
Skoro Baszta Więzienna przeznaczona jest dla politycznych, gdzie wobec tego trafiają wszyscy ci, którzy nie zamachiwali się na władzę? Odpowiedzi na to pytanie należy szukać kilkadziesiąt kamiennych stopni w dół pod zamkową kordegardą, pośród okopconych nielicznymi pochodniami krzywych ścian szczerzących się zewsząd zębami krat. Zalegający na siennikach ze zgniłej słomy po drugiej stronie tych ostatnich lokatorzy trafiają tu bezpośrednio lub w ramach przenosin z tymczasowego aresztu na Starówce. Przekrój tkwiących w ciemnościach, nie znających pory dnia ani godziny więźniów jest wcale zróżnicowany, wahając się od rzezimieszków i zadymiarzy, aż po przestępczość zorganizowaną i niewinnych, za których uważa się więcej niż połowa osadzonych. Odsiadywać tu wyrok to dla pospolitego bandziora to nie lada gratka i rarytas – straże niechętnie wrzucają tu byle kryminalistę, z powodu konieczności karmienia delikwenta (i to przynajmniej raz na trzy dni), a tym samym niepotrzebnego obciążania budżetu miasta. Tedy przetrzymuje się tu albo tych, których mus odizolować i utrzymać przy życiu (na przykład dla zeznań) lub takich, z którymi nie wiadomo co począć, ale wysłanie ich na stryk bez wystarczających dowodów byłoby co najmniej nieuprzejme. Tutejszym penitencjariuszom brakuje wielu rzeczy, ale nigdy czasu, który pożytkują na róże możliwe sposoby, nawiązując nowe znajomości oraz podtrzymując stare, łącząc się w grupy i wymieniając dotychczasowe doświadczenia, pomimo dzielących ich ścian i odległości. Nikt nie powiedział, że miejsce odosobnienia musi być nim definitywnie. W ostateczności, nawet najbardziej samotni nie zostaną tu pozostawieni sami sobie, mogąc liczyć na klawiszy, którzy wpadną do celi z odwiedzinami, wypytać o samopoczucie.