownik go do klatki schować. Rękawicę oddał synowi.
— Ratiz! — zawołał zszokowany, gdy spostrzegł szlachcica wyrywającego się do przodu niczym rozszalały berserk. — Nie wyrywaj się tak! Chłopy, razem w szyku. — zaczął wydawać rozkazy. — W BÓJ!!!
Kaedwenczyk postanowił dowodzić w tej bitwie. Wiedział, że nikt z nich nie był wiedźminem. Ludzie nie pokonywali potworów samotnie, a ramię w ramię. Czekała na nich ciężka praca, a jedynie jako drużyna mogli wyjść z tego bez szwanku. Wyskoczył, aby zabić potwora.
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
- Joreg
- Posty: 214
- Rejestracja: 19 maja 2022, 20:23
- Miano: Joreg Borgerd
- Zdrowie: W pełni sił
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Spław Likselą
Z czystym, czyli mahakamskim spirytusem, sprawa nie była prosta. To nie tak, że można sobie, ot tak, otworzyć flaszkę i pociągnąć kilka ognistych grzdyli. Absolutnie nie. Wypicie czegoś tak mocnego wymagało przede wszystkim techniki. Spirytus należało się pić na wdechu, a po przełknięciu mocno wydmuchać powietrze, by szybko pozbyć się jego oparów z dróg oddechowych. Kwestia palenia w gardle, czy świdrowania żołądka były kwestiami drugorzędnymi i wymagały po prostu przyzwyczajenia.
Tonąc w krótkich owacjach, krasnolud łapał powietrze, bowiem zapomniał o pierwszej zasadzie. Zbyt płytki wydech i ogniste wrażenia ze zdwojoną siłą uderzyły w cały przełyk, a oczy mimowolnie zaszły łzami. Brodacz chyba nawet próbował coś powiedzieć, bo najpierw uniósł wskazujący palec na wyciągniętej przed siebie wolnej dłoni, a potem pokiwał przecząco głową. Dłuższą chwilę zajęło Joregowi dojście do siebie, niemniej gdyby ktoś go zapytał, to tak, było warto.
W czasie dłuższej chwili wydarzyło się więcej, niż w zasadzie działo się przez cały dotychczasowy rejs. Z butelką spirytusu w dłoni, krasnolud rozglądał się za najbliższym bezpiecznym miejscem, bynajmniej dla siebie. Dokonawszy błyskawicznej kalkulacji, wcisnął flaszkę Daromirowi pod ramię. — Pilnuj jak oka w głowie, młody! — zachęcił albinosa i odskoczył od niego, rozglądając się za narzędziem mordu.
— Może i się nie godzi, ale nadstawiać rzyci za nieznajomych też… — się nie godziło wedle ideologii Jorega. No, o ile tamci oczywiście nie zechcieliby zapłacić. Teraz jednak było nieco inaczej, bo ich jedyna nadzieja w całym tym bajzlu, von Frentz, wyrwał się do przodu i najwyraźniej zamierzał walczyć choćby sam. Sam brodacz nie był do końca świadomy tego, co dzieje się na brzegu, bardziej zaprzątając sobie głowę zamieszaniem w jego najbliższym otoczeniu.
— Lepiej, żeby to było warte zachodu… — burknął sam do siebie, niezadowolony ze spokojnego jak dotąd przebiegu wieczoru. Joreg dorwał swój miecz i tarczę, przez co stracił nieco na czasie, lecz nie zamierzał dodatkowo mitrężyć i za skądinąd skuteczną namową Lasoty z rodu Wielomirów znalazł się wkrótce przy burcie, choć przeskakiwanie jej nie należało do czynności, które koniecznie chciał w życiu odhaczyć. Ocenił głębokość wody, patrząc jak wysoko sięga jego ludzkim kompanom, i o ile nie ryzykował utopienia się już na starcie, to zaraz wgramolił się na burtę i z pluskiem wpadł do wody.
Tonąc w krótkich owacjach, krasnolud łapał powietrze, bowiem zapomniał o pierwszej zasadzie. Zbyt płytki wydech i ogniste wrażenia ze zdwojoną siłą uderzyły w cały przełyk, a oczy mimowolnie zaszły łzami. Brodacz chyba nawet próbował coś powiedzieć, bo najpierw uniósł wskazujący palec na wyciągniętej przed siebie wolnej dłoni, a potem pokiwał przecząco głową. Dłuższą chwilę zajęło Joregowi dojście do siebie, niemniej gdyby ktoś go zapytał, to tak, było warto.
W czasie dłuższej chwili wydarzyło się więcej, niż w zasadzie działo się przez cały dotychczasowy rejs. Z butelką spirytusu w dłoni, krasnolud rozglądał się za najbliższym bezpiecznym miejscem, bynajmniej dla siebie. Dokonawszy błyskawicznej kalkulacji, wcisnął flaszkę Daromirowi pod ramię. — Pilnuj jak oka w głowie, młody! — zachęcił albinosa i odskoczył od niego, rozglądając się za narzędziem mordu.
— Może i się nie godzi, ale nadstawiać rzyci za nieznajomych też… — się nie godziło wedle ideologii Jorega. No, o ile tamci oczywiście nie zechcieliby zapłacić. Teraz jednak było nieco inaczej, bo ich jedyna nadzieja w całym tym bajzlu, von Frentz, wyrwał się do przodu i najwyraźniej zamierzał walczyć choćby sam. Sam brodacz nie był do końca świadomy tego, co dzieje się na brzegu, bardziej zaprzątając sobie głowę zamieszaniem w jego najbliższym otoczeniu.
— Lepiej, żeby to było warte zachodu… — burknął sam do siebie, niezadowolony ze spokojnego jak dotąd przebiegu wieczoru. Joreg dorwał swój miecz i tarczę, przez co stracił nieco na czasie, lecz nie zamierzał dodatkowo mitrężyć i za skądinąd skuteczną namową Lasoty z rodu Wielomirów znalazł się wkrótce przy burcie, choć przeskakiwanie jej nie należało do czynności, które koniecznie chciał w życiu odhaczyć. Ocenił głębokość wody, patrząc jak wysoko sięga jego ludzkim kompanom, i o ile nie ryzykował utopienia się już na starcie, to zaraz wgramolił się na burtę i z pluskiem wpadł do wody.
Ilość słów: 0
Re: Spław Likselą
Gdy łajba się ustawiła, Ogryz i Nosacz odpadli od wioseł, poderwani komendą Lasoty. Uzbrojeni w bosaki, bluźniąc, podbiegli do burty, którą przesadził weteran i z ociąganiem poszli w jego ślady. Jako ostatni łajbę opuścił krasnolud Joreg. Na pokładzie zostali szyper, Kmotr, Edwin z Vole oraz zdezorientowany Daromir z butlą spirytusu w jednej ręce i sokolniczą rękawicą w drugiej.
Woda była ciepła i głębsza niż przypuszczali. Lasota, który wylądował w niej po Frentzu z miejsca poszedł na dno, ale szybko odbił się od niego w stronę brzegu, gdzie woda sięgała mu szyi. Krasnolud plusnął w rzekę jak kamień, ale jego cudaczny pancerz pociągnął go ku powierzchni jak boja, gdzie Ogryz podał mu bosak, holując na płyciznę. Obydwaj majtkowie pływali jak ryby.
Frentz, który niedawno brodził do pasa, biegł już przez płyciznę, rozchlapując wodę i przybrzeżny muł. Dobyta szabla błyszczała mu w dłoni, kiedy krzykiem próbował zwrócić na siebie uwagę skorupiaka pełznącego w kierunku rybaka.
Potwór nie robił sobie z krzyków Ratiza więcej niż z prób okładania go tyczkami przez kompanów powalonego. Na oczach idącej w sukurs drużyny, jedna z tyczek złamała się w pół na chitynowym karapaksie stwora, który sięgnął szczypcami po nogę rybaka, wyrywając mu ją z tyłka. Wrzask ranionego poszedł po wodzie, płosząc ostatnie w okolicy kaczki, których nie wystraszyły wcześniejsze hałasy. Szybko zmienił się w bulgot, kiedy drugi szczypiec zatrzasnął się na biodrze nieszczęśnika, wciągając go pod wodę, która zmętniała w kilka sekund. Wyglądało na to, że potwór pożre ofiarę na miejscu. Nie oddalał się od brzegu; widoczne pod powierzchnią żuwaczki otwierały się, to zamykały, tnąc kości i ścięgna jak kowalskie nożyce blachę. Idącemu obok Lasoty Nosaczowi odbiło się mokro węgorzem w occie, którego zjadł na śniadanie.
Młynkując szablą, Ratiz przypadł do potwora, tnąc go po wystającym nad powierzchnię kleszczowatym odnóżu. Ostrze odbiło się od skorupiastej kończyny, zaskakując samego Frentza oraz trafionego potwora, który wynurzył się, smagając powietrze wokół awanturnika cienkimi, ruchliwymi antenami. Nie czekając na rozwój sytuacji, dwaj pozostali rybacy prysnęli w zarośla, porzucając tyczki na piachu. Pozostałych dzieliło mniej niecałe piętnaście metrów od potwora, ale ani Nosacz, ani Ogryz nie palili się, żeby zmniejszyć ten dystans.
Woda była ciepła i głębsza niż przypuszczali. Lasota, który wylądował w niej po Frentzu z miejsca poszedł na dno, ale szybko odbił się od niego w stronę brzegu, gdzie woda sięgała mu szyi. Krasnolud plusnął w rzekę jak kamień, ale jego cudaczny pancerz pociągnął go ku powierzchni jak boja, gdzie Ogryz podał mu bosak, holując na płyciznę. Obydwaj majtkowie pływali jak ryby.
Frentz, który niedawno brodził do pasa, biegł już przez płyciznę, rozchlapując wodę i przybrzeżny muł. Dobyta szabla błyszczała mu w dłoni, kiedy krzykiem próbował zwrócić na siebie uwagę skorupiaka pełznącego w kierunku rybaka.
Potwór nie robił sobie z krzyków Ratiza więcej niż z prób okładania go tyczkami przez kompanów powalonego. Na oczach idącej w sukurs drużyny, jedna z tyczek złamała się w pół na chitynowym karapaksie stwora, który sięgnął szczypcami po nogę rybaka, wyrywając mu ją z tyłka. Wrzask ranionego poszedł po wodzie, płosząc ostatnie w okolicy kaczki, których nie wystraszyły wcześniejsze hałasy. Szybko zmienił się w bulgot, kiedy drugi szczypiec zatrzasnął się na biodrze nieszczęśnika, wciągając go pod wodę, która zmętniała w kilka sekund. Wyglądało na to, że potwór pożre ofiarę na miejscu. Nie oddalał się od brzegu; widoczne pod powierzchnią żuwaczki otwierały się, to zamykały, tnąc kości i ścięgna jak kowalskie nożyce blachę. Idącemu obok Lasoty Nosaczowi odbiło się mokro węgorzem w occie, którego zjadł na śniadanie.
Młynkując szablą, Ratiz przypadł do potwora, tnąc go po wystającym nad powierzchnię kleszczowatym odnóżu. Ostrze odbiło się od skorupiastej kończyny, zaskakując samego Frentza oraz trafionego potwora, który wynurzył się, smagając powietrze wokół awanturnika cienkimi, ruchliwymi antenami. Nie czekając na rozwój sytuacji, dwaj pozostali rybacy prysnęli w zarośla, porzucając tyczki na piachu. Pozostałych dzieliło mniej niecałe piętnaście metrów od potwora, ale ani Nosacz, ani Ogryz nie palili się, żeby zmniejszyć ten dystans.
Ilość słów: 0
- Lasota
- Posty: 299
- Rejestracja: 21 kwie 2022, 12:02
- Miano: Lasota z rodu Wielomirów
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Spław Likselą
Długi lont Lasoty się zapalił.
Najpierw, gdy wpadł do wody i prawie się utopił. Nawet ciepła woda wywołała w nim dyskomfort, bowiem zanurzył się w niej nagle i cały. Przez moment patrzył przez mętną wodę w głębiny, krzycząc coś pod wodą i uwalniając zamiast słów dziesiątki bąbelków na powierzchnię. Stres i wkurwienie rychło pochwyciły stan mentalny wojownika, który wyczuwszy nogami dno, z całej siły odbił się od niego, aby nadać sobie pęd i znaleźć płyciznę.
— Kurwa jego mać! — zdawało się, że naturalnym odruchem ciała najemnika najpierw było ciśnięciem przekleństwem, a dopiero później złapanie powietrza. — Niech to szlag, cholerna woda!
Jakaś tłusta mucha postanowiła polatać wokół wojaka, który w poruszeniu oglądał okolicę, aby otrząsnąć się z szoku i ustalić kurs wpierdolu, jaki miał przypłynąć dla potwora. Wzrok ojca odnalazł cel, który nagle zniknął za postacią latającego cholerstwa, które usiadło na jego nosie i postanowiło go ukąsić.
— Ja pierdolę!!! — Zawył wściekle i odgonił robaka machnięciem ręką, ale nie zdążył uchronić nochala.
Wojownik szedł w bój pomimo niedogodności, klnąc brzydko po drodze, z poczuciem nie tylko swędzenia na nosie, ale i w dupie. Najwidoczniej było coś w tej wodzie, że chłop zareagował na nią alergicznie. Wcześniej jej nie lubił, teraz zaczął szczerze nienawidzić. Gdzieś umierała bohaterska potrzeba uratowania człowieka, zamiast tego narastała frustracja.
Rybak nie przeżył. Pancerne kurestwo ignorowało redańskiego infamisa, rozpoczynając rozczłonkowywanie ludzkiej zdobyczy i pałaszowanie jej ze smakiem. Dopiero fikuśne cięcie szlachcica wywołało efekt, to znaczy żaden korzystny, bo jedynie przyciągnęło uwagę stwora, który zdążył już przerobić rybaka na filety. W tym samym czasie pojawił się krwawy kleks na tafli wody, ale nie to prawie wywołało odruch wymiotny Lasoty, bo beknięcie Nosacza prawie znokautowało weterana, który w reakcji na cuchnący oddech raptownie zasłonił nos i wykonał unik przeciw niewidzialnemu uderzeniowi. Nagły zryw i nieostrożność spowodowała, że niechcący podrapał paznokciem świeżą rankę.
— Ty capanie śmierdzący! Co mi tu bekasz przed ryjem?! — ryknął z krwawiącym nosem, z wyrzutem w głosie.
Jeszcze czekało piętnaście metrów do pokonania w tych podłych, nieludzkich warunkach. Lont Wielomira się spalał. W jego oczach zapłonął gniew. Stare, zakopane odruchy dały o sobie znać. Już nie było potrzeby zgrywać bohatera. Rozsądek podpowiadał, że trzeba było wyjść z tego życiem, uratować kompana opętanego brawurowym zrywem, ale Lasota teraz nie był rozsądny. Chciał coś zabić. Przez swędzącą dupą, przez upierdolony nos i smród Nosacza. Przez cholerną wyprawę po chuj wie po co, w imię chędożonego nieludzia-alkoholika, dla którego Lasota podpadł w radzie miejskiej Ban Ard. To wszystko oddalało rycerza od właściwej sprawy, czyli odnalezieniem cholernego czarodzieja dla syna!
— Ratiz!!! Głupi skurwielu wypierdalaj na ląd!!! — Huknął Lasota, nie tylko rozkazując, ale i grożąc. Przestał się pierdolić, nasycając komendy zastraszającym tonem Wiedział, że potrafił. Miał to we krwi.
— Nosacz, Ogryz! — wściekle wywołał kompanów. — Trzymacie dystans i okładacie bydlaka bosakami! Wywabiamy to dalej w ląd! I lepiej włóżcie w to serce! — Zgromił spojrzeniem towarzyszy. — Joreg! Skupiamy uwagę potwora i wyciągamy!
Wykorzystawszy cholerne piętnaście metrów na wydanie rozkazów, Lasota postanowiłby przejść do realizacji planu. A planował podejść blisko do potwora z tarczą i buzdyganem w rękach, żeby temu potworowi wyjebać.
— MELITELE!!! — Ryknął z pełną mocy przepony, rychtując cios pełen werwy. Nie myślał, co wykrzykiwał, po prostu krzyczał.
Najpierw, gdy wpadł do wody i prawie się utopił. Nawet ciepła woda wywołała w nim dyskomfort, bowiem zanurzył się w niej nagle i cały. Przez moment patrzył przez mętną wodę w głębiny, krzycząc coś pod wodą i uwalniając zamiast słów dziesiątki bąbelków na powierzchnię. Stres i wkurwienie rychło pochwyciły stan mentalny wojownika, który wyczuwszy nogami dno, z całej siły odbił się od niego, aby nadać sobie pęd i znaleźć płyciznę.
— Kurwa jego mać! — zdawało się, że naturalnym odruchem ciała najemnika najpierw było ciśnięciem przekleństwem, a dopiero później złapanie powietrza. — Niech to szlag, cholerna woda!
Jakaś tłusta mucha postanowiła polatać wokół wojaka, który w poruszeniu oglądał okolicę, aby otrząsnąć się z szoku i ustalić kurs wpierdolu, jaki miał przypłynąć dla potwora. Wzrok ojca odnalazł cel, który nagle zniknął za postacią latającego cholerstwa, które usiadło na jego nosie i postanowiło go ukąsić.
— Ja pierdolę!!! — Zawył wściekle i odgonił robaka machnięciem ręką, ale nie zdążył uchronić nochala.
Wojownik szedł w bój pomimo niedogodności, klnąc brzydko po drodze, z poczuciem nie tylko swędzenia na nosie, ale i w dupie. Najwidoczniej było coś w tej wodzie, że chłop zareagował na nią alergicznie. Wcześniej jej nie lubił, teraz zaczął szczerze nienawidzić. Gdzieś umierała bohaterska potrzeba uratowania człowieka, zamiast tego narastała frustracja.
Rybak nie przeżył. Pancerne kurestwo ignorowało redańskiego infamisa, rozpoczynając rozczłonkowywanie ludzkiej zdobyczy i pałaszowanie jej ze smakiem. Dopiero fikuśne cięcie szlachcica wywołało efekt, to znaczy żaden korzystny, bo jedynie przyciągnęło uwagę stwora, który zdążył już przerobić rybaka na filety. W tym samym czasie pojawił się krwawy kleks na tafli wody, ale nie to prawie wywołało odruch wymiotny Lasoty, bo beknięcie Nosacza prawie znokautowało weterana, który w reakcji na cuchnący oddech raptownie zasłonił nos i wykonał unik przeciw niewidzialnemu uderzeniowi. Nagły zryw i nieostrożność spowodowała, że niechcący podrapał paznokciem świeżą rankę.
— Ty capanie śmierdzący! Co mi tu bekasz przed ryjem?! — ryknął z krwawiącym nosem, z wyrzutem w głosie.
Jeszcze czekało piętnaście metrów do pokonania w tych podłych, nieludzkich warunkach. Lont Wielomira się spalał. W jego oczach zapłonął gniew. Stare, zakopane odruchy dały o sobie znać. Już nie było potrzeby zgrywać bohatera. Rozsądek podpowiadał, że trzeba było wyjść z tego życiem, uratować kompana opętanego brawurowym zrywem, ale Lasota teraz nie był rozsądny. Chciał coś zabić. Przez swędzącą dupą, przez upierdolony nos i smród Nosacza. Przez cholerną wyprawę po chuj wie po co, w imię chędożonego nieludzia-alkoholika, dla którego Lasota podpadł w radzie miejskiej Ban Ard. To wszystko oddalało rycerza od właściwej sprawy, czyli odnalezieniem cholernego czarodzieja dla syna!
— Ratiz!!! Głupi skurwielu wypierdalaj na ląd!!! — Huknął Lasota, nie tylko rozkazując, ale i grożąc. Przestał się pierdolić, nasycając komendy zastraszającym tonem Wiedział, że potrafił. Miał to we krwi.
— Nosacz, Ogryz! — wściekle wywołał kompanów. — Trzymacie dystans i okładacie bydlaka bosakami! Wywabiamy to dalej w ląd! I lepiej włóżcie w to serce! — Zgromił spojrzeniem towarzyszy. — Joreg! Skupiamy uwagę potwora i wyciągamy!
Wykorzystawszy cholerne piętnaście metrów na wydanie rozkazów, Lasota postanowiłby przejść do realizacji planu. A planował podejść blisko do potwora z tarczą i buzdyganem w rękach, żeby temu potworowi wyjebać.
— MELITELE!!! — Ryknął z pełną mocy przepony, rychtując cios pełen werwy. Nie myślał, co wykrzykiwał, po prostu krzyczał.
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
Kill count:
- zaskroniec
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław