Post
autor: Dziki Gon » 08 mar 2021, 1:33
— To się nie uśmiechaj — poradził-odradził, pomagając pokonać jej ostatnie stopnie, nim zatrzymali się na krótką naradę. Pytanie o organizatorkę balu, ważył przez chwilę w myślach, zanim oddał jej na nie odpowiedź.
— Znam ją — odrzekł ostrożnie. — Ale nie wiem.
— Nie — dodał en face. — Nie spodziewałem. Ostatnio wysłużyła się delegatem i nie zapowiadało się, żeby tym razem zamierzała zjawić się osobiście. Cóż… Nie każmy jej czekać.
Śledczy otrząsnął się z pierwszego zaskoczenia. Wygładzając na sobie fałdy jopuli, przybrał dawną niewylewną, pełną taktu i spokoju pozę, którą najwyraźniej zamierzał posługiwać się podczas przyjęcia. Gestem zaprosił ją do pokonania ostatniego odcinka schodów.
— Obejdę się bez niego — powiedział, wspinając się po stopniach w jej towarzystwie. — W tej sytuacji jego brak będzie zwracał mniejszą uwagę.
Wspiąwszy się w końcu na foyer z kolumnadą, wyściełane przez środek długości kolejnym dywanem, zdało im się, że w końcu znaleźli się w sercu przyjęcia. Sercu, które powoli, lecz miarowo wypełniało wnętrze gmachu życiem — gwarem oraz gośćmi, którzy niby pompowany likwor coraz żwawiej i gęściej zaczęli krążyć po sali, wznosząc gwar toczonych w kuluarach i na biegu rozmów aż po sklepienia ustrojone kolejnymi, mniejszymi żyrandolami. Tak jak na parterze, widziała tu uwijające się sługi w jednakowych maskach i uniformach. Tym razem uzbrojonych w tace z pucharami i półmiskami roznoszone po sali, czasem zatrzymujących się, gdy przywołał ich któryś z gości. Jak jegomość w opinającym mu się na tuszy brokatowym dublecie i smoczej masce, który wychylał zdejmowane po kolei z tacy kielichy, nie bacząc na maniery ani milcząco-peszące oczekiwanie nieruchomego garsona. Morgana nie mogła oprzeć się wrażeniu, że atmosfera panująca w stratosferze domu aukcyjnego robiła się coraz bardziej swobodna. Jak gdyby dla potwierdzenia jej przeczucia, minęła ich kobieta w masce czarnej kozy. Ubrana, o ile jeszcze można było tak to nazwać, jak gdyby dzieliła życiowe credo z ekscentrycznym mistrzem murarskim z Aedirn w materii garderoby. Lub oszczędności tej pierwszej w drugiej. Przeszła koło nich, środkiem dywanu, omiatając obydwoje ciekawym spojrzeniem. Feretsi skinął jej nieznacznie, nie zatrzymując się. Wymijający ją z lewej jegomość w udrapowanej tunice i masce imitującej homme vert, wprost przeciwnie, zderzając się z filarem.
Pomiędzy połączonymi łukiem filarami oddzielającymi środek sali od jej zacienionych zakątków i drzwi do bocznych sal, rozstawiono stoły stopniowo zapełniające się jadłem i brzęczącymi kielichami. Potrawy wyszukaniem nie ustępowały wystrojowi. I przyciągały pierwszych amatorów, bez żenady posilających się przed oficjalnym rozpoczęciem przyjęcia. O ile należało się tu takowego spodziewać. Pozostali obecni na piętrze, na razie zadowalali się syceniem rozmową w otoczeniu rozłożystych zielonych roślin w ornamentowanych i malowanych donicach albo popiersiach na cokołach. Wymieniano grzeczności i uwagi — na rozmaite, nieustalone jednym obowiązującym konwenansem sposoby. Gdzieś, poza zasięgiem jej wzroku, dwie kobiety zareagowały na swój widok piskiem godnym podlotków oraz następującym po nim stukotem obcasów biegnących skonsumować powitanie. Trójka młodych mężczyzn wystrojona niby stereotypowe przedstawienie trzech różnych stanów na rycinie poklepywała się wzajem po barkach i karkach jak równi sobie druhowie. Jakiś grasesujujący jak pełnokrwisty Nilfgaardczyk z Albą w żyłach i sfinksem na twarzy odprawiał cały dworski taniec godowy przed lekko skonfundowaną ciemnoskórą kobietą zasłaniającą się niebieską udrapowaną chustą i maską koloru oszlifowanej perły. Którą bardziej niż wysiłki eleganta zaintrygował wachlarz mijającej ją Morgany.
— Efer apid! Jesret nek’sa Barse? Ak Hanni?
Nie miała okazji odpowiedzieć. W połowie długości sali Gaspar zatrzymał się, pociągając ją za sobą w lewo, pomiędzy zacieniony łuk filarów, naprzeciw zamkniętych gabinetowych drzwi, przy których zebrała się właśnie trójka ludzi.
Pierwszy, stojący do nich plecami miał na sobie zwykły zapinany kabat z ciemnej skóry. Reszta jego garderoby, to jest sznurowane spodnie wpuszczone w wysokie buty, także podzielały czerń grzbietowego okrycia. Podzielały, z wyjątkiem krwawej chusty, która służyła mu za maskę. Sam mężczyzna — bo był to mąż na oko średniego wieku i wzrostu, krótko ostrzyżony, kiwał głową i giął się w sztywnych ukłonach, sprawiając wrażenie nieswojego, co objawiało się tikiem nakazującym jego lewej dłoni nieustanne szukanie czegoś przy biodrze.
Podejmowało go dwoje osób. Jedną z nich był człowiek ubrany w białą, zapiętą pod szyję półszatę, z szamerowanym we wzorzyste aplikacje przodem oraz kilkoma pozłacanymi guzami dodanymi raczej dla okrasy niż funkcjonalności. Pozłacana była również jego maska. Skądinąd interesująca w wykonaniu, bo rozdzielająca się na dwa oblicza — uśmiechniętej komedii oraz tragedii o posępnym obliczu. Pomiędzy nimi i dzieląc po jednym oku każdej z nich i odsłaniając usta, wpasowywała się skryta połowicznie od nosa w górę nosząca je twarz. Należąca do starszego, dobrze zbudowanego jegomościa z zaczesanymi do tyłu, posiwiałymi włosami.
Trzeciej osobistości nie musiała się domyślać, choć na pierwszy rzut kreacja wcale nie wyróżniała jej z tłumu. Szybki rzut oka wystarczył jej, by zrozumieć, że wprost przeciwnie — to stonowany, choć elegancki strój miał służyć jej własnej urodzie, podkreślając miast krzyczeć. I robił to tak, że nawet pośród tutejszych rarogów trudno było minąć ją obojętnie, zwątpić w jej sprawczość czy pomylić z kimkolwiek innym.
Gesty oraz maniery wskazywały na kobietę dojrzałą, również do dobrego smaku. Niewysoka, lecz postawna figura wyeksponowana haftowaną, półprzezroczystą na ramionach i dekolcie obcisłą suknią — na dwudziestolatkę. Cera na inspirację dla porównania pulchra ut luna, którym zwykli szastać lepiej wykształceni poeci, a które w tym konkretnym przypadku traciło rację nadużycia. Upięte powyżej karku długie, smoliście czarne włosy utrzymywały się w swej artystycznej stylizacji niewidocznym od zewnątrz sposobem, nie licząc przeplatających ich węzeł kilku drobnych spinek w kształcie srebrnych listków. Biżuterią gospodyni była opinająca długą, pudrowaną szyję nad dekoltem siatka z ciemnymi, połyskliwymi koralikami. Ona oraz rzeźbiona ciemnego hebanu maska, wyposażona w ciemne pędzelki kolczyków podwieszone na srebrnych paciorkach. Rzeźbione oblicze, karmiące wyobraźnię domysłami na temat prawdziwego, odsłaniało wyłącznie oczy, które momentalnie wyłoniły ich z tłumu.
— Dobry wieczór, Somnosie — powitała Feretsiego, z miejsca poznając jego alter-ego. Jej rozlegający się spod maski głos, śpiewny jak zaranny psalm, nosił ślady ułożenia od śpiewu lub ćwiczonej dykcji. Maskował akcent. — Witajcie pośród sobie podobnych.
Podejmowany dotychczas przez gospodynię i jej towarzysza w bieli mężczyzna z chustą na twarzy, zachrząkał, zmieszał się i odsunął, aby zrobić im miejsce. Niepewny protokołu, trzymał się w pobliżu, nie wiedząc, czy został już zwolniony z obowiązku introdukcji, czy ma czekać na oficjalne pożegnanie.
— Pani — wampir przybliżył się, wykonując oszczędny, lecz elegancki ukłon przed kobietą. — Łowcze.
Stojącemu obok mężczyźnie w bieli skinął. Tamten odpowiedział mu uśmiechem.
— Dobrze cię widzieć Somnosie — powiedział. — Ciebie i twoją...
— Spinoza jest przyjaciółką. Wprowadziłem ją w scenę. Chciała dołączyć do nas dzisiejszego wieczoru.
— Będziemy radzi twej obecności, Spinozo — przemówiła, a Morgana poczuła zwijający się nad głową nieboskłon oraz strząsane z niego gwiazdy płonące jak stal. Jak wejrzenie Pięknej i Bezlitosnej. Ona wie, odezwało się w niej nagłe, irracjonalne, lecz pozbawione wątpliwości zrozumienie. Objawiające się paranoiczną agorafobią w zamkniętej sali pełnej ludzi.
— ... mogę służyć ci czymś poza gościną? — Gospodyni dokończyła pytanie, a wrażenie minęło jak stygnący, rozkładający się ze szczegółów sen. A ona zdążyła się rozbudzić, ze swędzącym błędnikiem. Feretsi pomógł jej w tym, lekko ściskając za ramię. Nie wiedziała, czy ktoś poza wampirem zauważył. Mężczyzna w bieli zwany Łowcem stał i uśmiechał się bez słowa. Piękna i Bezlitosna była, a wszystko inne wokół niej. Łącznie z przestępującym z nogi na nogę mężczyzną w chuście obok, któremu odejść nie pozwalał chyba tylko lodowy okruch, którym ugodziła go w serce.
— Chce złożyć ci swe uszanowanie, Pani. — Feretsi usłużył jej jak sufler. — Oraz wziąć udział w aukcji, jeśli wyrazisz zgodę.
Ilość słów: 0