
Jednym z bardziej złośliwych żartów jakie novigradczyk może spłatać nieświadomemu przyjezdnemu jest umówienie się z nim na spotkanie w burdelu-knajpie „Albatros”. Ci, którzy padali jego ofiarą, zwykle nie pojawiali się już więcej w Novigradzie. Stojący na skraju rybnego targu obdarty dwupiętrowiec co wieczór przypomina okolicy o swoim istnieniu rozlegającymi się w jego wnętrzu dźwiękami, docierającymi na ulicę przez wiecznie otwarte okna. Pomimo chronicznego przeciągu, w obszernej, wspólnej izbie znajdującej się na parterze oddycha się w równych proporcjach powietrzem, co wydychaną wódką i parującym potem, a kiedy poczujesz śledzia, modlisz się, żeby faktycznie była to ryba. Obdarte i niedomyte dziwki włóczą się tu między poznaczonymi bliznami i tatuażami zakapiorami, pozwalając im się bezwstydnie obłapiać w zamian za parę łyków cuchnącej wódki, serwowanej tu obok kwaśnego piwa. Jego posmak zabija się przesoloną rybą, czerstwym chlebem albo skisłym ogórkiem, a normalnego jedzenia nie przewidziano. Nie ma tu mebla, który by się nie kolebał, a znalezienie tu nieporżniętego nożami blatu należałoby zgłosić Kolegium Wiecznego Ognia jako oficjalny cud. Jakakolwiek cisza występuje tu tylko wtedy, gdy po otwarciu drzwi, w ich progu staje ktoś, kto nie sięga głową do powały, barami od framugi do framugi, śmierdzi nie mniej niż cała izba razem wzięta, a gorzałę zamawia z miejsca, rycząc przy tym jak bawół i klnąc jak szewc.
Kontuar zastępuje tu wielgachny stół na krzyżakach, za którym stoi właściciel przybytku, też zresztą niemały, bo na pierwszy rzut oka łatwy do pomylenia z beczką stojącą tuż obok. Brak ucha nadrabia karkiem grubym jak u byka i czołem tak szerokim, że można by się za nim schować przed szarżująca konnicą. Wołają go Łysy Luka i mówią, że kiedyś zadusił dwóch gości naraz, każdego inną ręką, ale nie wiadomo czy to prawda, bo ponoć jedną i tą samą. Z całą pewnością wiadomo zaś to, że jedyną rzeczą, której nie znosi bardziej od nieproszonych przyjezdnych, są niezdecydowani przyjezdni.